Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

86. Wyzwanie

Wtedy – mówił Beauchamp – korzystając z ciemności panujących na sali, wymknąłem się niepostrzeżenie. Woźny, który mnie wprowadził czekał na mnie przy drzwiach. Poprowadził mnie korytarzami aż do bocznego wejścia, to jest od ulicy Vaugirard. Wyszedłem zdruzgotany, ale jednocześnie, przebacz mi to, Albercie, zachwycony. Zdruzgotany, bo myślałem o tobie, a zachwycony – bo tak wspaniała była ta dziewczyna, której zależało na pomszczeniu ojca. Ale przysięgam ci, Albercie, że kimkolwiek jest ten, kto odkrył tę tajemnicę, choćby był nawet wrogiem, przekonany jestem, że zesłała go Opatrzność.

Albert siedział z twarzą ukrytą w dłoniach. Teraz podniósł głowę. Zalany łzami, czerwienił się ze wstydu. Pochwycił Beauchampa za rękę i rzekł:

– Przyjacielu, moje życie już się skończyło. I nie mogę powiedzieć jak ty, że Opatrzność wymierzyła we mnie ten cios; muszę odnaleźć człowieka, który darzy nas nienawiścią; a kiedy go znajdę, zabiję go albo on zabije mnie. Mam nadzieję, że jako przyjaciel pomożesz mi w tych poszukiwaniach. No, chyba że pogarda zgasiła w tobie przyjaźń.

– Bogu dzięki nie żyjemy już w czasach, kiedy na dzieci spadała odpowiedzialność za czyny ich ojców. Przyjrzyj się swojemu życiu, Albercie, wzeszło ono tak niedawno! Uwierz mi, jesteś przecież taki młody, bogaty, opuść Francję. W tym Babilonie, gdzie wszystko się kotłuje i nieustannie zmieniają się gusta, wszystko natychmiast puszcza się w niepamięć! Wrócisz za trzy, cztery lata, poślubisz jakąś rosyjską księżniczkę i nikt nie będzie już myślał o tym, co się stało wczoraj, a tym bardziej o tym, co zdarzyło się przed szesnastu laty.

– Dziękuję ci, mój kochany, za te słowa, dyktują ci je najszlachetniejsze intencje; ale to niemożliwe. Powiedziałem ci już, czego pragnę, a teraz dodam, że to pragnienie jest moją wolą. Moim zdaniem Opatrzność ma z tym wszystkim niewiele wspólnego, i całe szczęście, bo ja mam nadzieję, że zamiast niewidzialnej i nieuchwytnej wysłanniczki, co zsyła nagrody i kary niebieskie, znajdę widzialnego i uchwytnego człowieka, na którym się zemszczę! Przysięgam ci, zemszczę się za wszystko, co wycierpiałem przez ostatni miesiąc. I powtarzam ci, że wracam do życia, między ludzi, a ty, jeśli – jak twierdzisz – wciąż jesteś moim przyjacielem, dopomóż mi odnaleźć rękę, która zadała cios.

– Jeśli postanowiłeś odnaleźć wroga, pomogę ci w tym. I znajdę go, bo mój honor zainteresowany jest w tej sprawie prawie tak samo jak twój.

– A więc zacznijmy natychmiast. Każda minuta zwłoki to dla mnie wieczność. Donosiciel nie został jeszcze ukarany, ma więc nadzieję, że go ona ominie. Ale klnę się honorem – jeśli tak myśli, to myli się sromotnie.

– No to posłuchaj.

– Beauchamp! Widzę, że coś wiesz! Przyjacielu, przywracasz mi życie!

– Nie traktuj tego za pewnik, bo to dopiero światełko w ciemnościach, ale idąc za tym światełkiem być może trafimy do celu.

– Mów, błagam cię, widzisz przecie, że umieram z niecierpliwości.

– Było tak: w Janinie, aby zasięgnąć informacji, udałem się naturalnie najpierw do najbogatszego bankiera. Ledwie wspomniałem o tej sprawie, zanim jeszcze wymieniłem nazwisko twojego ojca…

„Ach, wiem – rzekł do mnie – domyślam się, co pana tu sprowadza”.

„Jak to?”.

„Ano tak; pytano mnie o to samo przed dwoma tygodniami”.

„A kto taki?”.

„Pewien paryski bankier, mój korespondent”.

„A jakże się nazywa?”.

„Danglars”.

– On? – zawołał Albert. – A tak. To on przecież już od dawna prześladuje z zawiści mojego biednego ojca; on, który rzekomo opowiada się za lewicą, nie potrafi darować hrabiemu de Morcerf, że jest parem Francji. No oczywiście, nawet to nagłe zerwanie narzeczeństwa, bez żadnego powodu… No tak, jesteśmy w domu.

– Tylko spokojnie, Albercie, to już stary człowiek.

