Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– O, dobrze o tym wiesz, skoroś mnie zaczepił – odparł Andrea, zdenerwowawszy się znowu. – Gdybym miał na głowie taką chustkę jak ty, na plecach taką szmatę, a na nogach takie dziurawe chodaki, nie zechciałbyś mnie poznać.

– I widzisz, źle o mnie myślisz, chłopaczku, a nie masz racji. Ale teraz, jak cię już znalazłem, któż mi zabroni, abym się ubrał w takie cienkie sukno, jak inni? Znam przecież twoje dobre serduszko: gdybyś miał dwa ubrania, dałbyś mi jedno. Przecie ja sam oddawałem ci moją zupę i fasolę, kiedyś był głodny.

– To prawda.

– Ależ byłeś nienażarty! Ciągle masz taki dobry apetyt?

– Pewnie, że tak – roześmiał się Andrea.

– No, to musiałeś sobie nieźle podjeść u tego księcia!

– To nie książę, zwyczajny hrabia.

– Hrabia? Jakiś bogacz, co?

– Tak, ale nie myśl sobie za dużo, nie jest zbyt przystępny.

– E, Boże kochany, nie martw się tak! Nie mam żadnych planów co do tego twojego hrabiego, zostawię go dla ciebie. Ale – i Caderousse uśmiechnął się znów złowróżbnie – trzeba mi będzie coś za to dać, rozumiesz?

– No, czego chcesz?

– Myślę, że za sto franków miesięcznie… Mógłbym wyżyć…

– Za sto franków?

– Ale byłoby dość kiepsko, sam rozumiesz. Ale za… Za sto pięćdziesiąt żyłbym całkiem zadowolony.

– No, to masz dwieście – rzekł Andrea i wsunął Caderousse'owi do ręki dziesięć złotych ludwików.

– Dobra – powiedział Caderousse.

– Przychodź co miesiąc do odźwiernego, a zawsze będzie na ciebie tyle czekało.

– O! I znowu mnie upokarzasz!

– A to czemu?

– Mam łazić do jakiegoś fagasa? Nie, kochaniutki, chcę mieć do czynienia tylko z tobą.

– No dobrze, zgłaszaj się do mnie na początku miesiąca. Póki będę dostawał rentę, ty też będziesz ją miał.

– No, no! Widzę, żem się nie omylił, jesteś zacny chłopak. To prawdziwe błogosławieństwo, kiedy szczęście spotyka takich jak ty. Ale opowiedz, jak ci się to przydarzyło.

– Ale co ci do tego?

– E, znowu mi nie ufasz?

– No nie… Dobrze: odnalazłem ojca.

– Prawdziwego?

– Do licha, póki będzie płacił…

– Będziesz go czcił i szanował… Bardzo słusznie. Jakże się zowie?

– Major Cavalcanti.

– A kto ci odnalazł tego papę?

– Hrabia Monte Christo.

– Słuchaj, podsuń mu mnie na dziadka, skoro prowadzi takie biuro pośrednictwa.

– Dobrze, wspomnę mu o tobie; ale tymczasem co zamierzasz robić?

– Troszczysz się o to? Zbytek łaski.

– Zdaje mi się przecież, że skoro ty interesujesz się mną – odpowiedział Andrea – mogę i ja zasięgnąć o tobie informacji.

– Racja, racja… Wynajmę sobie pokoik w jakimś porządnym domu, sprawię sobie przyzwoitą garderobę, będę się co dzień golił i chodził do kawiarni poczytać gazety. Wieczorami będę bywał w teatrze – porozumiem się z jakimś dowódcą klaki. Będę wyglądał na piekarza, co się wycofał z zawodu, dawno już o tym marzę.

– No, świetny pomysł! Jeśli tylko doprowadzisz go do skutku i będziesz rozsądny, wszystko pójdzie jak z płatka.

– Też mi się znalazł Bossuet! A ty, kim zamierzasz zostać?… Parem Francji?

– No, kto wie.

– Pan major Cavalcanti może nawet jest parem, ale niestety, obalili dziedziczne parostwo.

– Nie gadaj o polityce! Dostałeś, czego chciałeś, jesteśmy na miejscu, zeskakuj, już cię nie ma.

– O nie, przyjacielu!

– Jak to nie?

