Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– O, mój ojcze! – zawołał młodzieniec. – A może jednak nie musisz odbierać sobie życia?

– Wtedy wszystko przepadnie; jeżeli będę żyć, współczucie przejdzie w powątpiewanie, litość w zawziętość, będę tylko człowiekiem, który nie dotrzymał słowa, uchybił swoim powinnościom; będę tylko bankrutem. Ale jeśli umrę, pomyśl, Maksymilianie: moje ciało będzie już tylko zwłokami uczciwego, nieszczęśliwego człowieka. Gdybym pozostał przy życiu, najlepsi moi przyjaciele stroniliby ode mnie; a tak cała Marsylia pójdzie, płacząc, na mój pogrzeb. Gdybym żył, wstydziłbyś się mojego nazwiska; lecz jeśli umrę, śmiało podniesiesz głowę i rzekniesz: jestem synem człowieka, który zabił się dlatego, że po raz pierwszy w życiu nie mógł dotrzymać słowa.

Młody człowiek westchnął, jakby pogodził się już ze wszystkim. Ale ojciec przekonał tylko jego rozum, nie serce.

– Teraz – rzekł Morrel – zostaw mnie samego i postaraj się zatrzymać matkę i siostrę na dole.

– Nie chciałbyś jeszcze zobaczyć się z Julią? – spytał Maksymilian.

Młodzieniec widział w tym spotkaniu swoją ostatnią, cichą nadzieję, ale Morrel potrząsnął głową i rzekł:

– Widziałem ją dziś rano i już ją pożegnałem.

– Czy masz mi, ojcze, coś jeszcze do powiedzenia? – spytał Maksymilian zmienionym przez wzruszenie głosem.

– Tak, synu. Mam dla ciebie święte polecenie.

– Mów ojcze, mów!

– Firma Thomson i French jest jedyną, która – przez ludzkość czy przez egoizm (ale nie do mnie należy czytać w sercach) – ulitowała się nade mną. Jej wysłannik, który za dziesięć minut przybędzie tu, aby zrealizować weksel na dwieście osiemdziesiąt siedem tysięcy franków, przyznał mi – o nie! ofiarował mi sam trzy miesiące zwłoki; niech ta firma, synu, będzie spłacona jako pierwsza; a tego człowieka przyjmij z największym szacunkiem.

– Dobrze, ojcze.

– A teraz żegnaj raz jeszcze – rzekł Morrel. – Idź, chcę być sam; testament znajdziesz w sekretarzyku, w mojej sypialni.

Młodzieniec stał w miejscu, jak gdyby brakło mu siły, by wykonać wolę ojca.

– Słuchaj, Maksymilianie – rzekł ojciec. – Przypuśćmy, że jestem żołnierzem, jak ty, i że otrzymałem rozkaz zdobyć szturmem szaniec; wiesz, że ta wyprawa będzie mnie kosztować życie; i czy wtedy nie powiedziałbyś mi tego, coś już mówił przed chwilą: „Idź, mój ojcze, bo okryjesz się hańbą, jeżeli zostaniesz, a śmierć jest lepsza od hańby”.

– Tak, tak! – wyszeptał młodzieniec, a ściskając kurczowo ojca, dodał: – Idź, ojcze.

I wybiegł z gabinetu.

Gdy Maksymilian zniknął, Morrel stał jakiś czas nieruchomo, wpatrując się we drzwi; potem wyciągnął rękę, znalazł, nie patrząc, sznurek dzwonka i zadzwonił.

Po chwili przyszedł Kokles.

Nie był to już ten sam człowiek; trzy dni, w których już był przekonany o nieszczęściu, zupełnie go strawiły. Myśl: „dom Morrel i Syn zawiesza wypłaty”, przygięła go bardziej do ziemi, niż by to zrobiło dodatkowych dwadzieścia lat życia.

– Mój dobry Koklesie – rzekł Morrel, a tonu jego głosu niepodobna byłoby opisać. – Stań tutaj w przedpokoju. Jak tylko przyjdzie ten pan, który już tu był przed trzema miesiącami, no wiesz, wysłannik firmy Thomson i French, zameldujesz mi go zaraz.

Kokles nie odpowiedział; skinął głową, usiadł w przedpokoju i czekał.

Morrel opadł na krzesło; przeniósł wzrok na zegar: zostało mu, ot – siedem minut; wskazówka posuwała się naprzód z niepojętą szybkością, zdawało mu się, że widzi jej ruch.

Niepodobna wyrazić, co się działo w owej ostatniej chwili w duszy tego człowieka, który nie był jeszcze stary, a miał rozstać się ze wszystkim, co kochał na ziemi, i skończyć z życiem, które tyle jeszcze miało dlań radości, jakich doznaje się, przebywając wśród najbliższych… Aby wyobrazić sobie, co przeżywał, trzeba byłoby widzieć tę twarz pełną rezygnacji, to czoło zroszone potem i te oczy mokre od łez, a jednak wciąż wzniesione ku niebu.