– Tak będę zważał na jego wiek, jak i on zważał na honor mojej rodziny! Jeżeli miał jakiś żal do mojego ojca, to dlaczego nie powiedział mu tego wprost? Ale on bał się stanąć twarzą w twarz z prawdziwym mężczyzną.

– Nie potępiam cię, tylko chcę cię trochę pohamować. Działaj roztropnie.

– O, nie obawiaj się, zresztą pójdziesz ze mną, sprawy tak uroczyste powinny odbywać się przy świadkach. Jeśli tylko Danglars okaże się winnym, to nim minie ten dzień, jeden z nas zginie. Do licha, chcę, aby mój honor miał piękny pogrzeb!

– To cóż, skoro decyzja już powzięta, trzeba natychmiast przystąpić do jej wykonania. Chcesz iść do pana Danglarsa? To chodźmy.

Posłali po dorożkę.

Przed pałacem bankiera stał faeton pana Cavalcanti. W drzwiach czekał jego służący.

– Do diabła, nieźle się składa! – rzekł ponuro Albert. – Jeżeli Danglars nie zechce się ze mną pojedynkować, to zabiję mu zięcia. O tak, Cavalcanti musi się bić!

Zaanonsowano Alberta bankierowi. Danglars, wiedząc, co wydarzyło się w przeddzień, zabronił go wpuszczać.

Było już jednak za późno, Albert szedł zaraz za lokajem.

Słysząc rozkaz Danglarsa, pchnął drzwi i wpadł do gabinetu bankiera, a za nim Beauchamp.

– Mój panie! – zawołał bankier. – Chyba u siebie w domu mam prawo przyjmować albo nie przyjmować kogo mi się spodoba? Pan się zapomina!

– O nie, proszę pana – rzekł lodowato Morcerf. – Istnieją okoliczności, kiedy jesteśmy zmuszeni być dla pewnych osób w domu. Chyba że woli pan stchórzyć – zostawiam panu tę furtkę.

– Czegóż pan chce ode mnie?

– Chcę – rzekł Morcerf, nie zwracając uwagi na Cavalcantiego, który stał oparty o kominek – zaproponować panu spotkanie w ustronnym miejscu, gdzie nikt nam nie przeszkodzi. Potrwa to nie dłużej niż dziesięć minut i jeden z nas już tam zostanie, aż go liście pokryją. Nic więcej nie chcę.

Danglars zbladł.

Cavalcanti wzdrygnął się. Albert zwrócił się ku niemu:

– Ależ doprawdy, pan też może się z nami wybrać, zapraszam; należy pan już prawie do rodziny, a ja gotów jestem spotkać się tam ze wszystkimi, którzy tylko zechcą przyjąć moje zaproszenie.

Cavalcanti spojrzał osłupiały na Danglarsa, który dźwignął się z fotela, stając między Albertem a Cavalcantim.

Atak Morcerfa na Andreę sprowadzał sprawę na inny grunt. Danglars pomyślał z nadzieją, że odwiedziny Alberta zawdzięczał czemuś innemu, niż sądził z początku.

– Aha! No, jeśli przyszedł pan tutaj szukać zaczepki z panem Cavalcantim – rzekł do Alberta – bo przedłożyłem go nad pana, uprzedzam, że gotów jestem skierować tę sprawę do prokuratora królewskiego.

– Mylisz się pan bardzo – odparł Albert, uśmiechając się ponuro. – Nie mówię tu wcale o mariażu. Zwróciłem się do pana Cavalcantiego tylko dlatego, że zdawało mi się, iż miał zamiar wtrącić się do naszej rozmowy. Ale patrz pan, poza tym masz pan rację: szukam dziś zaczepki z całym światem, ale proszę się nie obawiać, panie baronie, ma pan pierwszeństwo.

– Mój panie – odparł Danglars, pobladły z gniewu i ze strachu – uprzedzam pana, że kiedy spotykam na swej drodze wściekłego psa, zabijam go, nie czując się wcale winnym, a przeciwnie, uważam, że wyświadczyłem społeczeństwu przysługę. Jeśli dotknęła pana wścieklizna i chce mnie pan ugryźć, ostrzegam, że zabiję bez litości. Czyż to moja wina, że pański ojciec został zniesławiony?

– Tak, kanalio! – krzyknął Albert. – Twoja!

Danglars cofnął się.

– Moja? Moja? Ależ pan oszalał! Czy ja znam historię Grecji? Czy to ja włóczyłem się po tych wszystkich kraikach? Czy to ja doradziłem pańskiemu ojcu, żeby sprzedał twierdzę Janiny? Żeby zdradził…

– Milcz! – rzekł głucho Albert. – To nie pan ściągnął to całe nieszczęście i nie pan wywołał skandal, ale pan go podstępnie sprowokował.

– Ja?

– Tak, pan! Skąd się wzięły te rewelacje?

– No chyba wyczytałeś pan w gazecie wyraźnie: z Janiny, do stu diabłów!

