Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Hrabia nie był młodzieniaszkiem, miał przynajmniej czterdzieści lat, a jednak widać było od razu, że był stworzony, aby grać pierwsze skrzypce wśród młodzieży, jeśli znajdował się w jej towarzystwie. Rzeczywiście, hrabia posiadał cechę, która łączyła go z niezwykłymi bohaterami angielskiego poety: był to dar fascynacji.

Albert nie przestawał rozwodzić się nad szczęściem, jakie mieli z Franzem, spotykając podobnego człowieka. Franz nie okazywał aż takiego entuzjazmu, ale jednak i on ulegał urokowi, jaki ludzie niepospolici wywierają na otoczenie.

Kilka razy zastanawiał się nad tym, że hrabia zamyślał przyjechać do Paryża i nie wątpił, że jego ekscentryczne zachowanie, charakterystyczna uroda i ogromna fortuna sprawią tam niesłychane wrażenie.

A jednak wolałby nie być w Paryżu, gdy zjawi się tam hrabia.

Wieczór przeszedł, jak to zwykle w teatrach włoskich, na rozmowach i wzajemnych wizytach, nie zaś na słuchaniu śpiewaków. Hrabina G*** próbowała sprowadzić rozmowę na hrabiego, ale Franz oświadczył jej, że ma do opowiedzenia coś dużo świeższego i mimo że Albert jął demonstrować fałszywą skromność, Franz zrelacjonował hrabinie wspaniałą przygodę, która już od trzech dni tak mocno ich zajmowała.

Ponieważ tego rodzaju intrygi nie są rzadkie we Włoszech, jeżeli możemy wierzyć opowieściom podróżnych, hrabina nie okazała niedowierzania i pogratulowała z serca Albertowi, że rozpoczął przygodę, która obiecywała równie przyjemny koniec.

Pożegnali się, przyrzekając sobie nawzajem spotkać się u księcia Bracciano, który zaprosił do siebie cały Rzym.

Dama z bukietem dotrzymała słowa: nie dała Albertowi znaku życia przez dwa następne dni.

Przyszedł nareszcie wtorek, ostatni i najbardziej szalony z dni karnawału. W ten wtorek wszystkie teatry otwierają się o dziesiątej rano, bo o ósmej wieczór rozpoczyna się post. W ów dzień wszyscy, co z braku pieniędzy, czasu lub zapału nie wzięli udziału w zabawie, dołączają się do bachanaliów, dają się wciągnąć do orgii i wnoszą swój udział w powszechny gwar i ruch.

Od drugiej do piątej Franz i Albert podążali w sznurze powozów, obsypując się nawzajem garściami confetti z powozami jadącymi w przeciwnym kierunku i z pieszymi, którzy plątali się wszędzie, między końmi i kołami ekwipaży – a mimo to nie wydarzył się w tym straszliwym tłoku ani jeden wypadek, nie doszło do ani jednej kłótni czy bójki. Pod tym względem Włosi są narodem w całym tego słowa znaczeniu. Święta są dla nich prawdziwymi świętami. Autor tej powieści, bawiąc przez pięć lat we Włoszech, nie przypomina sobie, aby widział kiedykolwiek, by jakakolwiek feta została tam zakłócona jakimiś wypadkami, które u nas towarzyszą nierozłącznie wszelkim uroczystościom.

Albert święcił triumfy w stroju arlekina. Na ramieniu miał różową wstęgę związaną w kokardę, a jej końce sięgały mu łydek. Aby nie ryzykować pomyłki, Franz zachował kostium rzymskiego wieśniaka.

Im bardziej chylił się dzień, tym większy stawał się tumult; nie znalazłbyś na ulicy, w powozach, w oknach choćby jednych milczących ust, choćby jednej próżnującej ręki; była to prawdziwa ludzka burza grzmiąca od krzyków, istny grad cukierków, bukietów, jaj, pomarańcz i kwiatów.

O trzeciej wystrzały z moździerzy odpalonych jednocześnie na Placu del Popolo i w Pałacu Weneckim z trudem przebiły się przez ten straszliwy tumult, oznajmiając początek wyścigów.

Wyścigi, podobnie jak i moccoli, stanowią osobny epizod ostatnich dni karnawału.

Na odgłos wystrzałów wszystkie powozy umknęły w najbliższe przecznice. Cały ten manewr odbywa się z niepojętą zręcznością i cudowną szybkością; policja nie musi się bynajmniej troszczyć o wskazywanie drogi i miejsca ekwipażom.

Piesi przycisnęli się do pałacowych murów i natychmiast rozległ się tętent końskich kopyt i szczęk szabli.