Wskazówka posuwała się ciągle, pistolety były już nabite; wyciągnął rękę, wziął jeden i wyszepnął imię swej córki.

Odłożył z powrotem broń, wziął pióro i napisał kilka słów. Zdawało mu się, że nie pożegnał wystarczająco ukochanego dziecka.

Następnie spojrzał na zegar; nie liczył już życia na minuty, lecz na sekundy.

Wziął znowu broń i z rozchylonymi ustami patrzył na wskazówkę; wzdrygnął się, usłyszawszy trzask odwodzonego kurka.

W tej chwili pot jeszcze zimniejszy zrosił mu czoło, jeszcze większa trwoga ścisnęła serce.

Usłyszał skrzyp schodów. Otwarły się drzwi do gabinetu.

Zegar miał już uderzyć na jedenastą.

Morrel nie odwrócił się, czekał na słowa Koklesa: „mandatariusz domu Thomson i French”.

Zbliżył lufę pistoletu do ust…

Nagle usłyszał krzyk… był to głos córki.

Odwrócił się i spostrzegł Julię; pistolet wypadł mu z ręki.

– Ojcze – zawołała dziewczyna zadyszana, niemal nieprzytomna z radości. – Ocalony! Jesteś ocalony!

I rzuciła się mu na szyję, podnosząc do góry sakiewkę z czerwonego jedwabiu.

– Ocalony! – zapytał Morrel. – Co mówisz, dziecko?

– Tak, ocalony! Patrz, patrz!

Morrel wziął sakiewkę i zadrżał, bo przypominał sobie jakby przez mgłę, że przedmiot ten kiedyś do niego należał.

W jednej przegródce był weksel na dwieście osiemdziesiąt siedem tysięcy franków.

Weksel był anulowany.

W drugiej zaś – diament wielkości orzecha i kawałek pergaminu ze słowami:

Posag Julii.

Morrel przetarł czoło; był pewien, że śni. W tej chwili zegar wybił jedenastą.

Dźwięk ten odbił się echem w uszach Morrela, jakby stalowy młotek uderzał prosto w jego serce.

– Ale wytłumacz mi, dziecko kochane, gdzie znalazłaś tę sakiewkę?

– W domu przy Alejach Meilhańskich, pod piętnastką, na kominku w ubogim mieszkaniu na piątym piętrze.

– Ależ to nie twoja sakiewka! – zawołał Morrel.

Julia podała ojcu list, który tego dnia odebrała.

– I poszłaś sama do tego domu? – spytał Morrel, przeczytawszy go.

– Był ze mną Emanuel i czekał na mnie na rogu ulicy; ale, rzecz dziwna, gdy wracałam, już go nie było.

– Panie Morrel! – krzyczał ktoś na schodach. – Panie Morrel!

– To on! – rzekła Julia.

I do pokoju wpadł Emanuel, a na jego twarzy rysowała się radość i uniesienie.

– „Faraon”! – wołał. – „Faraon”!

– Jak to? „Faraon”?! Postradałeś zmysły? „Faraon” zatonął.

– „Faraon”! Proszę pana, sygnalizują, że „Faraon” wchodzi do portu!

Morrelowi zabrakło nagle sił, upadł na krzesło; nie był w stanie pojąć, jak mogło dojść do tylu wydarzeń tak nieprawdopodobnych, niesłychanych – iście baśniowych.

Ale wreszcie nadbiegł i syn.

– Ojcze – zawołał Maksymilian. – Czemu mi mówiłeś, że „Faraon” zatonął? Strażnik morski go sygnalizuje właśnie, jak wchodzi do portu!

– Najdrożsi – wyszeptał Morrel. – Jeżeli to jest prawda, będzie nam trzeba uwierzyć w cud boski! To niemożliwe! Niemożliwe!

Ale czymś równie nieprawdopodobnym, a jednak realnym, była owa sakiewka, którą trzymał w ręku, był ten pokwitowany weksel i ten niezwykły diament.

– Ach! Proszę pana! – rzekł na koniec i Kokles. – Jak to, „Faraon”?…

– Chodźmy, dzieci – rzekł Morrel, wstając. – Chodźmy przekonać się sami i niech się Bóg nad nami zlituje, jeśli to jest fałszywa wiadomość.

Zeszli na dół; w połowie schodów czekała pani Morrel; biedna kobieta nie śmiała pójść na górę.

Po chwili doszli do portu.

Na brzegu zgromadził się tłum. Ludzie rozstąpili się przed Morrelem.

– „Faraon”! „Faraon”! – wołali wszyscy.