– Kto napisał do Janiny z prośbą o przysłanie wiadomości na temat mojego ojca?

– Zdaje mi się, że wszystkim wolno pisywać do Janiny?

– A jednak napisała tylko jedna osoba.

– Jedna?

– Tak! I tą osobą jest pan!

– Owszem, napisałem. Wydaje mi się, że kiedy ma się wydać własną córkę za mąż, ojciec ma prawo zasięgnąć informacji na temat jego rodziny; więcej nawet – ma nie prawo, a obowiązek.

– Napisałeś pan, wiedząc doskonale, jaka przyjdzie odpowiedź.

– Ja? Mogę panu przysiąc! – zawołał Danglars ze szczerością i przekonaniem, które wynikały nie tyle ze strachu, ile z sympatii, jaką w głębi duszy żywił dla nieszczęśliwego młodzieńca. – Przysięgam panu, że nigdy nawet mi przez myśl nie przyszło, żeby pisać do Janiny. Przecież ja nie wiedziałem nic o tragedii Ali Paszy!

– Czyżby ktoś to panu podszepnął?

– Właśnie tak.

– Kto? Niech pan mówi!

– Do licha, odbyło się to bardzo prosto. Gdy mówiłem o przeszłości pańskiego ojca, wspomniałem również, że nie wiadomo, jak się dorobił takiej fortuny. Osoba, z którą rozmawiałem, zapytała mnie, gdzie wobec tego pański ojciec zbił ten majątek. Odpowiedziałem: „w Grecji” i powiedziano mi: „więc niech pan napisze do Janiny”.

– I kto to panu doradził?

– Do diabła, no kto, jak nie hrabia Monte Christo, pański przyjaciel.

– Hrabia Monte Christo namówił pana, żeby napisał pan do Janiny?

– No tak, i napisałem. Jeżeli chce pan zobaczyć tę korespondencję, mogę ją panu pokazać.

Albert i Beauchamp spojrzeli po sobie.

– Mój panie – Beauchamp zabrał głos po raz pierwszy – oskarża pan hrabiego w chwili, kiedy nie ma go w Paryżu i nie może się wytłumaczyć.

– Panie kochany – rzekł Danglars. – Ja nikogo nie oskarżam, ja po prostu to mówię i mogę to samo powtórzyć w obecności hrabiego.

– Czy hrabia wie, jaką pan otrzymał odpowiedź?

– Pokazałem mu ją.

– A wiedział przedtem, że Fernand to imię chrzestne mojego ojca, a Mondego to jego nazwisko rodowe?

– Wiedział to ode mnie już od dawna. Nie zrobiłem nic, czego kto inny nie zrobiłby na moim miejscu. Gdy nazajutrz po otrzymaniu tej odpowiedzi, za namową hrabiego Monte Christo przyszedł do mnie pański ojciec, aby oficjalnie, jak każe obyczaj, poprosić o rękę Eugenii, odmówiłem. Odmówiłem po prawdzie jasno i krótko, ale bez żadnych wyjaśnień i nie robiąc skandalu, bo dlaczego miałbym go robić? Co mnie obchodzi honor albo niesława pana de Morcerf? Od tego kursy akcji ani nie rosną, ani nie spadają.

 

Albert poczuł, że twarz mu płonie. Nie było wątpliwości: Danglars bronił się tchórzliwie, ale stanowczo, z pewnością siebie, jak człowiek, który jeśli nie mówi nawet całej prawdy, to przynajmniej jej część, a dyktuje mu to nie tyle sumienie, ile strach.

A zresztą, czego chciał Albert? Przecież nie chodziło mu o winę Danglarsa czy Monte Christa. Szukał po prostu kogoś, kto mógł mu odpowiedzieć za zniewagę i stanąć z nim do pojedynku. Tu zaś było oczywiste, że Danglars bić się nie będzie. Teraz wszystkie zapomniane lub niedostrzegane dawniej szczegóły stawały mu przed oczyma i ożywały w jego pamięci.

Monte Christo wiedział wszystko, przecież to on kupił córkę Ali Paszy.

A wiedząc o wszystkim, doradził Danglarsowi, by napisał do Janiny.

Znając odpowiedź, uległ prośbie Alberta i przedstawił go Hayde; i tak pokierował rozmową, by Hayde wspomniała o śmierci ojca. Pozwolił jej opowiedzieć o tym wszystkim, ale przecież wyrzekł też do niej coś po grecku – były to na pewno jakieś instrukcje. A wcześniej jeszcze zabronił Albertowi wymawiać w obecności Hayde nazwisko jego ojca. Na koniec wywiózł Alberta do Normandii w momencie, kiedy miał wybuchnąć skandal. Nie było wątpliwości. Wszystko to zostało dokładnie obmyślone, a Monte Christo działał w porozumieniu z nieprzyjaciółmi ojca Alberta.

Albert wziął Beauchampa na stronę i przedstawił mu swoje domysły.