– Zastanów się tylko, mój malutki: czerwona chustka na głowie, buty w rozsypce, żadnych dokumentów, a za to dziesięć złotych napoleonów w kieszeni, nie licząc tego, co tam było, a co razem daje dwieście franków; przecież zatrzymaliby mnie na rogatkach jak nic! Musiałbym się wtedy przyznać, aby się wytłumaczyć, że to ty mi dałeś te dziesięć napoleonów. No i śledztwo: dowiadują się, że opuściłem Tulon bez pożegnania i odstawiają mnie nad Morze Śródziemne. Znowu staję się tylko i wyłącznie numerem 106 i żegnaj śnie, aby wyglądać jak emerytowany piekarz! Nie, nie, synku, wolę ja sobie mieszkać w stolicy i cieszyć się szacunkiem.

Andrea zmarszczył brwi – jak wiemy i jak sam się tym chwalił, nie był dobrym chłopcem. Przystanął na chwilę, błyskawicznie rozejrzał się wokół, a jego ręka wśliznęła się niewinnie do kieszeni i zaczęła delikatnie odwodzić kurek pistoletu kieszonkowego.

Ale Caderousse nie spuszczał go z oka: założył ręce w tył i powolutku otworzył długi hiszpański nóż, który na wszelki wypadek miał zawsze przy sobie.

Jak widać, dwaj przyjaciele byli godni siebie i doskonale się zrozumieli; ręka Andrei opuściła niewinnie kieszeń, podniosła się do rudych wąsów i przygładziła je.

– Dobrze – rzekł – czyli będziesz sobie żyć szczęśliwie?

– Będę się starał, ile wlezie – odpowiedział były oberżysta, chowając nóż do rękawa.

– No to jedźmy do Paryża. Ale jakże przejdziesz przez rogatkę, aby nie wzbudzić podejrzeń? W takim stroju ryzykujesz chyba więcej w powozie niż na piechotę.

– Chwileczkę, a zobaczysz.

Włożył cylinder Andrei i obszerną opończę, którą w powozie zostawił groom, po czym przybrał obrażoną minę, jak lokaj z dobrego domu, kiedy pan sam powozi.

Przejechali rogatkę bez przeszkód.

Przy pierwszej napotkanej przecznicy Andrea zatrzymał konia i Caderousse wyskoczył z kabrioletu. Zagłębił się w uliczce i zaraz znikł.

– Niestety! – westchnął Andrea. – Widać nie można być zupełnie szczęśliwym na tym świecie.

64. Scena małżeńska

Na placu Ludwika XV młodzieńcy rozstali się: Morrel pojechał bulwarem, Château-Renaud przez most Rewolucji, a Debray nabrzeżem Sekwany.

Dojechał tuż przed Luwr, skręcił w lewo, przeciął kłusem plac du Carrousel, minął ulicę Saint-Roch i Michodière, a dojechał do pałacu państwa Danglars w chwili, gdy lando prokuratora, odwiózłszy wcześniej do domu państwa de Villefort, zatrzymało się przy bramie, aby wysadzić panią Danglars.

Debray był tu zadomowiony – wjechał więc pierwszy na dziedziniec, rzucił cugle służącemu i pobiegł do drzwiczek powozu, aby podać pani Danglars ramię i zaprowadzić ją do apartamentów.

Zaledwie brama się zamknęła i zostali na dziedzińcu sami, Debray zapytał:

– Co ci się stało, Herminio? Dlaczegoś tak zasłabła, kiedy hrabia opowiadał tę historię albo raczej tę bajkę?

– Mój drogi, cały wieczór czułam się okropnie.

– O, nie, Herminio, nie wmówisz mi. Czułaś się znakomicie, gdy przyjechałaś do hrabiego. Twój mąż był dość ponury, to prawda, ale wiem, że nie zwracasz uwagi na jego humory. Ktoś ci sprawił jakąś przykrość? Powiedz, wiesz dobrze, że nigdy nie pozwolę, aby ktoś obrażał cię bezkarnie.

– Zapewniam cię, że się mylisz. Było tak, jak mówię, a do tego doszedł jeszcze jego zły humor, który zauważyłeś. Ale nie sądziłam, że warto ci o tym mówić.

Widać było, że pani Danglars uległa jednemu z tych nerwowych rozdrażnień, z których kobiety czasem nie zdają sobie same sprawy, albo – jak się domyślił Debray – poruszyło ją coś, o czym nikomu nie chciała powiedzieć. Wiedział, że humory stanowią konieczny składnik życia kobiecego, nie nalegał więc dłużej, postanawiając poczekać na bardziej odpowiedni moment, aby jeszcze raz zapytać, albo na wyznanie proprio motu.