W istocie, działa się rzecz cudowna i niepojęta: naprzeciw wieży Świętego Jana zarzucał kotwicę i zwijał żagle statek z białym napisem na rufie: „»Faraon«, Morrel i Syn, Marsylia”, o tej samej pojemności co „Faraon” zatopiony i tak samo wyładowany koszenilą i indygo; na mostku rozkazy wydawał kapitan Gaumard, a stary Penelon machał przyjaźnie do pana Morrela.

Nie można już było wątpić: zmysły świadczyły, że to prawda, a potwierdzało to jeszcze świadectwo dziesięciu tysięcy osób.

Gdy Morrel ściskał syna przy oklaskach całego miasta, człowiek jakiś z twarzą do połowy zakrytą czarnym zarostem, ukryty za budką szyldwacha, przypatrywał się tej scenie ze wzruszeniem, a na koniec szepnął:

– Bądź szczęśliwy, szlachetny człowieku, niech cię Bóg błogosławi za całe dobro, jakieś czynił do tej pory i jakie nadal będziesz czynił, i niech moja wdzięczność skryje się w cieniu, tak jak twój dobry postępek.

I uśmiechając się, a w uśmiechu tym przebijały się radość i szczęście, wyszedł z kryjówki i nie zwróciwszy niczyjej uwagi – tak dalece wszyscy byli przejęci tym nadzwyczajnym wydarzeniem – zbiegł po schodkach przystani i zawołał:

– Jacopo! Jacopo! Jacopo!

Wnet do brzegu przybiła szalupa; wsiadł do niej i popłynął na bogato urządzony jacht; wskoczył na pomost z lekkością marynarza, stamtąd spojrzał raz jeszcze na Morrela, który płacząc z radości, kolejno ściskał wyciągnięte ręce i błądząc oczyma po niebie, zdawał się jednocześnie szukać swego nieznanego dobroczyńcy i dziękować mu.

– A teraz – rzekł nieznajomy – żegnaj, dobroci, ludzkości, wdzięczności… Żegnajcie, uczucia, od których raduje się serce!… Wyręczyłem Opatrzność, aby nagrodzić dobrych… teraz niech bóg zemsty ustąpi mi miejsca, abym ukarał złych!

I dał znak, a jacht, jakby tylko czekał na ten sygnał, wypłynął na pełne morze.

31. Włochy – Sindbad Żeglarz

Na początku 1838 roku przebywało we Florencji dwóch młodych ludzi należących do śmietanki towarzyskiej Paryża: wicehrabia Albert de Morcerf i baron Franz d'Epinay. Postanowili spędzić karnawał w Rzymie, gdzie Franz, który od czterech lat mieszkał we Włoszech, miał służyć za cicerona Albertowi.

Że zaś niemało potrzeba przygotowań, aby spędzić karnawał w Rzymie, szczególnie gdy ktoś nie ma zamiaru nocować na Placu Ludowym lub na Campo Vaccino nasi młodzieńcy napisali do pana Pastrini, właściciela hotelu Londyńskiego, z prośbą, aby zarezerwował dla nich przyzwoity apartament.

 

Pan Pastrini odpisał, że ma do dyspozycji już tylko dwa pokoje i alkowę, i to na drugim piętrze, które może im wynająć za nader umiarkowaną sumę ludwika dziennie. Młodzi przyjaciele zgodzili się; po czym Albert, chcąc wykorzystać czas, jaki mu jeszcze pozostał, udał się do Neapolu, Franz zaś został we Florencji.

Kiedy się już dość nacieszył życiem stolicy Medyceuszy, kiedy się już dosyć naspacerował po tamtejszych ogrodach podobnych do ziemskiego Edenu, gdy już został przyjęty na wspaniałych salonach, które czynią we Florencji honory domu, zdjęła go fantazja, aby zwiedzić Elbę, ten wielki etap historii Napoleona; na Korsyce – kolebce Bonapartego – zdążył być już wcześniej.

Pewnego więc wieczoru odczepił z żelaznego pierścienia linę przytrzymującą małą barkę w porcie livorneńskim, owinął się w szeroki płaszcz i ułożył się na dnie łodzi, rzucając do przewoźników tylko krótki rozkaz:

– Na Elbę!

Barka odpłynęła z portu, jak ptak morski wyfruwa z gniazda i na drugi dzień Franz wysiadał już w Portoferraio. Przewędrował cesarską wyspę po śladach olbrzyma i w Marcianie znów się zaokrętował.

W dwie godziny po opuszczeniu lądu łódź zawinęła na Pianosę, gdzie, jak mówiono, miały nań czekać ogromne stada czerwonych kuropatw. Polowanie jednak nie powiodło się; nasz strzelec z wielkim trudem ubił kilka kuropatw i to wychudzonych; i jak każdy myśliwy, który pofatygował się na polowanie na darmo, wrócił na łódź w najgorszym humorze.

– Ach! Gdyby wasza wielmożność sobie życzył, mógłby sobie naprawdę nieźle zapolować – rzekł doń właściciel łodzi.