– Racja – odpowiedział Beauchamp. – Pan Danglars wykonał tutaj tylko najbardziej mokrą robotę. To od hrabiego Monte Christo powinieneś żądać wyjaśnień.

Albert odwrócił się do Danglarsa i rzekł:

– Rozumie pan, że nie uważam naszej rozmowy za definitywnie zakończoną. Muszę najpierw dowiedzieć się, czy pańskie oświadczenia są zgodne z prawdą. Udaję się natychmiast do pana de Monte Christo.

Skłonił się bankierowi i wyszedł, nie spojrzawszy nawet na Cavalcantiego. Beauchamp podążył za nim.

Danglars odprowadził ich aż do drzwi i przy drzwiach jeszcze raz zapewnił Alberta, że osobiście nie żywi żadnych wrogich uczuć do pana hrabiego de Morcerf.

87. Zniewaga

Za drzwiami Beauchamp zatrzymał Morcerfa.

– Zaczekaj – rzekł mu. – Przed chwilą powiedziałem ci, że powinieneś żądać wyjaśnień od hrabiego de Monte Christo, tak?

– Tak, idziemy do niego.

– Chwileczkę, najpierw się zastanówmy.

– Nad czym chcesz się zastanawiać?

– No tak. Pan Danglars to finansista, a jak wiesz, tacy ludzie przywiązani są do swoich kapitałów i trudno jest skłonić ich do pojedynku. A hrabia to zupełnie coś innego. Jest szlachcicem, na to przynajmniej wygląda, ale nie lękasz się, że pod suknią szlachcica znajdziesz bandytę?

– Ja się lękam jednego: że nie zechce się ze mną bić.

– O to możesz być spokojny. Na pewno będzie się bił. Obawiam się tylko, czy nie będzie się bił aż zbyt dobrze. Przemyśl to.

– Przyjacielu – rzekł Albert z dumnym uśmiechem – tego właśnie teraz pragnę. Największym szczęściem, o jakim teraz marzę, to zginąć za ojca. Ta śmierć ocaliłaby nas wszystkich.

– Twoja biedna matka nie przeżyłaby tego!

– Biedaczka – szepnął Albert, przeciągając ręką po oczach. – Wiem o tym. Ale lepiej, by umarła z bólu niż ze wstydu.

– To znaczy, że już postanowiłeś?

– Tak.

Wsiedli do powozu i kazali się zawieźć na Pola Elizejskie.

Beauchamp chciał sam pójść do hrabiego, Albert jednak wytłumaczył mu, że w tak ważnej sprawie można odstąpić od kodeksu, rządzącego pojedynkami.

Młodzieniec działał w tak świętej sprawie, że Beauchamp nie miał wyjścia i posłusznie podporządkowywał się jego woli. Teraz również mu ustąpił – i poszedł za nim.

Albert minął domek portiera i wpadł na ganek. Powitał go Baptysta.

Hrabia rzeczywiście wrócił do Paryża, ale brał akurat kąpiel i nie pozwolił wpuszczać do siebie nikogo, nawet gdyby to był papież.

– A po kąpieli? – zapytał Morcerf.

– Jaśnie pan zje obiad. Potem godzinę będzie spał, a później idzie do Opery.

– Jesteś tego pewien? – zapytał Albert.

– Pewien absolutnie. Pan hrabia kazał przygotować konie punktualnie na ósmą.

– Bardzo dobrze – powiedział Albert. – To wszystko, czego chciałem się dowiedzieć.

I zwrócił się do Beauchampa:

– Jeśli masz coś teraz do załatwienia, załatw to natychmiast, jeśli masz jakieś spotkanie dziś wieczorem, odłóż je na jutro. Jak się domyślasz, liczę, że pójdziesz ze mną do Opery. Jeżeli możesz, przyprowadź ze sobą Château-Renauda.

Beauchamp rozstał się z Albertem, ale przyrzekł, że przyjdzie po niego za kwadrans ósma.

Albert wrócił do domu i natychmiast napisał do Franza, Debray'a i Morrela, że chciałby się z nimi tego wieczoru zobaczyć w Operze.

Potem poszedł do swojej matki, która od wczoraj nikogo u siebie nie przyjmowała i nie wychodziła z pokoju. Zastał ją w łóżku; była zrozpaczona tym publicznym upokorzeniem. Widok Alberta wywarł na Mercedes skutek, jakiego można się było spodziewać: ścisnęła syna za rękę i zaniosła się płaczem.

Łzy te jednak przyniosły jej ulgę.

Albert stał przez chwilę, milcząc i wpatrując się w matkę. Z jej bladej twarzy i zmarszczonych brwi można było poznać, że pragnienie zemsty powoli w niej wygasało.

– Matko – zaczął Albert – czy pan de Morcerf ma jakichś wrogów?

Mercedes wzdrygnęła się, słysząc, że młodzieniec nie powiedział: „mój ojciec”.

