Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

53. Hossa i bessa

W kilka dni po tym spotkaniu Albert de Morcerf odwiedził hrabiego de Monte Christo w domu na Polach Elizejskich; właściwie dom ów stał się już pałacem, hrabia bowiem, dzięki ogromnym środkom, jakimi dysponował, nadawał taki wygląd wszystkim miejscom, gdzie zamieszkiwał choćby przez krótki czas.

Albert przybył przekazać ponowne podziękowania pani Danglars, które zdążyła już wyrazić w liście podpisanym baronowa Danglars, z domu Herminia de Salvieux.

Albertowi towarzyszył Lucjan Debray; do słów przyjaciela dodał parę uprzejmości, a choć nie przemawiał „oficjalnie”, hrabia z właściwą dla siebie spostrzegawczością domyślał się, kto naprawdę za nimi stoi.

Wydało mu się nawet, że Lucjan odwiedził go, kierowany podwójną ciekawością i że połowa tej ciekawości emanowała z ulicy Chaussée d'Antin. Istotnie, mógł przypuszczać, nie lękając się pomyłki, że pani Danglars, nie mogąc zobaczyć na własne oczy domu człowieka, który rozdaje konie po trzydzieści tysięcy franków wartości i chodzi do Opery z grecką niewolnicą ustrojoną w diamenty warte milion, zleciła ten obowiązek oczom Lucjana, przez które zwykle oglądała świat, aby później opowiedział jej, co widział.

Ale hrabia nie okazał, że domyśla się związku między wizytą Lucjana i ciekawością baronowej.

– Niemal bez przerwy widujesz się pan z baronem Danglars? – zapytał Monte Christo Alberta.

– O tak, wszak mówiłem panu hrabiemu…

– A więc te projekty są nadal aktualne?

– Bardziej niż kiedykolwiek – rzekł Lucjan – to już ułożone.

I sądząc niewątpliwie, że tych kilka słów wtrąconych do rozmowy pozwoli mu już się z niej wyłączyć, włożył szylkretowy monokl do oka i gryząc złotą gałkę laseczki, zaczął obchodzić pokój i przypatrywać się broni i obrazom.

– Aha! – zdziwił się Monte Christo – ale sądząc z tego, co pan mówił, nie przypuszczałem, że tak szybko do tego dojdzie.

– Co w tym dziwnego? Sprawy jakoś się toczą, a my ani się tego nie domyślamy; my o nich zapominamy, ale one o nas nie zapominają, a gdy się obrócimy, zdziwieni spostrzegamy, że już ubiegły spory kawał drogi. Mój ojciec i pan Danglars razem służyli w Hiszpanii; mój ojciec na froncie, a pan Danglars w intendenturze. Ojciec był zrujnowany przez rewolucję, a pan Danglars nigdy nie miał majątku rodowego, a więc obaj zakładali wtedy fundamenty pod karierę: ojciec pod piękną karierę polityczną i wojskową, a pan Danglars finansową i polityczną, godną podziwu.

– Zdaje mi się, że pan Danglars mówił mi o tym, gdy byłem u niego. A ładna jest ta panna Eugenia? – spytał, rzucając okiem na Lucjana przeglądającego jakiś album. – Bo chyba nazywa się Eugenia, prawda?

– Bardzo ładna albo raczej bardzo piękna – odpowiedział Albert. – Ale ja nie mogę się poznać na tej jej urodzie. Nie jestem jej godzien!

– Mówisz tak, jakbyś już był jej mężem!

– Być może – odpowiedział Albert, rozglądając się, aby zobaczyć, co robi Lucjan.

– Wie pan – rzekł Monte Christo, zniżając głos – nie widzę, abyś się pan palił do tego małżeństwa.

– Panna Eugenia jest dla mnie za bogata i to mnie przeraża.

– Phi, to ciekawy powód! Czyż pan sam nie jesteś bogaty?

– Mój ojciec ma jakieś pięćdziesiąt tysięcy liwrów renty, a gdy mnie ożeni, da mi pewnie ze dwanaście tysięcy.

– Prawda, to skromnie, zwłaszcza jak na Paryż. Ale przecież w świecie majątek to nie wszystko; liczy się też piękne nazwisko i znakomita pozycja. Ma pan świetne nazwisko, pozycję towarzyską wspaniałą, a poza tym hrabia Morcerf jest żołnierzem; to rzecz chwalebna, gdy w kimś łączy się prawość Bayarda i ubóstwo Duguesclina; bezinteresowność to najpiękniejszy promień słońca, który może zabłysnąć od szlachetnego miecza. Uważam, że wręcz przeciwnie – to znakomita partia dla ciebie; panna Danglars wniesie ci majątek, a pan jej da szlachectwo!

Albert potrząsnął głową i zamyślił się.

– Jest tu jeszcze jedna rzecz – rzekł.

– Przyznam, że nie mogę zrozumieć, jak można żywić taki wstręt do takiej ładnej, bogatej dziewczyny.