– Gdzież to?

– Widzi pan tę wyspę? – rzekł właściciel, wyciągając rękę w kierunku południa i wskazując palcem na stożkowaty skalisty kształt wyłaniający się z fal zabarwionych najpiękniejszym odcieniem indygo.

– Tak, i cóż to za wyspa? – zapytał Franz.

– Wyspa Monte Christo – odpowiedział Livorneńczyk.

– Ale ja nie mam pozwolenia na łowy na tej wyspie.

– Pan hrabia nie potrzebuje pozwolenia, bo to wyspa bezludna.

– Ejże! – zawołał młodzieniec. – Bezludna wyspa na Morzu Śródziemnym, coś takiego!

– E, to bardzo naturalna rzecz. Wyspa ta jest jedną kupą skał, nie ma tam ani jednej piędzi ziemi uprawnej.

– Do kogo ta wyspa należy?

– Do Toskanii.

– A jaką zwierzynę można tam spotkać?

– Tysiące kozic.

– Które żywią się kamieniami – zripostował Franz z uśmiechem niedowierzania.

– Nie, żywią się krzewami, mirtami i lentyszkami porastającymi skały.

– Gdzież będę spał?

– W grotach na ziemi albo też rozścielimy panu płaszcz w łodzi. Zresztą, jeśli wasza wielmożność będzie sobie życzył – moglibyśmy trochę zapolować, a potem zaraz odpłynąć; wie pan dobrze, potrafimy żeglować równie dobrze w nocy, jak za dnia.

Jako że Franz miał jeszcze dość czasu do spotkania się z przyjacielem, a o dach nad głową w Rzymie już nie musiał się niepokoić – przyjął propozycję, chcąc sobie wynagrodzić pierwsze niepomyślne polowanie.

Wobec wyrażonej przez Franza zgody marynarze zaczęli cicho naradzać się między sobą.

– No i cóż tam znowu? – zagadnął Franz. – O co jeszcze chodzi? Czyżby to było jednak niemożliwe?

– Ii, nie – odrzekł właściciel. – Musimy tylko uprzedzić pana hrabiego, że z tą wyprawą może się wiązać pewne ryzyko.

– To znaczy?

– Bo Monte Christo jest niezamieszkana i dlatego często służy za schronienie dla przemytników i korsarzy, którzy wracają z Korsyki, Sardynii lub Afryki – gdyby więc ktokolwiek doniósł o naszym pobycie na tej wyspie, musielibyśmy po powrocie do Livorno odbyć przynajmniej sześciodniową kwarantannę.

– O, do diabła! Sześć dni! To zmienia stan rzeczy! To tyle, ile Bóg potrzebował na stworzenie świata. Moje dzieci, to jednak trochę za długo.

– Ale któż by się wygadał, że pan hrabia był na Monte Christo?

– O, ja na pewno nie! – zawołał Franz.

– Ani my – zawtórowali majtkowie.

– A więc dalej, na Monte Christo.

Właściciel wydał rozkazy; kurs został wzięty na wyspę i łódź pomknęła w jej kierunku.

Franz poczekał, aż skończy się manewr, a skoro łódź wypłynęła na morze, wiatr wydął żagle, a czterej majtkowie zajęli stanowiska, trzech na przodzie, a czwarty u steru, Franz nawiązał znowu rozmowę.

– Mój kochany Gaetano, mówiłeś mi, że wyspa Monte Christo jest przytułkiem dla przemytników i piratów morskich; a zdaje mi się, że to zupełnie inny rodzaj zwierzyny niż kozice.

– To prawda, panie hrabio.

– Wiedziałem, że przemytnicy istnieją, ale myślałem, że gdy teraz zdobyliśmy i opanowaliśmy Algier i Tunis, piraci grasują już tylko w romansach Coopera i Marryata.

– No cóż, wielmożny pan się myli. Z piratami jest tak, jak z bandytami, z którymi jakoby rozprawił się papież Leon XII, a przecież oni co dnia niemal u samych bram Rzymu napadają podróżnych. Czy pan nie słyszał, jak pół roku temu napadli na dyplomatę francuskiego przy stolicy apostolskiej i obrabowali go doszczętnie?

– Tak, słyszałem.

– A więc, gdyby wielmożny pan mieszkał jak my w Livorno, posłyszałby od czasu do czasu, że stateczek wyładowany towarem lub piękny jacht angielski, którego spodziewano się w Bastii, w Portoferraio lub Civita Vecchia jakoś nie dotarł tam wcale i nikt nie wie, co się z nim stało – pewnie rozbił się gdzieś o skałę. Ale tą skałą, którą napotkał, bywa płaska, wąska łódka, z kilkoma ludźmi na pokładzie, którzy go zaskoczyli lub zrabowali w ciemną, burzliwą noc, przy jakiejś dzikiej i bezludnej wysepce.