– Dziecko – odpowiedziała – ludzie o pozycji twojego ojca mają wielu nieprzyjaciół, o których nie wiedzą. Zresztą, sam wiesz najlepiej, że jawni nieprzyjaciele nie należą do najbardziej niebezpiecznych.

– Tak, wiem o tym. I dlatego odwołuję się do twojej wielkiej przenikliwości. Jesteś, mamo, kobietą tak czujną, że nic nie ujdzie twojemu oku.

– Dlaczego mówisz mi to wszystko?

– Bo zauważyłaś, na przykład, że na balu, który wydaliśmy, pan de Monte Christo nic nie wypił ani nie zjadł.

Mercedes podniosła się nagle i oparła na ręce, rozpalona gorączką.

– Hrabia Monte Christo? – zawołała. – A jakiż on może mieć związek z pytaniem, które mi zadałeś?

– Wszak wiesz, mamo, że pan de Monte Christo, może się prawie uważać za człowieka Wschodu, a według wschodnich obyczajów, by nie utracić prawa do zemsty, nie jada się nigdy ani nie pije w domu nieprzyjaciela.

– Twierdzisz, że pan de Monte Christo jest naszym nieprzyjacielem? – zapytała Mercedes bledsza od pościeli, w której spoczywała. – Kto ci naopowiadał takich rzeczy? Dlaczego? Oszalałeś chyba. Od pana de Monte Christo spotykały nas zawsze tylko uprzejmości. Ocalił ci życie i to ty sam nam go przedstawiłeś. Błagam cię, dziecko, wybij sobie z głowy tę myśl, porzuć ją i jeśli mogę ci cokolwiek poradzić, a nawet nie radzić, a prosić, to pozostań z nim w jak najlepszych stosunkach.

– Mamo – odparł młodzieniec, patrząc ponuro – z pewnością masz swoje powody, że każesz mi oszczędzać tego człowieka.

Mercedes znowu zadrżała i spojrzała badawczo na Alberta.

– Dziwne rzeczy mi mówisz; zdaje mi się, że powziąłeś do niego jakieś dziwne uprzedzenie. Co takiego ci zrobił hrabia? Jeszcze trzy dni temu byłeś z nim w Normandii; trzy dni temu i ty, i ja uważaliśmy go za naszego najlepszego przyjaciela.

Usta Alberta wygięły się w szyderczym uśmiechu. Mercedes spostrzegła ten uśmiech, a kierując się podwójnym instynktem kobiety i matki, odgadła wszystko. Roztropność nakazała jej jednak ukryć niepokój.

Albert nie odzywał się, więc po chwili hrabina sama podjęła rozmowę.

– Pytałeś mnie niedawno, jak się czuję? Odpowiem ci szczerze: nie najlepiej. Powinieneś dotrzymywać mi towarzystwa; nie chcę być teraz sama.

– Byłbym do dyspozycji, a wie mama, jak lubię z mamą przebywać, gdybym tylko nie miał dziś zajętego całego wieczoru. Muszę wyjść w pewnej bardzo ważnej sprawie.

– Dobrze – westchnęła Mercedes. – Nie chciałabym robić z ciebie niewolnika synowskich uczuć.

Albert udał, że nie słyszy, ukłonił się i wyszedł.

Ledwie zamknęły się za nim drzwi, Mercedes zawołała zaufanego sługę i kazała mu śledzić Alberta przez cały wieczór, a potem zdać jej z tego relację.

Następnie zadzwoniła na pokojówkę i chociaż była jeszcze bardzo słaba, ubrała się, aby być na wszelki wypadek gotową.

Misja zlecona służącemu nie była zbyt trudna.

Albert poszedł do siebie i ubrał się ze skromną elegancją. Za dziesięć ósma przyszedł do niego Beauchamp. Spotkał się z Château-Renaudem, który przyrzekł, że będzie na parterze Opery przed podniesieniem kurtyny.

Wsiedli obaj do powozu Alberta, a że nie zamierzali się ukrywać, młodzieniec krzyknął:

– Do Opery!

Tak się niecierpliwił, że wszedł na salę przed podniesieniem kurtyny.

Château-Renaud już na nich czekał. Albert nie musiał udzielać mu żadnych wyjaśnień, gdyż Beauchamp wszystko mu już naświetlił.

Syn chciał zemścić się za ojca – było to dla Château-Renauda rzeczą tak naturalną, że nie próbował nawet odwodzić Alberta od tego zamiaru, oświadczył tylko jeszcze raz, że jest w zupełności do dyspozycji Alberta.

Dzwonek wezwał wszystkich do zajęcia swoich miejsc i Albert usiadł na parterze pomiędzy Château-Renaudem i Beauchampem.

Ani na chwilę nie spuszczał z oka loży pomiędzy kolumnami, która jak na złość przez cały pierwszy akt była zamknięta.