– Na miłość Boską! Wstręt! Wstręt, jeśli istnieje, to nie z mojej strony.

– A z czyjejże? Bo mówił pan, że pański ojciec życzy sobie tego małżeństwa.

– Ze strony matki. A matka ma oko roztropne i pewne. Nie uśmiecha się jej to małżeństwo, żywi jakieś uprzedzenie do Danglarsów.

– O! To łatwo zrozumieć – rzekł hrabia nieco sztucznym tonem. – Pani hrabina, arystokratka, która jest wcieleniem dystynkcji i delikatności, wzdraga się nieco na myśl, że ma uścisnąć tę rękę chamską, grubą i ordynarną.

– Hm, nie wiem, czy to o to chodzi – rzekł Albert. – Ale zdaje mi się, że będzie bardzo nieszczęśliwa, jeśli to małżeństwo przyjdzie do skutku; mieliśmy się spotkać przed sześciu tygodniami, ale nagle zacząłem dostawać migren, i to jednej za drugą…

– Rzeczywiście dostawałeś pan migren? – rzekł hrabia z uśmiechem.

– O tak, ze strachu… I odłożono wszystko na dwa miesiące. To nic pilnego, rozumie pan; nie mam jeszcze dwudziestu jeden lat, Eugenia ma tylko siedemnaście. Ale te dwa miesiące kończą się w przyszłym tygodniu. Trzeba będzie coś postanowić. Nawet sobie pan nie wyobraża, kochany hrabio, w jakim jestem kłopocie… O, jaki jesteś pan szczęśliwy, żeś wolny!

– Ależ bądź pan również wolny; kto panu w tym przeszkadza? Proszę mi powiedzieć.

– O, sprawiłbym wielką przykrość ojcu, gdybym się nie ożenił z panną Danglars.

– Więc się z nią żeń – rzekł hrabia, wzruszając w szczególny sposób ramionami.

– No tak – rzekł Albert – ale wtedy sprawię matce przykrość.

– No to nie żeń się z nią!

– Zobaczę jeszcze, pomyślę, pan, hrabio, nie odmówisz mi rady, prawda? A jeżeli to możliwe, wyciągnie mnie pan z tego kłopotu. O, żeby nie sprawić przykrości mojej wspaniałej mamie, mógłbym poróżnić się z ojcem.

Monte Christo odwrócił się; rzekłbyś, że go to wzruszyło.

– Ej, co ty robisz? Szkic według Poussina? – zwrócił się Albert do Debray'a, który siedział w głębokim fotelu na końcu salonu z ołówkiem w prawej ręce, a notesem w lewej.

– Ja? – odparł spokojnie. – Szkic? O nie, zbyt lubię malarstwo! Nie, nie, zajmuję się czymś przeciwstawnym do malarstwa – robię obliczenia.

– Obliczenia?

– Tak; i pośrednio dotyczy to ciebie, Albercie; obliczam, ile bank Danglarsa mógł zyskać na ostatniej hossie Haiti: w ciągu trzech dni akcje podskoczyły z dwustu sześciu na czterysta dziewięć; nasz przezorny bankier zakupił ich całkiem sporo po dwieście sześć; powinien na tym zyskać ze trzysta tysięcy liwrów.

– O, to nie jest jego największe osiągnięcie – rzekł Albert. – Czy nie zarobił w tym roku miliona na obligacjach hiszpańskich?

– Słuchaj no, mój drogi – odparł Lucjan – pan hrabia powie ci, jak powiadają Włosi:

Danaro e santia – metà della metà. A to i tak wiele. A więc kiedy mi ktoś mówi podobne rzeczy, wzruszam ramionami.

– Ale mówiłeś pan o Haiti? – zagadnął Monte Christo.

– O, Haiti to rzecz całkiem inna; Haiti we francuskich spekulacjach giełdowych jest jak ecarté. Można lubić buillotte, cenić grę w wista, szaleć za bostonem, a przecież z czasem znużyć się nimi. Ale zawsze po tych grach wrócimy do ecarté, bo to jest jak przystawka. Otóż pan Danglars sprzedał wczoraj po czterysta sześć i schował do kieszeni trzysta tysięcy; dzisiaj papiery spadły do dwustu pięciu – gdyby czekał do dziś, straciłby dwadzieścia pięć tysięcy.

– A dlaczego to papiery spadły tak bardzo? – spytał Monte Christo. – Przepraszam, ale jestem zupełnym ignorantem, jeśli chodzi o intrygi giełdowe.

– Bo wiadomości następują jedne po drugich, ale nie są podobne do siebie – roześmiał się Albert.

– Do diabła! – zawołał hrabia. – To pan Danglars gra tak ryzykownie, że stawia na jedną kartę trzysta tysięcy w jednym dniu? Ależ musi być chyba jakimś krezusem?

– To nie on! – zawołał szybko Lucjan. – To pani Danglars, jest nieustraszona.