– Ale – rzekł Franz wyciągnięty na dnie łodzi – czemuż ci, którym się coś takiego przydarzy, nie wniosą skargi? Czemu nie zgłoszą tego do rządu francuskiego, sardyńskiego lub toskańskiego, aby piraci zostali ukarani?

– Czemu? – powtórzył z lekkim uśmiechem Gaetano.

– Tak, czemu?

– Temu, że najpierw piraci przenoszą z takiego statku czy jachtu wszystko, co warto wziąć, na swoją barkę; potem zaś związują ręce i nogi całej załodze, przyczepiają każdemu dwudziestoczterofuntową kulę do szyi, robią dziurę w kadłubie statku na szerokość beczułki, wychodzą na pokład, zamykają luki i wracają na barkę. Po dziesięciu minutach statek zaczyna stękać i jakby pojękiwać, i powoli się zanurza. Najpierw jeden bok, potem drugi; podnosi się nagle i nagle znowu opada, coraz niżej i niżej. Nagle rozlega się huk jakby z działa – to właśnie ciśnienie rozsadziło pokład. I wtedy statek zaczyna się szamotać jak tonący, ale za każdym ruchem ciężar ciągnie go do dna. Na koniec woda sprężona w kadłubie wytryska z otworów kaskadami, jak z nozdrzy gigantycznego kaszalota. Statek wydaje ostatni chrapliwy jęk, ostatni raz obraca się wokół siebie i zapada, tworząc na powierzchni odmętów potężny lej, który przez chwilę wiruje, wolno się napełnia i znika; po pięciu minutach chyba tylko sam Bóg mógłby dostrzec na dnie tej spokojnej otchłani zaginiony statek.

– Teraz pan rozumie – zakończył Gaetano z uśmiechem – dlaczego statek nie zawija do portu, i dlaczego nikt nie zanosi skargi?

Gdyby Gaetano opowiedział to przed propozycją wyprawy, kto wie, czy Franz nie zastanowiłby się dwa razy, zanim by się na nią zgodził. Ale już wyruszyli i wydało mu się tchórzostwem zawracać. Był to jeden z tych ludzi, którzy nie szukają wprawdzie niebezpieczeństwa, ale którzy przyjmują je z zimną krwią, gdy się już przydarzy; chłodny i nieustępliwy, traktował niebezpieczeństwo jak przeciwnika w pojedynku: obliczał spokojnie jego ruchy, badał siłę, cofał się tylko wtedy, gdy chciał nabrać oddechu, i to nie na tyle, aby mogło to ujść za tchórzostwo; w mgnieniu oka pojmował wszystkie swoje atuty i zabijał jednym ciosem.

– Ejże! – odezwał się. – Wędrowałem po Sycylii i Kalabrii, dwa miesiące żeglowałem po wodach archipelagu, a nie spotkałem nigdy nawet cienia bandyty czy pirata.

– Ja też nie mówiłem o tym wielmożnemu panu, aby go odwodzić od zamiaru; pytał mnie pan, więc odpowiedziałem i tyle.

– Dobrze, dobrze, drogi Gaetano. Rozmowa z tobą jest niezwykle zajmująca, a ponieważ rad bym z tobą gawędzić jak najdłużej, więc płyńmy na Monte Christo.

Tymczasem zbliżano się szybko do celu podróży, wiatr był bowiem pomyślny i łódź robiła około siedmiu mil na godzinę. W miarę, jak się zbliżali, wyspa zdawała się rosnąć coraz bardziej z łona mórz; w przejrzystym powietrzu rozświetlonym ostatnimi promieniami słońca wyspa wyglądała jakby stos kul w arsenale, tak, na kształt olbrzymiej pryzmy piętrzyły się skały, a pomiędzy nimi gdzieniegdzie czerwieniły się wrzosy i zieleniły drzewa. Marynarze, chociaż zdawali się zupełnie spokojni, podwoili czujność; bacznym wzrokiem obejmowali rozległe zwierciadło wód, po którym barka mknęła, niemal ślizgając się po powierzchni; na horyzoncie widać było kilka rybackich kutrów o białych żaglach, kołyszących się jak ptaki morskie na grzbietach fal.

Już tylko piętnaście mil dzieliło ich od Monte Christo, gdy słońce zaczęło kryć się za Korsyką, której zębaty, górzysty kontur rysował się ciemną plamą na niebie; to zwalisko skał wznosiło się przed łodzią groźnie niczym baśniowy olbrzym, zabierając słońce, które pozłacało jeszcze górne partie żagli i masztów; z wolna mrok podnosił się od morza, chcąc jakby przegonić ostatnie promienie gasnącego dnia; w końcu świetlisty snop został zepchnięty na sam wierzchołek stożka i tam zatrzymał się na chwilę, przemieniając szczyt góry w gorejący wulkan; wreszcie cień, postępujący wyżej, ogarnął stopniowo szczyt, jak wcześniej ogarniał podstawę, i wyspa była już tylko szarą, wciąż ciemniejącą skalistą piramidą. Pół godziny później całą przestrzeń zaległy całkowite ciemności.