Wreszcie, gdy Albert po raz setny spojrzał na zegarek i rozpoczynał się już drugi akt, drzwi loży otwarły się i wszedł Monte Christo, cały w czerni. Oparł się dłońmi o parapet i rozejrzał po sali.

Tuż za nim wszedł Morrel i także jął się rozglądać, poszukując siostry i szwagra. Spostrzegł ich w loży na drugim piętrze i pomachał im ręką.

Ogarniając salę spojrzeniem, hrabia natknął się na bladą twarz i gorejące oczy, które wyraźnie usiłowały przyciągnąć jego uwagę. Poznał Alberta, ale wzburzenie, widniejące na jego twarzy, skłoniło hrabiego, aby udać, że go nie dostrzegł. Nie zdradził się, nawet nie drgnął – siadł tylko spokojnie, wyjął lornetkę i jął spoglądać w przeciwną stronę.

Choć jednak udawał, że go nie widzi, nie spuszczał Alberta z oka i gdy kurtyna opadła na koniec aktu, dostrzegł, że młodzieniec w towarzystwie dwóch swoich przyjaciół opuszcza widownię. Po chwili też dojrzał jego twarz w loży naprzeciw.

Hrabia czuł nadciągającą burzę i gdy usłyszał zgrzyt klucza w drzwiach loży, nie przerwał wesołej pogawędki z Morrelem, ale rozumiał już wszystko i na wszystko był już przygotowany.

Drzwi się otwarły.

Monte Christo odwrócił się dopiero teraz – Albert stał blady i rozdygotany. Za nim weszli Beauchamp i Château-Renaud.

– No proszę! – zawołał ze swoją zwykłą życzliwością, która tak odróżniała jego powitania od banalnych grzeczności cywilizowanego świata. – Widzę, że mój jeździec dotarł szczęśliwie do celu. Dobry wieczór, panie Albercie!

I w twarzy hrabiego, który jak nikt inny potrafił nad sobą panować, można było wyczytać niekłamaną serdeczność.

Morrel dopiero teraz przypomniał sobie, że dostał od wicehrabiego list, w którym Albert prosił go bez żadnych wyjaśnień, aby stawił się w Operze.

Domyślił się teraz, że za chwilę wydarzy się tu coś okropnego.

– Nie przychodzimy tu, aby bawić się w obłudną grzeczność i zapewniać się o fałszywej przyjaźni – odezwał się Albert. – Przyszliśmy, by żądać od pana pewnych wyjaśnień.

Drżący głos młodzieńca z trudem przeciskał mu się przez zaciśnięte zęby.

– Wyjaśnienia w Operze? – rzekł hrabia tak spokojnym tonem i patrząc tak przenikliwie, jak zwykł był mówić człowiek o niezachwianej pewności siebie. – Jakkolwiek mało jestem jeszcze oswojony z paryskimi zwyczajami, nie sądzę, mój panie, aby to było odpowiednie miejsce do wyjaśnień.

– Ale kiedy ktoś się ukrywa – odparł Albert – kiedy w żaden sposób nie można się do kogoś dostać, pod pretekstem, że jest w kąpieli, przy obiedzie albo w łóżku, trzeba niepokoić go tam, gdzie można go spotkać.

– Nie jest mnie trudno spotkać; przecież jeśli mnie pamięć nie myli, jeszcze wczoraj byłeś pan u mnie.

– Wczoraj – odparł młodzieniec, tracąc panowanie nad sobą – byłem u pana, bo nie wiedziałem jeszcze, z kim mam do czynienia.

Mówiąc to, tak podniósł głos, że dosłyszano go w sąsiednich lożach i na korytarzu. Tak więc widzowie siedzący w lożach odwrócili się w ich kierunku, a osoby spacerujące po korytarzu zatrzymały się na odgłos kłótni, tuż za Beauchampem i Château-Renaudem.

 

– Co się z panem dzieje? – spytał Monte Christo, nie okazując jakiegokolwiek zdenerwowania. – Zdaje mi się, żeś pan postradał zmysły.

– Jestem na tyle przy zdrowych zmysłach, aby pojąć pańską przewrotność i aby oświadczyć panu, że mam zamiar się zemścić, na to wystarczy mi rozumu – krzyknął rozwścieczony Albert.

– Wcale pana nie rozumiem – odparł Monte Christo – a gdybym nawet pana rozumiał, i tak nie uprawniałoby to pana do tego, by tak wysoko podnosić głos. Jestem tu u siebie i tylko ja jeden mam tu do tego prawo. Proszę wyjść!

I wskazał Albertowi drzwi imponującym, rozkazującym gestem.

– O, ja już stąd pana wypłoszę! – zawołał Albert, mnąc kurczowo w dłoniach rękawiczkę, której Monte Christo nie spuszczał z oka.