W drzwiach pokoju baronowa spotkała pannę Kornelię, która była jej zaufaną pokojówką.

– Co robi moja córka? – zagadnęła pani Danglars.

– Cały wieczór ćwiczyła na fortepianie – odparła panna Kornelia – a potem się położyła.

Weszli do sypialni. Debray rozsiadł się na kanapie, a pani Danglars przeszła z panną Kornelią do gotowalni.

– Kochany panie Lucjanie – odezwała się pani Danglars zza portiery w drzwiach – wciąż się skarżysz, że Eugenia nigdy nie raczy rzec do ciebie ani słowa?

– Droga pani, nie ja jeden mogę się na to skarżyć – odpowiedział Lucjan, bawiąc się z pieskiem baronowej, który rozpoznał go i łasił się doń przymilnie. – Chyba i Albert de Morcerf żalił się pani, że nie jest w stanie wydobyć ani słowa z narzeczonej.

– To prawda, ale myślę, że pewnego ranka wszystko się zmieni i zobaczysz, jak Eugenia wchodzi do twojego gabinetu w ministerstwie.

– Jak to, do mojego gabinetu? A to po co?

– Z prośbą o angaż do Opery. Naprawdę, nigdy jeszcze nie widziałam, aby ktoś się tak pasjonował muzyką. U osoby z naszej sfery to śmieszne!

Debray uśmiechnął się.

– No cóż – rzekł – niech przyjdzie; byle miała pozwolenie barona i pani, zaangażujemy ją i będziemy się starać, aby wynagrodzenie odpowiadało jej talentowi, choć jesteśmy za biedni na tak wspaniałe umiejętności.

– Idź już sobie, Kornelio – rzekła pani Danglars. – Nie będziesz mi już potrzebna.

Kornelia odeszła, a po chwili pani Danglars wyszła z gotowalni w czarującym negliżu i usiadła przy Lucjanie.

Zadumana, zaczęła pieścić spanielka.

Lucjan wpatrywał się w nią przez chwilę, nic nie mówiąc.

– Powiedz, Herminio – rzekł wreszcie – ale szczerze, coś cię zraniło, prawda?

– Nie, nic…

A jednak coś przeszkadzało jej swobodnie oddychać; wstała, chcąc odetchnąć głębiej i poszła przejrzeć się w lustrze.

– Wyglądam tak, że można się mnie przestraszyć.

Debray już się zrywał, uśmiechnięty, aby biec do niej i uspokoić ją pod tym względem, ale wtem otwarły się drzwi.

Wszedł pan Danglars; Debray usiadł.

Gdy skrzypnęły drzwi, pani Danglars odwróciła się i spojrzała na męża ze zdziwieniem, którego nawet nie starała się ukryć.

– Dobry wieczór, pani – rzekł bankier – dobry wieczór, panie Debray.

Baronowa pomyślała zapewne, że pod tą niespodziewaną wizytą kryła się chęć małżonka, aby jakoś naprawić gorzkie słowa, które mu się wymknęły w ciągu tego dnia.

Uzbroiła się w całą swoją godność i nie odpowiadając mężowi, odwróciła się do Lucjana.

– Proszę mi coś przeczytać, panie Lucjanie – rzekła.

Debray, którego ta wizyta z początku lekko zmieszała, wobec spokoju zachowywanego przez baronową, sam się uspokoił i sięgnął po książkę, w której wystawał w charakterze zakładki nóż z macicy perłowej inkrustowany złotem.

 

– Przepraszam cię, żono – odezwał się bankier – ale na pewno zmęczysz się, siedząc tak do późna. Już jedenasta, a pan Debray mieszka dość daleko.

Debray osłupiał: nie żeby Danglars mówił podniesionym tonem, bynajmniej – ale przez jego spokój i uprzejmość przebijało jakieś niezwykłe postanowienie, aby sprzeciwić się woli żony.

Baronowa zdziwiła się także i zdziwienie to wyraziła w spojrzeniu, które zapewne przywołałoby do porządku małżonka, gdyby nie to, że baron utkwił właśnie wzrok w gazecie, szukając informacji o giełdzie.