Szczęściem marynarze często bywali w tych okolicach i znali doskonale każdą skałę archipelagu toskańskiego; bo inaczej wśród ciemności spowijającej barkę Franz nie obroniłby się przed pewnym niepokojem. Korsyka zniknęła całkowicie i skały Monte Christo stały się niewidzialne; ale marynarze iście rysim wzrokiem byli w stanie przenikać ciemności, a sternik nie okazywał żadnej niepewności.

W godzinę po zachodzie słońca zdało się Franzowi, że widzi po lewej stronie jakąś ciemną plamę; trudno mu było jednak rozpoznać dokładnie, co to było; milczał więc nadal, z obawy, że biorąc za ląd jakąś zwiewną chmurę, rozśmieszy marynarzy. Ale nagle na brzegu zabłysło światło; ziemia mogła wydawać się chmurą, ale ten ogień nie był meteorem.

– Co to za światło? – zapytał Franz.

– Cśśś! – rzekł właściciel. – To ognisko.

– A mówiłeś, że wyspa jest niezamieszkana.

– Mówiłem, że nie ma tu stałych mieszkańców, ale powiedziałem też, że zawijają tu przemytnicy.

– I korsarze?

– I korsarze – powtórzył Gaetano. – Dlatego też kazałem ominąć wyspę, bo teraz, jak wielmożny pan widzi, ogień został za nami.

– Ale to ognisko – ciągnął Franz – wydaje mi się raczej gwarancją bezpieczeństwa niż powodem do obawy; gdyby to byli ludzie, którzy się lękają, by ich ktoś nie zauważył, nie rozpalaliby ognia.

– O, to nic nie znaczy – odparł Gaetano. – Gdyby pan hrabia w ciemności mógł zorientować się w położeniu wyspy, przekonałby się pan, że tego ognia niepodobna zobaczyć ani od strony lądu, ani z Pianosy, wyłącznie od pełnego morza.

– I boisz się, że ten ogień nie najmilsze zwiastuje nam towarzystwo?

– Trzeba nam będzie się o tym przekonać – odrzekł Gaetano, patrząc ciągle na ową ziemską gwiazdę.

– Ale jak się o tym przekonać?

– Zaraz pan hrabia zobaczy.

Gaetano naradził się z towarzyszami i po pięciu minutach owej dyskusji wykonali w ciszy manewr w ten sposób, że łódź, zawróciwszy w miejscu, skierowała się w kierunku, z którego przypłynęli; po kilku chwilach ogień znikł im sprzed oczu, zakryty jakąś nierównością terenu.

Wtedy sternik znów nadał inny kierunek łodzi, która zbliżyła się wyraźnie do wyspy i niebawem byli oddaleni od wyspy zaledwie o pięćdziesiąt kroków.

Gaetano zwinął żagiel i łódź zatrzymała się w miejscu.

Wszystko to odbyło się w absolutnej ciszy – od kiedy tylko zmienili kierunek, na pokładzie nikt nie wymówił ani słowa.

Gaetano, inicjator tej wyprawy, całą odpowiedzialność wziął na siebie. Czterej marynarze wpatrywali się w niego z największą uwagą, trzymając w pogotowiu wiosła, szykowali widocznie na wszelki wypadek do zrobienia skutecznego użytku z wioseł, co zważywszy na ciemności mogło im się powieść.

A Franz sprawdzał broń z właściwą sobie zimną krwią; miał sztucer i dwie dubeltówki; nabił je, sprawdził panewki i czekał.

Tymczasem Gaetano zrzucił opończę i koszulę, zacisnął mocniej pasek od spodni, a ponieważ był boso, nie potrzebował zdejmować pończoch ani trzewików. Tak ubrany lub raczej tak rozebrany, przytknął palec do ust, zalecając najgłębsze milczenie, i spuściwszy się do wody, popłynął do brzegu z taką ostrożnością, że nie dało się posłyszeć najmniejszego szmeru. I tylko dzięki migotliwej bruździe, którą żłobiły wśród fal jego ruchy, można było śledzić wzrokiem jego ślad.

 

Wkrótce i owa bruzda zniknęła: Gaetano musiał dotrzeć na brzeg.

Nikt nie poruszył się na łodzi przez następne pół godziny; po czym znowu blisko brzegu pojawiła się taka sama świetlista smuga, zbliżająca się do łodzi. Jeszcze chwila, jeszcze dwa ruchy ramion – i Gaetano był na łodzi.

– No i co? – zapytali jednocześnie Franz i marynarze.

– Cóż – odpowiedział. – To hiszpańscy przemytnicy i dwóch korsykańskich bandytów.