– Dobrze, dobrze – rzekł flegmatycznie Monte Christo. – Widzę wyraźnie, że szuka pan ze mną zwady, ale dam panu radę i weź ją pod uwagę: to zły nawyk, rzucać komuś tak głośno wyzwanie. Rozgłos nie każdemu wychodzi na zdrowie, panie de Morcerf!

Na dźwięk tego nazwiska dał się słyszeć głuchy szmer zdziwienia.

Od wczoraj nazwisko Morcerfów było na ustach wszystkich.

Albert zrozumiał tę aluzję błyskawicznie i lepiej niż ktokolwiek – uczynił więc gwałtowny ruch, jakby chciał rzucić hrabiemu w twarz rękawiczkę, ale Morrel złapał go za rękę, a Beauchamp i Château-Renaud, w obawie, żeby scena nie wykroczyła zbyt daleko, przytrzymali go z tyłu.

Hrabia nie podniósł się nawet z fotela, pochylił się tylko, wyciągnął rękę i wyjął z zaciśniętych palców młodzieńca wilgotną i zgniecioną rękawiczkę:

– Uważam, żeś mi pan rzucił tę rękawiczkę – powiedział, a głos zabrzmiał mu złowrogo – odeślę ją panu owinąwszy w nią kulę. A teraz wynoś się pan, bo zawołam służbę i każę pana wyrzucić za drzwi.

Półprzytomny, oszołomiony, z oczyma nabiegłymi krwią, Albert cofnął się w tył.

Morrel skorzystał z tego, aby zamknąć drzwi.

Monte Christo wziął znowu lornetkę i zaczął rozglądać się po sali, jakby nie zaszło nic nadzwyczajnego.

Człowiek ten miał żelazne serce i twarz z marmuru.

Morrel nachylił się mu do ucha i rzekł:

– Co mu pan zrobił?

– Ja? Nic. A przynajmniej nie osobiście.

– Ale przecież to szczególne zajście musi mieć jakiś powód?

– Cała ta awantura z hrabią de Morcerf doprowadziła Alberta do rozpaczy.

– Jest pan w nią zamieszany?

– To Hayde opowiedziała Izbie o zdradzie Morcerfa.

– Albert napisał dziś do mnie, prosząc o przybycie do Opery. Oczywiście, chciał mnie uczynić świadkiem zniewagi, jaką panu zadał.

– Bardzo możliwe – odparł Monte Christo z niezachwianym spokojem.

– I co pan z nim zrobi?

– Z Albertem? – odpowiedział Monte Christo równie spokojnie. – Co z nim zrobię? Zabiję go jutro przed dziesiątą rano. To pewne jak to, że siedzisz tu ze mną.

Morrel ujął dłoń Monte Christa i zadrżał, czując, jaka jest spokojna i zimna.

– O, hrabio, ojciec tak bardzo go kocha!

– Proszę nie mówić mi takich rzeczy! – zawołał Monte Christo po raz pierwszy unosząc się gniewem. – Będzie cierpiał! Chcę tego.

Morrel osłupiał i wypuścił rękę hrabiego.

– Ależ hrabio, hrabio!… – rzekł.

– Drogi panie Maksymilianie – przerwał hrabia – posłuchaj tylko, jak przecudownie Duprez śpiewa tę frazę: „O Matyldo! Bóstwo mojej duszy”. Czy wiesz, że to ja jako pierwszy odkryłem w Neapolu ten wielki talent i jako pierwszy go oklaskiwałem? Brawo! Brawo!

Morrel zrozumiał, że na tym rozmowa skończona i postanowił zaczekać.

Kurtyna opadła. Ktoś zapukał do drzwi.

– Proszę wejść – rzekł Monte Christo; jego głos nie zdradzał najmniejszego wzruszenia.

Wszedł Beauchamp.

– Dobry wieczór – rzekł Monte Christo, jakby go zobaczył pierwszy raz tego wieczora. – Proszę, niech pan siada.

Beauchamp skłonił się, wszedł i usiadł.

– Jak pan zapewne zauważył – odezwał się – przed chwilą towarzyszyłem panu de Morcerf.

– Co znaczy – odpowiedział, śmiejąc się Monte Christo – że byliście zapewne razem na obiedzie. Cieszy mnie bardzo, panie Beauchamp, że jest pan po nim trzeźwiejszy niż pan Albert.

– Panie hrabio – rzekł Beauchamp – przyznaję, że Albert nie miał prawa tak się unosić, przychodzę więc przeprosić pana za to, ale tylko w swoim imieniu; pan hrabia rozumie? To tyle, jeśli chodzi o mnie. A teraz chciałem pana prosić o pewne wyjaśnienia w kwestii pańskich stosunków z mieszkańcami Janiny i nie wątpię, że jako człowiek honorowy nie odmówi mi ich pan. Na koniec dodam parę słów na temat tej młodej Greczynki.

Monte Christo wydął wargi i spojrzał tak, że Beauchamp natychmiast zamilkł.

– No i tak – rzekł z uśmiechem. – Przepadły wszystkie moje nadzieje.