Toteż owo tak dumne spojrzenie zostało wymierzone na próżno i chybiło celu.

– Panie Lucjanie – rzekła baronowa – oświadczam panu, że nie chce mi się spać nic a nic. Muszę panu opowiedzieć mnóstwo rzeczy: zostaniesz tu pan całą noc i będziesz mnie słuchał, choćbyś miał zasnąć na stojąco.

– Do usług, łaskawa pani – odparł z flegmą Debray.

– Drogi panie Debray – rzekł bankier – proszę, niech się pan nie zamęcza, słuchając bzdur, jakie chce ci opowiedzieć moja żona, równie dobrze możesz posłuchać ich jutro. Ten wieczór należy jednak do mnie, rezerwuję go dla siebie, a poświęcę go, jeśli mi pozwolisz, na przedyskutowanie z żoną ważnych interesów.

Cios był tak stanowczy i tak dobrze wymierzony, że ogłuszył tak Lucjana, jak baronową. Spojrzeli na siebie, jakby nawzajem szukali u siebie pomocy wobec takiego ataku; ale siła była po stronie pana domu i zatriumfował mąż.

– Ale niechże pan nie myśli, że pana wypędzam, drogi panie Lucjanie – podjął Danglars. – Nie, nie, bynajmniej. Nieprzewidziane okoliczności zmuszają mnie, abym dziś jeszcze porozmawiał z żoną. Proszę mi tego nie mieć za złe, przecież tak rzadko mi się to zdarza.

Debray wybełkotał coś w odpowiedzi, ukłonił się i wyszedł, obijając się o kanty ścian jak Natan w Atalii.

– Nie do wiary – szepnął do siebie, kiedy zamknęły się za nim drzwi – jak łatwo ci mężowie, których uważamy za tak zabawnych, biorą nad nami górę!

Danglars zajął na kanapie miejsce Lucjana, zamknął otwartą książkę, a przybierając pozę straszliwie pretensjonalną, jął się bawić z pieskiem. Ale piesek nie żywił dla niego takiej sympatii, jak do Debray'a i chciał go ugryźć – baron chwycił go więc za skórę na karku i cisnął na szezlong stojący na drugim końcu pokoju.

Zwierzę, wyrzucone w powietrze, zaskowyczało; po czym ucichło i schowało się za poduszkę, zdziwione tym niecodziennym dla niego traktowaniem.

– Wiesz co, mężu, robisz postępy – rzekła baronowa nie zmarszczywszy nawet brwi. – Zwykle bywałeś tylko grubiański, dziś zachowujesz się jak cham.

– Bo dziś jestem w humorze gorszym niż zwykle.

Herminia spojrzała na bankiera z najwyższą pogardą. Takie spojrzenia zawsze irytowały dumnego bankiera, ale dziś niemal nie zwrócił na to uwagi.

– A cóż mnie to może obchodzić, że masz zły humor? – odpowiedziała baronowa, zdenerwowana zimną krwią męża. – Czy mnie to dotyczy? Schowaj dla siebie swój zły humor albo dla swoich urzędników, płacisz im, to możesz wyładowywać się na nich!

– Nie, pani. Mylisz się w swoich radach i nie będę z nich korzystał. Moje biuro to mój Paktol, nie będę zakłócał tam spokoju i biegu spraw. Moi urzędnicy to ludzie uczciwi: pracują na mój majątek, a ja im płacę daleko mniej, niż na to zasługują, jeśli zważyć zyski, jakie mam dzięki nim. Nie będę się na nich złościł. Mój gniew skieruję na tych, co jedzą u mnie obiady, zajeżdżają mi konie i rujnują moją kasę.

– A któż to taki rujnuje ci kasę? Mów jaśniej, proszę.

– Och, nie martw się, jeśli to aż taka zagadka, nie każę ci zgadywać długo. Ludzie, którzy szkodzą mojej kasie, to ci, którzy w godzinę wyciągają z niej siedemset tysięcy franków.

– Nie rozumiem, o co ci chodzi, mężu – rzekła baronowa, usiłując jednocześnie ukryć wzruszenie, jakie brzmiało w jej głosie i zapanować nad rumieńcem.

– Przeciwnie, bardzo dobrze rozumiesz. Ale jeżeli nadal chcesz okazywać złą wolę, to dodam, że straciłem siedemset tysięcy na pożyczce hiszpańskiej.