– Ale ty, Lucjanie, tak rozumny, wiesz dobrze, jak niepewne bywają te wiadomości, bo jesteś u ich źródła, powinieneś jej przeszkodzić – zauważył z uśmiechem Albert.

– Jakże mógłbym tego dokazać, kiedy sam jej mąż nie może? Znasz charakter baronowej, nikt na nią nie ma wpływu, robi tylko to, co jej się podoba.

– Gdybym ja był na twoim miejscu…

– No, no, co takiego?

– Wyleczyłbym ją z tego, byłaby to wielka przysługa dla jej przyszłego zięcia.

– Jak?

– Twoje stanowisko sekretarza przy ministrze czyni z ciebie autorytet, jeśli idzie o wiadomości. Ledwie otworzysz usta, a agenci giełdowi już w lot stenografują twoje słowa. Spraw, aby przegrała raz po razie ze sto tysięcy franków, a będzie rozważniejsza.

– Nie rozumiem – wyjąkał Lucjan.

– A przecież to jasne – odparł młody człowiek z nieudawaną naiwnością. – Donieś jej na przykład któregoś dnia coś nadzwyczajnego, coś, co przyszło telegrafem i tylko ty o tym wiesz. Na przykład, że Henryk IV odwiedził wczoraj Gabrielę; po takiej wieści papiery przecież na pewno skoczą do góry; baronowa ulokuje w tych papierach sporą sumkę i straci ją od razu, bo nazajutrz Beauchamp napisze w swojej gazecie:

Ludzie jakoby dobrze poinformowani nie mają racji utrzymując, że widziano, jak król Henryk IV odwiedził wczoraj Gabrielę. Wieść ta jest absolutnie nieprawdziwa. Król Henryk IV nie opuścił Pont-Neuf.

Lucjan roześmiał się nieszczerze. Monte Christo, obojętny na pozór, nie stracił ani słowa z całej tej rozmowy, a jego przenikliwy wzrok wyczytał nawet w zakłopotaniu sekretarza jakąś tajemnicę.

Albert wcale nie dostrzegł zakłopotania Lucjana – a jednak właśnie przez nie Lucjan zabawił u hrabiego krócej, niż zamierzał. Wyraźnie czuł się nieswojo.

Hrabia, odprowadzając go do drzwi, szepnął mu kilka słów do ucha, na które Lucjan odpowiedział:

– Jak najchętniej, panie hrabio, zgadzam się.

 

Hrabia wrócił do Morcerfa.

– Panie Albercie, czy zastanowiwszy się dobrze – rzekł – nie myślisz pan, że postąpiłeś trochę niezręcznie, mówiąc w ten sposób do pana Debray o swojej przyszłej teściowej?

– E, panie hrabio – obruszył się Albert – proszę, niech pan jej tak nie nazywa.

– Pańska matka naprawdę jest aż tak przeciwna temu małżeństwu?

– Do tego stopnia, że baronowa bardzo rzadko jest do nas zapraszana, a nie wiem, czy matka była u niej choć ze dwa razy.

– No, to mogę bez obawy porozmawiać z panem otwarcie: pan Danglars jest moim bankierem, pan de Villefort obsypał mnie grzecznościami za przysługę, którą mu przypadkowo wyświadczyłem. Podejrzewam, że przez to wszystko czeka mnie lawina obiadów i rautów. A więc, aby nie przesadzać z wystawnością tych przyjęć, a zarazem uprzedzić i być górą nad naszymi znajomymi, postanowiłem zaprosić do mojego wiejskiego domu w Auteuil państwa Danglars i państwa de Villefort. Jeżeli zaproszę także pana i pańską rodzinę, czy nie będzie to aby wyglądało na jakieś spotkanie matrymonialne? A przynajmniej pańska matka mogłaby tak pomyśleć, zwłaszcza jeśli pan Danglars uczyni mi zaszczyt i zabierze ze sobą córkę. I wtedy pańska matka mnie znienawidzi, a ja tego absolutnie sobie nie życzę. Wręcz przeciwnie i proszę, abyś pan powtarzał pani hrabinie przy każdej okazji, że zależy mi niezmiernie, aby myślała o mnie jak najlepiej.

– Do licha, hrabio, dziękuję panu bardzo za tę szczerość i zgadzam się, aby nas pan nie zapraszał. Mówisz pan, że chciałbyś, aby moja matka myślała o panu ciepło. Ależ ona ma na pana temat same ciepłe myśli!

– Tak pan sądzisz? – spytał Monte Christo z zaciekawieniem.

– Ależ jestem tego pewien. Po pana wizycie u nas rozmawialiśmy przez godzinę tylko o panu. Wrócę jednak do tego, o czym mówiliśmy. A więc, gdyby mama dowiedziała się o tym dowodzie delikatności z pana strony (a spróbuję jej o tym napomknąć), jestem przekonany, że byłaby panu za to nieskończenie wdzięczna. Hm, choć ojciec byłby na pewno wściekły.