– Ale co u diabła robią korsykańscy bandyci z hiszpańskimi przemytnikami?

– Ach, mój Boże! – odpowiedział Gaetano tonem, w którym pobrzmiewały akcenty zaiste chrześcijańskiego miłosierdzia. – Panie hrabio, toć trzeba sobie wzajemnie pomagać. Często takiego bandytę mocno przyciskają żandarmi albo karabinierzy, no to cóż, natyka się wtedy na łódź, w której siedzi paru takich poczciwych chłopaków jak my. No i przychodzi prosić o gościnność w naszym pływającym domu. Czyż godzi się odmówić, kiedy biedaka ścigają? Przyjmujemy go, a dla większego bezpieczeństwa umykamy na pełne morze. Wszakże to nic nas nie kosztuje, a nieraz może ocalić życie, a przynajmniej wolność bliźniemu, który przy okazji może nam odwzajemnić przysługę i wskazać nam bezpieczną przystań, gdzie możemy wyładować spokojnie towar, unikając ciekawych oczu.

– Ach tak? – zdziwił się Franz. – A więc i ty, Gaetano, jesteś po trosze przemytnikiem?

– Cóż robić, panie hrabio! – odrzekł Gaetano z uśmiechem niemożliwym do opisania. – Robi się to i owo; trzeba przecie z czegoś żyć.

– No, to znasz pewnie tych ludzi, którzy są teraz na Monte Christo?

– Po części. My, żeglarze, poznajemy się jak masoni: po pewnych znakach.

– Jesteś więc przekonany, że nie mamy się czego obawiać?

– Nie, skądże; kontrabandziści nie są złodziejami.

– Ale ci dwaj korsykańscy bandyci… – ciągnął Franz, chcąc ocenić z góry ryzyko.

– Ee, mój Boże! Cóż oni winni, że są bandytami, to wina władz…

– Jak to?

– A tak! Ścigają ich tylko za to, że się komuś dobrali do skóry! Jakby zemsta nie leżała w naturze Korsykanina.

– Co rozumiesz przez dobieranie się do skóry? Zabicie człowieka? – indagował Franz.

– Zabicie wroga – odparł Gaetano – a to zupełnie co innego.

– Ano dobrze, poprośmy więc przemytników i bandytów o gościnę. Ale jesteś pewny, że nas dobrze przyjmą?

– Najpewniejszy.

– Ilu ich jest?

– Pięciu, trzech przemytników i dwóch bandytów.

– A to tylu, co i nas! Siły są równe, więc gdyby ci panowie byli źle dla nas usposobieni, potrafimy ich zmusić do grzeczności. Więc – po raz ostatni – na Monte Christo.

– Dobrze, wielmożny panie, ale jeśli pan pozwoli, będziemy stosować wszelkie środki ostrożności.

– A owszem, mój drogi! Bądź roztropny jak Nestor, ostrożny jak Ulisses. Nie tylko pozwalam, ale również zalecam.

– Wobec tego, cisza! – rzekł Gaetano.

Wszyscy umilkli.

Franz, jako człowiek, co rozważa wszystko z właściwego punktu widzenia, uznał, że nie grozi mu niebezpieczeństwo, choć sytuacja nie przestawała być poważna. Otaczała go ciemna noc, był sam jeden pośród morskich odmętów, zdany na łaskę marynarzy, którzy go nie znają i nie mają najmniejszych powodów poświęcać się dla niego; wiedzą za to, że ma przy sobie kilka tysięcy franków ukrytych w pasie; a ponadto po dziesięć razy, jeżeli nie z zazdrością, to z dużą ciekawością oglądali jego piękną broń. I teraz właśnie z takimi ludźmi miał wysiąść na wyspie, która nosiła wprawdzie bardzo chrześcijańską nazwę, ale mogła udzielić mu takiej gościny jak Kalwaria Chrystusowi, zważywszy na to, że aż roiło się na niej od przemytników i bandytów. Wreszcie ta historia o zatapianych statkach, którą uważał w dzień za przesadzoną, w nocy wydała mu się dużo bardziej prawdopodobna. Dlatego też, wzięty w dwa ognie przez dwa, chociaż być może urojone, niebezpieczeństwa, nie spuszczał z oka marynarzy, a ręki ze strzelby.

Majtkowie tymczasem podnieśli na nowo żagle i barka popłynęła znów przebytą dwukrotnie już drogą. Franz, przyzwyczajony nieco do zmroku, dostrzegał w gęstej ciemności granitowego olbrzyma, którego właśnie opływali; na koniec, za kolejnym załomem skalnym, spostrzegł ognisko, które jaśniało jeszcze bardziej niż przedtem, a przy nim kilku siedzących ludzi.