– No, no, coś takiego! – zadrwiła baronowa. – I to ja mam być za to odpowiedzialna?

– A czemu nie?

– Czyż to moja wina, żeś stracił siedemset tysięcy?

– W każdym razie nie moja.

– Zapowiedziałam ci kiedyś raz na zawsze, mój mężu – odpowiedziała z gniewem baronowa – żebyś mi nigdy nie mówił o pieniądzach; nie poruszało się takich kwestii ani u moich rodziców, ani w domu mojego pierwszego męża.

– Bo i po co, przecież nie mieli złamanego grosza.

– I to jeszcze jeden powód, dla którego nie nauczyłam się pańskiego bankowego żargonu, który nęka tu moje uszy od rana do nocy. Ohydny wydaje mi się ten ustawiczny brzęk przeliczanych monet i tylko twój głos jest dla mnie jeszcze bardziej nieznośny.

– Jakie to dziwne! A mnie się zdawało, że bardzo interesujesz się moimi operacjami.

– Ja? Kto sprawił, że uwierzyłeś w coś tak niedorzecznego?

– Ty sama.

– O, doprawdy?

– Oczywiście.

– Bardzo chciałabym wiedzieć, przy jakiej okazji.

– Boże, ależ to proste. W lutym ty pierwsza wspomniałaś mi o akcjach dotyczących Haiti. Śniło ci się, że do Hawru zawinął statek, który przywiózł wieść, że lokaty te będą wypłacone, choć już myślano, że nie nastąpi to nigdy. Wiem, jak jasnowidzące są twoje sny i kazałem cichcem wykupić wszystkie akcje, jakie tylko można było znaleźć. Zarobiłem na tym czterysta tysięcy, z których sto tysięcy sumiennie wręczyłem tobie. Zrobiłaś z tym, co ci się podobało, to już mnie nie obchodzi.

W marcu szło o koncesję na budowę kolei żelaznej. Do przetargu stanęły trzy towarzystwa z jednakowymi gwarancjami. Mówisz, że jesteś obca wszelkim spekulacjom, a jednak sądzę, że masz bardzo czujny instynkt w niektórych sprawach. Powiedziałaś mi wtedy, że instynkt ci mówi, iż koncesję uzyska towarzystwo zwane Południowym. Kupiłem natychmiast dwie trzecie akcji tego towarzystwa. Rzeczywiście uzyskało koncesję, jak przewidziałaś, akcje jego potroiły swoją wartość, a ja zainkasowałem milion, z którego dostałaś na szpilki dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Co z nimi zrobiłaś, to też nie moja rzecz.

– Ale mężu, do czego zmierzasz? – wykrzyknęła baronowa, trzęsąc się ze złości i niecierpliwości.

– Cierpliwości, już kończę.

– Chwała Bogu!

– W kwietniu byłaś na obiedzie u ministra; mówiono tam o Hiszpanii, podsłuchałaś poufną rozmowę: szło o plan wypędzenia don Carlosa; zakupiłem papiery hiszpańskie. Don Carlosa wygnano, a w dniu, w którym Karol V powracał przez Bidassoa, zarobiłem sześćset tysięcy. Z tego dostałaś pięćdziesiąt tysięcy dukatów; miałaś do nich prawo, wydałaś je zgodnie z własnymi kaprysami i nie żądam, abyś się z nich rozliczyła. Ale nie podlega wątpliwości, żeś dostała w tym roku pięćdziesiąt tysięcy liwrów.

– No i co dalej?

– A tak, co dalej… No, dalej sprawy zaczynają śmierdzieć.

– Wiesz… naprawdę… wyrażasz się jak…

– Ale dobrze oddaje to moje myśli i o to mi tylko idzie… Owóż to „dalej” nastąpiło trzy dni temu. Trzy dni temu rozmawiałaś o polityce z panem Debray i wywnioskowałaś z jego słów, że don Carlos wrócił do Hiszpanii, sprzedaję więc moje akcje, nowina się rozchodzi, powstaje panika, już nie sprzedaję, ale rozdaję za darmo; a nazajutrz okazuje się, że wieść była fałszywa – i tracę siedemset tysięcy!

– I co z tego wynika?

– Wynika z tego rzecz następująca: ponieważ daję ci czwartą część zysku, powinnaś mi zwracać czwartą część tego, co tracę; a jedna czwarta z siedmiuset tysięcy to sto siedemdziesiąt pięć tysięcy…

– To, co mi tu opowiadasz, to jakieś niedorzeczności i doprawdy nie wiem, czemu mieszasz do tej sprawy pana Debray'a.