Hrabia roześmiał się.

– A więc uprzedziłem pana – rzekł. – Ale zdaje mi się, że nie tylko pański ojciec będzie wściekły. Państwo Danglars uznają, że jestem bardzo źle wychowany. Wiedzą, że jesteśmy w dość bliskich stosunkach, że jest pan moim pierwszym paryskim znajomym, a jednak nie zastaną cię u mnie. Zapytają, dlaczego cię nie zaprosiłem. Wymyśl pan sobie jakieś wcześniejsze zaproszenie, choć trochę prawdopodobne i napisz do mnie jakiś liścik. Wiesz pan przecież, u bankierów tylko dowód na piśmie ma jakąś wartość.

– Mam jeszcze lepszy pomysł, panie hrabio – zawołał Albert. – Matka chce pojechać nad morze, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Kiedy ma się odbyć ten obiad u pana?

– W sobotę.

– Dziś jest wtorek; znakomicie. Jutro wieczorem wyjedziemy, pojutrze będziemy w Treport. Umie pan w czarujący sposób dogadzać swoim znajomym!

– Ja? Doprawdy lepiej pan o mnie sądzisz, niż na to zasługuję.

– Kiedy rozsyła pan zaproszenia?

– Właśnie dzisiaj.

– Natychmiast pędzę do pana Danglarsa i oświadczam mu, że jutro wyjeżdżamy z Paryża, ja i moja matka. Nie widziałem się z panem, a więc nic nie wiem o tym obiedzie.

– Chybaś zwariował! Przecież widział cię u mnie Debray!

– Oj, to prawda.

– Inaczej: zaprosiłem pana na obiad dziś, ot tak, po prostu, a pan mi z całą szczerością odparł, że nie możesz, bo się wybierasz do Treport.

– No dobrze, to postanowione. Ale może przyjdzie pan jeszcze dziś do mojej matki, zanim wyjedziemy?

– O, dziś byłoby mi trudno. A zresztą pojawiłbym się w samym środku przygotowań do wyjazdu.

– A więc niech pan zrobi inaczej, jeszcze lepiej. Jesteś pan tylko człowiekiem czarującym, a tak byłbyś człowiekiem wręcz nieocenionym.

– Cóż mam zrobić, aby osiągnąć aż taki status?

– Jesteś teraz, hrabio, wolny jak ptak – przyjdź pan do nas na obiad. Będziemy w maleńkim kółku: pan, matka i ja. Przyjrzał się jej pan zaledwie przelotnie, teraz poznasz ją lepiej. To wyjątkowa kobieta i żałuję tylko jednego: że nie ma drugiej takiej, tylko młodszej o dwadzieścia lat. Zapewniam pana, że wtedy byłaby i hrabina, i wicehrabina de Morcerf. Ojca w domu nie będzie, ma zebranie komisji, a potem obiad u kanclerza. Niech pan przyjdzie, porozmawiamy o podróżach. Zwiedził pan cały świat, opowiesz nam pan o swoich przygodach, opowiesz nam historię tej pięknej Greczynki. No, niech się pan zgodzi, matka będzie panu szczerze wdzięczna.

– Serdeczne dzięki, zaproszenie jest niezmiernie miłe i bardzo żałuję, że nie mogę go przyjąć. Nie jestem wolny, jak pan myślał, mam dziś nadzwyczaj ważne spotkanie.

– Ejże, proszę uważać: tylko co nauczył mnie pan, jak uniknąć zaprosin, które są dla nas nieprzyjemne. Muszę mieć jakiś dowód. Nie jestem na szczęście bankierem, jak pan Danglars, ale – uprzedzam pana – jestem takim samym podejrzliwcem.

– No to dam panu ten dowód – odparł hrabia i zadzwonił.

– Hm, to już drugi raz, jak pan odmawia przyjść na obiad do matki – zastanawiał się głośno Albert. – Musi coś w tym być, hrabio.

Monte Christo drgnął.

– O, na pewno pan tak nie myśli – rzekł – zresztą przybywa oto mój dowód.

Wszedł Baptysta i stanął przy drzwiach z miną oczekującą.

– Nie wiedziałem, że pan dziś do mnie przyjdzie, prawda?

– Do licha, jest pan człowiekiem tak nadzwyczajnym, że nie ręczyłbym za to.

– Ale za to z pewnością nie mogłem przewidzieć, że zaprosi mnie pan na obiad.

– No tak, to raczej prawdopodobne.

– A więc słuchaj, Baptysto… Co ci powiedziałem dziś rano, kiedy cię wezwałem do gabinetu?

– Abym po piątej nie wpuszczał już nikogo do pana hrabiego – odpowiedział służący.

– A następnie?

– Och, panie hrabio!… – wtrącił Albert.