– Jakie nadzieje? – zapytał Beauchamp.

– Naturalnie robisz mi pan na lewo i prawo opinię człowieka ekscentrycznego; według pana jestem jakimś Larą, Manfredem czy lordem Ruthwenem. Gdy już się pan przyzwyczaiłeś do mojej ekscentryczności, próbuje pan zrobić ze mnie człowieka banalnego. Mam być nagle kimś pospolitym, wręcz prostakiem; a w końcu przychodzisz tu pan i żądasz wyjaśnień. No wie pan, to doprawdy jakieś żarty.

– Są jednak okoliczności, w których uczciwość nakazuje… – odparł wyniośle Beauchamp.

– Panie Beauchamp – przerwał hrabia – panu hrabiemu de Monte Christo może rozkazywać wyłącznie pan hrabia de Monte Christo. Proszę, ani słowa więcej na ten temat. Robię zawsze to, co mi się podoba, mój panie, i proszę mi wierzyć, że robię to dobrze.

– Nie zbywa się w ten sposób ludzi dobrze wychowanych, panie hrabio. Trzeba gwarancji honoru.

– Mój panie, sam jestem chodzącą gwarancją – odpowiedział spokojnie Monte Christo, a w jego oczach pojawiły się złowrogie błyski. – Nam obu płynie w żyłach krew i obaj chcemy ją przelać. To jest nasza wzajemna gwarancja. Taką odpowiedź proszę zanieść wicehrabiemu i proszę mu powiedzieć, że jutro przed dziesiątą popłynie jego krew.

– Pozostaje mi tylko uzgodnić warunki pojedynku.

– To dla mnie zupełnie obojętne, drogi panie. Dla takich szczegółów niepotrzebnie przerywał mi pan spektakl. We Francji ludzie biją się na szpady lub pistolety, w koloniach na karabiny, w Arabii na sztylety. Niech pan powie swojemu klientowi, że choć to ja zostałem znieważony, wytrwam do końca w roli dziwaka i zostawiam mu wybór broni. Przyjmę bez dyskusji i oporów wszelkie warunki. Dobrześ pan zrozumiał? Wszelkie. Zgodzę się nawet na ciągnięcie losów, choć uważam to za największą głupotę. Ale ja to co innego, jestem pewien zwycięstwa.

– Pewien zwycięstwa! – powtórzył Beauchamp, spoglądając z trwogą na hrabiego.

– Och, oczywiście – rzekł Monte Christo, wzruszając lekko ramionami. – Inaczej nie biłbym się z panem de Morcerf. Zabiję go, bo tak trzeba, więc tak się stanie. Proszę mnie tylko poinformować dziś wieczorem o rodzaju broni i godzinie spotkania. Nie lubię, by na mnie czekano.

– Na pistolety, o ósmej rano, w lasku Vincennes – rzekł Beauchamp zupełnie już zbity z tropu, sam nie wiedząc, czy ma do czynienia z nieznającym granic pyszałkiem czy z jakąś istotą nadprzyrodzoną.

– Bardzo dobrze – rzekł Monte Christo. – Skoro wszystko uzgodnione, to proszę, aby mi pan dłużej nie przeszkadzał, bo chciałbym posłuchać opery. Aha, i proszę też powtórzyć pańskiemu przyjacielowi Albertowi, żeby już więcej do mnie nie przychodził. Mógłby sobie tylko zaszkodzić kolejnymi grubiaństwami. Niech wraca do domu i się prześpi.

Beauchamp wyszedł osłupiały.

– A teraz – rzekł Monte Christo zwracając się do Morrela – chyba mogę na pana liczyć?

– Oczywiście – odparł Morrel – jestem do pańskiej dyspozycji; ale…

– Ale?

– Zależałoby mi na tym, żeby poznać prawdziwą przyczynę…

– To znaczy, że odmawia mi pan?

– Ależ skąd!

– Prawdziwa przyczyna, panie kapitanie? Nie zna jej nawet ten młody człowiek, porusza się po omacku. Prawdziwą przyczynę zna tylko Bóg i ja; mogę jednak dać panu słowo honoru, że Bóg, który zna tę przyczynę, będzie z nami.

– To wystarczy, hrabio. Kto będzie pańskim drugim świadkiem?

– Nie znam w Paryżu nikogo, kto byłby godny tego zaszczytu, oprócz ciebie i twojego szwagra Emanuela. Sądzisz pan, że Emanuel zechciałby wyświadczyć mi tę przysługę?

– Ręczę za niego.

– Dobrze, więcej nie potrzebuję. A więc jutro o siódmej, u mnie?

– Będziemy obaj.

– Cśś!… Kurtyna idzie w górę, posłuchajmy. Staram się zawsze nie tracić ani jednej nuty z tej opery. Nie ma piękniejszej muzyki niż w Wilhelmie Tellu!

Inne książki tego autora