– Bo gdybyś przypadkiem nie miała dla mnie tej sumy, pożyczysz ją u swoich przyjaciół, a przecież pan Debray jest jednym z nich.

– Jak śmiesz! – zawołała baronowa.

– O, nie, tylko bez takich gestów i krzyków, jak w nowoczesnych dramatach, bo ci coś powiem! Pan Debray dostał od ciebie w tym roku pięćdziesiąt tysięcy liwrów, śmieje się w duchu i powiada sobie, że odkrył to, czego nigdy najlepsi gracze nie zdołali odkryć – ruletkę, na której wygrywa się, nie przystępując samemu do gry i na której nie traci się, nawet jeśli się traci.

Baronowa o mało nie wybuchła.

– Łotrze, i ty ośmielasz się mówić, że nie wiedziałeś o tym, co mi teraz zarzucasz?

– Nie mówię, że wiedziałem, i nie mówię, że nie wiedziałem, mówię tylko: zastanów się, jak postępuję od czterech lat, jak przestałaś być moją żoną, a ja twoim mężem w pewnym sensie tego słowa, a zobaczysz, jak bardzo byłem w tym konsekwentny. Niedługo przed naszym zerwaniem zapragnęłaś postudiować muzykę z tym słynnym barytonem, który miał taki wspaniały debiut w Teatrze Włoskim; a ja zapragnąłem wtedy uczyć się tańca u tej tancerki, co tak wielką zyskała sławę w Londynie. Nasza wspólna nauka kosztowała mnie sto tysięcy franków. Nic nie mówiłem, ponieważ harmonia to ważna rzecz w małżeństwie. To niedużo, sto tysięcy franków za to, aby mąż poznał dogłębnie taniec, a żona muzykę. Wkrótce jednak znudziła ci się muzyka i przyszło ci do głowy, aby postudiować dyplomację u sekretarza ministra. I pozwalam ci się uczyć. No, rozumiesz: co mnie to obchodzi, jeśli płacisz za te lekcje z własnej kasy? Ale dziś stwierdziłem, że skorzystałaś z mojej i że te twoje lekcje mogą mnie drogo kosztować. Basta, moja pani, tak dłużej być nie może. Albo dyplomata będzie ci dawał lekcje… gratis, a wtedy będę go tolerował, albo też jego noga nie postanie więcej w tym domu, zrozumiałaś?

– O, to za wiele, mój panie! – zawołała zdławionym głosem Herminia. – Przekraczasz granice podłości!

– Ale widzę z przyjemnością – zauważył Danglars – że z własnej woli stosujesz się do paragrafu kodeksu: „żona iść powinna za mężem”.

– To zniewaga!

– Masz rację. Dajmy temu spokój i rozważmy sprawę na zimno. Nigdy się nie mieszałem do twoich interesów, chyba dla twojego własnego dobra; róbże tak samo. Mówisz, że nie obchodzi cię moja kasa? Dobrze – spekuluj za pomocą własnej, ale do mojej już nic nie dokładaj, ani nie wyjmuj. A zresztą, kto wie, czy to nie jakiś polityczny cios w moje plecy? Może to minister, wściekły, że należę do opozycji, i zazdrosny, że ludzie darzą mnie sympatią, porozumiał się z panem Debray, aby mnie zrujnować?

– Czy to możliwe!

– Ależ tak, bo kto to widział… Fałszywa wiadomość telegraficzna? To niemożliwe! Żeby dwa telegrafy nadały zupełnie inne znaki?… Ktoś na pewno przygotował to na moją cześć.

– Mężu, zapewne wiesz – rzekła baronowa nieco pokorniej – że ten urzędnik został wyrzucony, że chciano mu nawet wytoczyć proces, że wydano nakaz jego aresztowania i zatrzymano by go, gdyby nie uciekł, co dowodzi albo o jego winie, albo o obłąkaniu… To była pomyłka.

– Tak, głupcy się z tego śmiali, minister spędził przykrą noc, panowie sekretarze zabazgrali mnóstwo papieru, ale mnie kosztowało to siedemset tysięcy.

– Ale – rzekła nagle Herminia – jeżeli według ciebie wina jest po stronie pana Debray'a, dlaczego, zamiast powiedzieć to wszystko panu Debaray'owi, napadasz na mnie? Czemu jego oskarżasz, a pretensje masz do mnie?