– Nie, nie, chcę koniecznie pozbyć się tej aureoli tajemnicy, jaką mi pan stworzył. Granie roli Manfreda jest męczące na dłuższą metę. Chcę, aby ściany mojego domu były przezroczyste. Następnie… mów dalej, Baptysto.

– A następnie, bym wpuścił tylko pana majora Bartolomeo Cavalcanti i jego syna.

– Słyszy pan? Pan major Bartolomeo Cavalcanti wywodzi się z jednego z najstarszych rodów Italii, Dante raczył wspomnieć o nim…. pamiętasz pan, a może nie, w dziesiątej pieśni Piekła. A jego syn, uroczy młody człowiek, mniej więcej w pańskim wieku i tak jak pan wicehrabia, wchodzi właśnie w świat paryski z milionami swojego ojca. Major ma dziś właśnie przedstawić mi swojego syna, il contino Andreę, jak zwykliśmy mówić we Włoszech. Powierza go mojej opiece. Wprowadzę go w świat, jeśli na to zasługuje. Pomoże mi pan, prawda?

– Oczywiście! A więc to jakiś pański stary przyjaciel?

– Wcale nie. To po prostu zacny magnat. Spotkałem go parę razy we Florencji, w Bolonii albo w Lukce. Uprzedził mnie teraz o swoim przyjeździe; bardzo kłopotliwe są znajomości, jakie się zawiera w podróży: raz okaże się komuś uprzejmość, a potem ten ktoś już wszędzie będzie się domagał tego samego. Jak gdyby człowiek dobrze wychowany, który potrafi spędzić godzinę z przygodnie spotkanym nieznajomym, tym samym stawał się całkowicie gotowy na usługi wobec tego drugiego! Poczciwy major Cavalcanti, zamierza znów zwiedzić Paryż; był tu kiedyś na chwilę, za Cesarstwa, podążając do Moskwy, aby sobie tam zamarznąć. Ugoszczę go dobrym obiadem, on zostawi mi syna; przyrzeknę mu, że będę nad nim czuwał; pozwolę mu robić wszelkie głupstwa w granicach przyzwoitości – i będziemy kwita.

– Widzę, że jest pan nieocenionym mentorem. A propos, dostałem list od Franza.

– O, coś takiego! I ciągle mu się tak podoba we Włoszech?

– Myślę, że tak. Ale żałuje, że nie ma tam już pana. Mówi, że był pan słońcem rozświetlającym Rzym i że bez pana jest szaro.

– A, to pański przyjaciel Franz zmienił zdanie na mój temat?

– Wręcz przeciwnie. Nadal uważa pana za jakąś niesłychaną fantastyczną postać. Dlatego tak za panem tęskni.

– To dopiero czarujący chłopiec! Poczułem do niego sympatię już za pierwszym razem, tego wieczora, gdy szukał jakiejś kolacji i zgodził się przyjąć moje zaproszenie. Czy jego ojcem nie był aby generał d'Epinay? Ten, który został w 1815 roku tak nikczemnie zamordowany?

– I to przez bonapartystów.

– O właśnie! Tak, bardzo lubię tego chłopca. A dla niego nie ma aby jakich planów małżeńskich?

– Tak, ma się ożenić z panną de Villefort.

– Śmiejesz się pan… Dlaczego?

– Dlatego, że według mnie z tamtej strony jest tyle chęci do małżeństwa, ile we mnie i pannie Danglars. Ale naprawdę, kochany hrabio, rozmawiamy tu o kobietach zupełnie tak, jak kobiety rozmawiają o mężczyznach; to niewybaczalne!

Albert wstał.

– Już pan idziesz?

– To mi pytanie! Już od dwóch godzin pana zamęczam, a pan w swojej uprzejmości pytasz mnie, czy już idę! Doprawdy, jesteś pan, hrabio, najuprzejmiejszym człowiekiem pod słońcem! A pańska służba jaka jest wyszkolona! Zwłaszcza Baptysta! Nigdy nie udało mi się takiego dostać. Jeśli kiedykolwiek odprawi pan Baptystę, proszę go zaraz przysłać do mnie.

– Dobrze.

– To jeszcze nie wszystko: proszę pozdrowić ode mnie pana Cavalcante dei Cavalcanti, a jeśli przypadkiem chciałby ożenić syna, proszę mu znaleźć bogatą pannę, z dobrego rodu, przynajmniej po kądzieli, ale za to baronównę po ojcu. Ja panu w tym pomogę.

– Oho ho, czy to aby nie za wiele?

– Ach, hrabio – wykrzyknął Albert – sam pan nie wie, jaką by mi pan oddał przysługę i jak bardzo byłbym panu oddany, gdybym dzięki panu pozostał jeszcze kawalerem, nawet gdyby to miało być jeszcze dziesięć lat.

– Wszystko jest możliwe – odparł poważnie Monte Christo.

Pożegnał się z Albertem, wrócił do siebie i zadzwonił trzy razy. Zjawił się Bertuccio.