Blask ognia rozświetlał morze na jakieś sto kroków. Gaetano opłynął światło, utrzymując barkę w cieniu; a potem, gdy się znaleźli naprzeciw ogniska, zwrócił dziób łodzi wprost ku ognisku i śmiało wpłynął w krąg światła, śpiewając rybacką piosenkę, a marynarze wtórowali mu chórem w refrenie.

Na pierwsze słowa piosenki, ludzie, co otaczali ognisko, podnieśli się i podeszli do przystani, przypatrując się bacznie łodzi: widać było, że starają się ocenić siłę przybywających i odgadnąć ich zamiary. Wkrótce, zbadawszy dostatecznie, jak się wydawało, sprawę, z powrotem usiedli przy ogniu, nad którym obracał się koziołek, pozostawiwszy tylko jednego z nich nad brzegiem.

Gdy barka znalazła się tylko dwadzieścia kroków od lądu, człowiek stojący nad brzegiem machinalnie uczynił karabinem gest, jak strażnik na widok patrolu, i zawołał w dialekcie sardyńskim:

– Kto idzie?

Franz z zimną krwią odbezpieczył obie dubeltówki.

Gaetano rozmówił się krótko z nieznajomym, ale Franz nie zrozumiał z tego ani słowa, chociaż słychać było, że rozmowa dotyczyła jego osoby.

– Czy wielmożny pan – zapytał Gaetano – wymieni swoje nazwisko, czy też woli zachować incognito?

– Moje nazwisko powinno absolutnie pozostać w tajemnicy – odpowiedział Franz – powiedz im tylko, że jestem Francuzem, podróżującym dla przyjemności.

Gaetano powtórzył tę odpowiedź, a strażnik wydał natychmiast jakiś rozkaz jednemu z siedzących przy ogniu; człowiek ten niezwłocznie powstał i zniknął za skałami.

Nastało głuche milczenie. Każdy myślał tylko o własnych sprawach; Franz o lądowaniu, marynarze o żaglach, kontrabandziści o koźle; ale mimo tego pozornego spokoju, wszyscy bacznie się obserwowali.

Człowiek, który zniknął przed chwilą za skałami, ukazał się nagle z przeciwnej strony, skinął głową do strażnika, a ten zwrócił się do przybyłych, ograniczając się do jednego tylko słowa: s'accomodi.

Włoskie s'accomodi jest niemożliwe do przetłumaczenia. Znaczy to jednocześnie: chodźcie, prosimy, wejdźcie, witajcie, czujcie się jak u siebie w domu. To s'accomodi podobne do owego tureckiego zdania u Moliera, co tak zadziwiło pana Jourdain mnogością swoich znaczeń.

Majtkom nie potrzeba było tego powtarzać dwa razy: cztery ruchy wioseł – i już byli przy brzegu. Gaetano wyskoczył na ląd, poszeptał jeszcze cicho ze strażnikiem; marynarze zeszli również jeden po drugim na brzeg, na koniec z łodzi wyskoczył i Franz.

Jedną ze strzelb przewiesił przez ramię, drugą niósł Gaetano, jeden z marynarzy zaś wziął sztucer. Z ubioru Franz zakrawał trochę na artystę, a trochę na dandysa, co nie mogło budzić w gospodarzach żadnych podejrzeń, a tym samym żadnej obawy. Przycumowawszy łódkę do brzegu, zajęli się wyszukaniem wygodnego miejsca na spoczynek; ale kierunek, w jakim zmierzali, nie spodobał się strażnikowi, który krzyknął do Gaetana:

– Ale nie tędy, jeśli łaska!

Gaetano zamruczał przepraszająco i nie protestując, poszedł w przeciwną stronę, a dwaj majtkowie zapalili przy ognisku pochodnie, aby oświetlić drogę.

Uszedłszy zaledwie trzydzieści kroków, stanęli na małym tarasie, otoczonym ze wszystkich stron skałami. Wokół w szczelinach wypełnionych ziemią rosło kilka karłowatych dębów i gęste kępy mirtów. Franz zniżył pochodnię i dostrzegł kupkę popiołu; dowodziło to, że nie tylko jemu to miejsce wydało się dobre na obozowisko i że musiało to być zwyczajowe schronienie włóczęgów, co zahaczali o Monte Christo.

Nie obawiał się już, że czeka na nich jakaś niespodzianka; gdy już stanęli na lądzie, gdy przekonał się o przyjacielskim, a przynajmniej obojętnym zachowaniu gospodarzy, jego niepokój rozproszył się całkiem. Skoro zaś doszedł go aromatyczny zapach pieczonego koźlęcia, w miejsce resztek obawy poczuł apetyt.

Zwrócił się więc do Gaetana, napomykając mu o tym i otrzymał odpowiedź, że nic prostszego, niż zabrać się do przygotowania kolacji, bo mają w łodzi chleb, wino i sześć kuropatw, a i ogień przecież nietrudno rozpalić, by je na nim upiec.

Inne książki tego autora