– A czy ja znam pana Debray? Czy chcę go znać? Czy chcę wiedzieć, że to on ci doradza? Czy chcę się stosować do jego rad? Czy gram na giełdzie? To ty robisz to wszystko, a nie ja.

– Ale skoro z tego korzystasz…

Danglars wzruszył ramionami.

– Cóż to za szalone stworzenia, te kobiety! Mają się za geniuszy, bo udało im się przeprowadzić parę intryg tak, by nie dowiedział się o nich cały Paryż! Ale zastanów się: nawet gdyby ci się udało ukryć swoje miłostki przed własnym mężem, co jest rzeczą banalną, bo mężowie zazwyczaj nie chcą nic widzieć, i tak byłabyś tylko nader mizerną naśladowczynią tego, co robi połowa twoich przyjaciółek. Ale ze mną nie jest tak łatwo: widziałem wszystko, widziałem zawsze. Przez te szesnaście lat mogłaś może zataić przede mną swoje myśli, ale nie swoje czyny i nie swoje grzeszki. Cieszyłaś się z własnej zręczności i byłaś święcie przekonana, że mnie oszukujesz; no i co z tego? Nic. Mimo mojej rzekomej niewiedzy, drżeli przede mną wszyscy twoi amanci: od pana de Villefort po pana Debray'a. Wszyscy traktowali mnie jak należy traktować pana domu, tylko tego wymagałem jako twój mąż. Żaden z nich nie odważył ci się mówić o mnie tak, jak ja dziś mówię o nich. Możesz mnie przedstawiać jako obrzydliwca, ale nie pozwolę, byś mnie ośmieszała, a przede wszystkim kategorycznie zabraniam ci doprowadzać do ruiny mój majątek!

Póki Danglars nie wymienił nazwiska Villeforta, baronowej ani na chwilę nie zrzedła mina; ale gdy tylko padło to nazwisko, zbladła, podniosła się sztywno, wyciągnęła ręce, jakby broniła się przed jakąś zjawą, i przystąpiła do męża, jak gdyby chciała wydrzeć mu sekret, którego końca zapewne nie znał, a może nie chciał wypowiedzieć w całości, z właściwym sobie obrzydliwym wyrachowaniem.

 

– Pan de Villefort! Co to znaczy? Co przez to rozumiesz?

– To znaczy, moja droga, że pan Nargonne, twój pierwszy mąż, nie będąc ani filozofem, ani bankierem, a może i będąc, a widząc, że nic nie poradzi na prokuratora królewskiego, umarł ze zgryzoty albo ze złości, gdy wrócił po dziewięciu miesiącach do domu, a ty akurat byłaś w szóstym miesiącu ciąży. Jestem brutalny, wiem o tym, a nawet się tym chlubię. To jeden ze środków, dzięki którym odnoszę sukces w operacjach handlowych. Dlaczego, zamiast zabić, sam się zabił? Bo nie musiał ratować kasy. Ale ja mam wobec mojej kasy obowiązki. Pan Debray, mój wspólnik, przyprawił mnie o stratę siedmiuset tysięcy: niech przyjmie na siebie część tej straty, a dalej będziemy prowadzili nasze interesy. W innym przypadku pokryję tę stratę, ale on niech zrobi to, co robią bankruci – niech ucieka. Mój Boże, wiem, że to czarujący chłopak, jeśli dostarcza prawdziwych wiadomości. Ale kiedy dostarcza fałszywe, znajdę z pięćdziesięciu lepszych od niego.

Pani Danglars była zdruzgotana. A jednak, czyniąc najwyższy wysiłek, zniosła jakoś ten ostatni atak.

Osunęła się na fotel, myśląc o Villeforcie, o scenie z obiadu u hrabiego i o tej dziwacznej serii nieszczęść, które od kilku dni spadały na jej dom, zmieniając spokojne małżeńskie życie w pasmo skandalicznych sporów.

Danglars nawet na nią nie spojrzał, chociaż robiła wszystko, co tylko mogła, aby zemdleć. Nie wyrzekł więcej ani słowa, otworzył drzwi i wrócił do siebie.

I kiedy pani Danglars wyrwała się z tego półomdlenia, mogła pomyśleć, że był to zły sen.

Inne książki tego autora