– Panie Bertuccio – rzekł hrabia – wiesz pan, że w sobotę będę miał gości w Auteuil.

Bertuccio zadrżał lekko.

– Dobrze, panie hrabio – rzekł.

– I do pana będzie należało przygotowanie wszystkiego, jak należy. Dom jest piękny, a przynajmniej może być piękny.

– Trzeba by wszystko w nim zmienić, panie hrabio. Obicia są już bardzo stare.

– To zmień wszystko, ale nie dotykaj jednego pokoju – sypialni wybitej czerwonym adamaszkiem. Zostaw ją bezwzględnie w takim stanie, jak jest.

Bertuccio skłonił się.

– Ogrodu też nie wolno ruszać. Ale na dziedzińcu możesz zrobić wszystko, co ci się podoba; byłbym nawet bardzo zadowolony, gdyby nie można go było rozpoznać.

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby pan hrabia był zadowolony.

Bertuccio skłonił się i wyszedł.

54. Major Cavalcanti

Hrabia i Baptysta nie skłamali, mówiąc Albertowi o wizycie toskańskiego majora, którą Monte Christo posłużył się jednocześnie jako pretekstem, by odmówić przyjęcia zaproszenia na obiad.

Wybiła siódma. Zgodnie z otrzymanymi wcześniej instrukcjami Bertuccio już od dwóch godzin znajdował się w drodze do Auteuil, gdy przed bramą pałacu zatrzymała się dorożka i jakby lekko spłoszona natychmiast uciekła, pozostawiając przed domem jegomościa lat około pięćdziesięciu dwóch, odzianego w jedną z owych zielonych czamarek z czarnymi szamerunkami, które chyba nigdy nie zaginą w Europie. Szerokie granatowe pantalony, buty wcale jeszcze przyzwoite, lecz o wątpliwym połysku i nazbyt grubej podeszwie, zamszowe rękawiczki, kapelusz z kształtu nieco podobny do kaszkietu żandarma, czarny halsztuk, spod którego wystawał rąbek kołnierzyka, mogący spokojnie uchodzić za żelazną obręcz skazańców, gdyby właściciel nie nosił go z własnej woli: w takim oto malowniczym stroju zjawiła się owa osobistość. Gość zadzwonił do drzwi, zapytując, czy przypadkiem to nie tu właśnie mieszka pan hrabia de Monte Christo. Otrzymawszy od odźwiernego potwierdzenie, wszedł, zamknął za sobą drzwi i skierował się prosto ku gankowi.

Baptysta czekał już w przedsionku. Natychmiast rozpoznał gościa – był uprzedzony o jego wyglądzie – po małej, lekko kanciastej głowie, siwiejących włosach, gęstym, szpakowatym wąsie. Toteż gdy tylko ów podał swoje nazwisko, Baptysta zaraz poinformował hrabiego.

Wprowadzono cudzoziemca do najskromniejszego salonu. Tam czekał już na niego hrabia i z uśmiechem wyszedł mu naprzeciw.

– Witam, witam drogiego pana – rzekł. – Spodziewałem się tej wizyty.

– Doprawdy? Pan hrabia się mnie spodziewał? – zdziwił się Toskańczyk.

– Tak. Uprzedzono mnie, że będziesz pan u mnie dziś o godzinie siódmej.

– Że będę u pana? Tak panu powiedziano? O, tym lepiej. Bałem się, czy nie zapomniano o tym drobiazgu.

– Jakim?

– Żeby uprzedzić pana hrabiego.

– Ależ skąd!

– I jesteś pan pewien, że się nie mylisz?

– Oczywiście.

– Więc to mnie ekscelencja oczekiwał dziś o siódmej?

– Zgadza się. Zresztą możemy to sprawdzić.

 

– Ależ nie ma takiej potrzeby, skoro pan hrabia na mnie czekał, to nie ma potrzeby – zapewnił Toskańczyk.

– Ależ warto, ależ warto!

Toskańczyk lekko się zaniepokoił.

– Czyż nie jesteś pan markizem Bartolomeo Cavalcanti?

– We własnej osobie – zgodził się radośnie Toskańczyk.

– Byłym majorem wojsk austriackich?

– Majorem? Byłem majorem? – zmieszał się eks-żołnierz.

– Tak – rzekł Monte Christo. – Tak się mówi we Francji na stopień, w jakim pan służyłeś we Włoszech.

– Ach tak. To mi w zupełności wystarczy. Widzi pan hrabia, ja…

– Nie przychodzisz pan z własnej nieprzymuszonej woli?

– O, naturalnie, że nie.

– Ktoś pana do mnie skierował?

– Tak.

– Zacny ksiądz Busoni?

– Tak, tak, to on – zawołał uradowany major.

– I masz pan list?

– Tak, proszę bardzo.

– No, widzi pan. Proszę mi go dać.

Monte Christo wziął list, otwarł i przeczytał.

Major przyglądał się hrabiemu oczyma wytrzeszczonymi ze zdziwienia. Przypatrywał się też nadzwyczaj uważnie każdemu szczegółowi apartamentu, lecz jego wzrok za każdym razem niezmiennie powracał do hrabiego.

– Tak, właśnie tak, ten kochany ksiądz…

Major Cavalcanti, czcigodny patrycjusz z Lukki, potomek florenckiego rodu Cavalcanti – czytał głośno Monte Christo – posiadający fortunę dającą pół miliona rocznego dochodu…

Monte Christo spojrzał znad kartki i skłonił się majorowi.

– Niech mnie diabli wezmą, panie Cavalcanti, pół miliona!

– Tam jest napisane pół miliona? – upewnił się Toskańczyk.

– Słowo w słowo. I musi to być prawda, gdyż jeśli chodzi o wielkie fortuny Europy ksiądz Busoni jest najlepiej poinformowanym człowiekiem w Europie.

– Niech więc będzie pół miliona – rzekł Toskańczyk. – Jednak, słowo honoru, nie myślałem, że mam aż tyle.

– Bo masz pan intendenta, który pana okrada. Cóż robić, to niestety nieuniknione.

– Czego to się dowiaduję – rzekł poważnie Toskańczyk. – Przepędzę tego niecnotę.

Monte Christo czytał dalej:

Majorowi brakuje do szczęścia tylko jednego…

– Tak, na Boga, tylko jednego – rzekł Toskańczyk z westchnieniem.

Chciałby odnaleźć ukochanego syna.

– Ukochanego syna!

Którego porwał w dzieciństwie albo jakiś wróg szlachetnej rodziny Cavalcantich, albo Cyganie.

– Miał tylko pięć latek, proszę pana – rzekł Toskańczyk z głębokim westchnieniem, wznosząc oczy do nieba.

– Biedny ojcze – wzruszył się Monte Christo i czytał dalej:

Uczyniłem mu nadzieję, wróciłem mu życie, panie hrabio, oświadczając, że możesz pan odnaleźć mu syna, którego szuka na próżno od piętnastu lat.

Toskańczyk spojrzał z trudnym do opisania niepokojem na Monte Christo.

– Tak, mogę – rzekł Monte Christo.

Major wyprostował się.

– Ach – odezwał się – to znaczy, że list mówi prawdę od początku do końca?

– Drogi panie Bartolomeo, czyżbyś pan w to wątpił?

– Ależ nie, skąd! Jakże by! Człowiek tak poważny, w szacie duchownego, taki jak ksiądz Busoni nie pozwoliłby sobie na podobny żarcik. Ale ekscelencja jeszcze nie przeczytał listu do końca.

– Prawda, jest jeszcze jakieś postscriptum.

– Tak – powtórzył Toskańczyk – jjest… je… jeszcze… postscriptum.

Aby uchronić majora Cavalcantiego przed kłopotem (musiałby w związku z kosztami podróży wycofać część gotówki z banku) wysyłam mu przekaz na dwa tysiące franków i otwieram mu u Pana kredyt na czterdzieści osiem tysięcy, które mi jeszcze jesteś pan winien.

Major z widocznym niepokojem śledził oczyma owo postscriptum.

– Dobrze – odparł krótko hrabia.

– Powiedział: dobrze – szepnął do siebie Toskańczyk. – A więc… – podjął głośno.

– A więc?…. – zapytał Monte Christo.

– A więc to postscriptum

– No, co z tym postscriptum?…

– Uznaje je pan hrabia równie chętnie jak resztę listu?

– Naturalnie. Mamy ze sobą rozrachunki, to znaczy ksiądz Busoni i ja. Nie wiem dobrze, czy jestem mu jeszcze winien dokładnie czterdzieści osiem tysięcy, ale przecież nie będę się spierał o kilka banknotów. Coś takiego, ale przywiązywał pan aż taką wagę do tego postscriptum?

– Przyznam się panu, że licząc ufnie na podpis księdza Busoniego, nie zaopatrzyłem się w fundusze, no i gdyby omyliło mnie to źródło, znalazłbym się w Paryżu w nielichym kłopocie.

– Czyż taki człowiek jak pan mógłby się znaleźć gdziekolwiek w kłopocie? – zaoponował Monte Christo. – No, niechże pan nie przesadza.

– Do diabła! Nie znam tu nikogo.

– Ale za to pana znają!

– No tak, znają, ale…

– Proszę dokończyć, drogi panie Cavalcanti!

– Ale pan hrabia wypłaci mi te czterdzieści osiem tysięcy?

– Kiedy tylko pan zażąda.

Osłupiały major wytrzeszczył oczy.

– Ale niechże pan usiądzie – powiedział Monte Christo. – Doprawdy, nie zauważyłem… stoisz pan od już kwadransa.

– O, nie szkodzi.

Major przysunął sobie fotel i usiadł.

– Może ma pan ochotę się czegoś napić? – zaproponował hrabia. – Szklaneczkę xeresu, porto, alicante?

– Jeśli łaska, alicante. To moje ulubione wino.

– Mam właśnie wyborne. Z biszkopcikiem?

– Z biszkopcikiem, jeśli pan hrabia koniecznie chce.

Monte Christo zadzwonił, zjawił się Baptysta.

Hrabia podszedł ku niemu.

– I co?… – spytał po cichu

– Młody panicz już jest – odszepnął lokaj.

– Gdzie go zaprowadziłeś?

– Do błękitnego salonu, tak jak ekscelencja rozkazał.

– Wybornie. Przynieś nam alicante i biszkopty.

Baptysta wyszedł.

– Doprawdy czuję się skrępowany – odezwał się Toskańczyk – że sprawiam panu tyle kłopotu.

– Ależ skąd!

Baptysta wrócił z kieliszkami, winem i biszkoptami.

Hrabia napełnił jeden kieliszek, a do drugiego nalał tylko kilka kropel rubinowego płynu; butelka była osnuta pajęczyną – co pewniej dowodzi wieku wina aniżeli zmarszczki na twarzy wieku człowieka.

Major nie pomylił się: zabrał się za pełny kieliszek i sięgnął po biszkopt, skosztował delikatnie alicante, na twarzy rozlała mu się błogość – i ostrożnie umoczył biszkopt w winie.

– Tak więc – zagadnął Monte Christo – mieszkasz pan w Lukce, jesteś bogaty, pochodzisz ze szlachetnego rodu, cieszysz się powszechnym szacunkiem, słowem masz wszystko, co człowiekowi jest potrzebne do szczęścia?

– Wszystko, panie hrabio – odparł major, przełykając biszkopt. – Absolutnie wszystko.

– I tylko jednej rzeczy brakowało panu do szczęścia?

– Tylko jednej – powtórzył Toskańczyk.

– Aby się odnalazł pański syn?

– Ach! – rzekł major, biorąc drugi biszkopt. – Tak, bardzo mi go brakowało.

Zacny Toskańczyk wzniósł oczy do nieba i spróbował westchnąć.

– A teraz, kochany panie Cavalcanti, jak to było z tym nieodżałowanym synem? – zagadnął Monte Christo – Mówiono mi bowiem, że pan jesteś kawalerem?

– Tak myślano – wybąkał major. – A ja sam…

– Tak, pan sam nawet potwierdzałeś te pogłoski. Chciał pan zataić przed światem grzech młodości.

Toskańczyk wyprostował się, przybrał minę spokojną i pełną godności, tak godną, jak się tylko dało, spuszczając przy tym jak najskromniej oczy, czy to dlatego, by nie stracić na kontenansie, czy po to, aby dopomóc swojej imaginacji. Jednocześnie cały czas popatrywał na hrabiego, który swoim charakterystycznym uśmiechem objawiał wciąż tę samą życzliwą ciekawość.

– Nie inaczej, panie hrabio. Chciałem ten błąd ukryć przed wszystkimi.

– I to nie przez wzgląd na siebie, bo mężczyzna jest ponad tymi drobiazgami.

– O, nie, nie przez wzgląd na siebie, oczywiście – rzekł major, kiwając z uśmiechem głową.

– Chodziło o matkę dziecięcia.

– Tak, o jego matkę! – zawołał Toskańczyk, biorąc trzeci biszkopt. – O jego biedną matkę!

– Niech pan pije, drogi panie Cavalcanti – tu Monte Christo nalał mu drugą szklankę alicante. – Aż dławi pana wzruszenie.

– O jego matkę! – szepnął Toskańczyk, badając, czy siłą woli nie zdołałby wycisnąć z gruczołów łzowych choć jednej fałszywej łzy.

– Pochodziła podobno z jednej z najświetniejszych włoskich rodzin?

– Patrycjuszka z Fiesole, panie hrabio, patrycjuszka z Fiesole!

– Jak się nazywała?

– Olivia Corsinari.

– Markiza?

– Markiza.

– I w końcu jednak ożeniłeś się pan z nią pomimo oporu rodziny?

– O Boże! Tak, na tym się skończyło.

– I przywiózł pan ze sobą wszystkie potrzebne dokumenty?

– Jakie dokumenty?

– Akt ślubu z Olivią Corsinari i metrykę urodzenia dziecka.

– Metrykę urodzenia dziecka?

– No, metrykę pańskiego syna, Andrei Cavalcanti.

– Panie hrabio, przyznaję z żalem, że nie wziąłem ich ze sobą, bo nikt mnie nie uprzedził, że powinienem je zabrać

– A niech to diabli! – zawołał Monte Christo.

– Są aż tak potrzebne?

– Naturalnie: gdyby ktoś wątpił, że pańskie małżeństwo jest ważne, a syn pański jest pańskim legalnym dzieckiem…

Inne książki tego autora