Szwadron konnych karabinierów, po piętnastu w rzędzie, przegalopował przez Corso, zajmując całą jego szerokość, aby zrobić miejsce dla barbieri. Gdy oddział stanął przed Pałacem Weneckim, nowa salwa z moździerzy dała znać, że ulica była wolna.

W tymże prawie momencie, wśród powszechnej, niesłychanej, niezmiernej wrzawy, niby zjawy przemknęło osiem koni, podniecone krzykiem trzystutysięcznego tłumu i żelaznymi dzwonkami podskakującymi im nad grzbietami; następnie działo z Zamku Świętego Anioła wypaliło trzykrotnie na znak, że wygrał koń numer trzy.

Nie czekając na inny sygnał, powozy znów ruszyły, wylewając się na Corso ze wszystkich ulic, niby potoki, których bieg został na chwilę wstrzymany, i które teraz rzucają się razem w koryto zasilanej przez siebie rzeki – tak samo ogromna fala powozów popędziła bardziej wartko niż kiedykolwiek między murowanymi brzegami.

Ale w tej wrzawie i w tej krzątaninie pojawił się nowy element: na scenę wkroczyli przekupnie moccoletti.

Moccoli albo moccoletti to świece rozmaitej wielkości, od świec paschalnych po cieniutkie stoczki, które wywołują u aktorów ostatniej wielkiej sceny karnawału rzymskiego dwa sprzeczne dążenia:

1. Aby zachować swoją świecę zapaloną.

2. Aby gasić moccoletti trzymane przez bliźnich.

Z moccoletto jest więc jak z życiem: człowiek zna do tej pory jeden tylko sposób dawania życia; i ów sposób otrzymał od Boga.

Wynalazł w zamian tysiące sposobów, by je niszczyć; choć prawda, że w tej ostatecznej kwestii pomógł mu nieco szatan.

Moccoletto zapalić można, zbliżając je do jakiegokolwiek światła.

Ale któż zdoła opisać tysiące sposobów, które wynaleziono, by je gasić – to gigantyczne miechy, monstrualne gasidła, to nadnaturalnej wielkości wachlarze…

Wszyscy zatem pospieszyli kupować moccoletti, łącznie z Franzem i Albertem.

Noc zbliżała się szybko; piskliwe głosy handlarzy nawoływały zewsząd: Moccoli! i nagle nad tłumem zabłysło na niebie kilka gwiazd. Stało się to sygnałem.

Dziesięć minut później migotało już pięćdziesiąt tysięcy świateł, wędrując od Pałacu Weneckiego na Plac del Popolo i z powrotem.

Rzekłbyś, że to święto błędnych ogników.

Zresztą, kto tego nie widział na własne oczy, nie jest w stanie sobie wyobrazić tego spektaklu.

To jakby wszystkie gwiazdy spadły z nieba i rzuciły się na ziemi w jakiś szalony taniec; a towarzyszy temu taka wrzawa, jakiej nigdy na całej kuli ziemskiej ucho ludzkie nie słyszało.

Znikają wtedy ostatecznie wszelkie różnice stanu. Facchino napastuje księcia, książę transteverczyka, transteverczyk mieszczanina, a każdy dmucha, gasi, zapala. Gdyby pojawił się tu stary Eol, ogłoszono by go królem moccoli, Akwilona zaś następcą tronu.

Ta szalona, płomienna bieganina trwała dwie prawie godziny; ulica del Corso była widna jak w biały dzień; można było dojrzeć rysy twarzy widzów na trzecim i czwartym piętrze.

Co pięć minut Albert dobywał zegarka, który wreszcie wskazał siódmą.

Przyjaciele byli właśnie na wysokości via dei Pontefici; Albert wyskoczył z powozu z moccoletto w dłoni.

Kilka masek rzuciło się na niego, aby mu zgasić lub wyrwać świecę; ale Albert, zręczny bokser, posłał każdą na bruk o dziesięć kroków od siebie i skierował się prosto do kościoła San-Giacomo.

Tłumy gapiów i masek zalegały stopnie kościoła, te ostatnie walczyły, wyrywając sobie nawzajem świece. Franz śledził wzrokiem Alberta; widział, jak Albert postawił stopę na pierwszym stopniu; niemal w tej samej chwili maseczka w dobrze nam znanym kostiumie – wieśniaczki z bukietem – wyciągnęła rękę i bez żadnego oporu ze strony młodzieńca, wyrwała mu moccoletto z ręki.

Franz stał zbyt daleko, by usłyszeć, jakie zamienili słowa; ale zdaje się, że nie były one zbyt wrogie, widział bowiem, jak Albert i wieśniaczka odchodzą, trzymając się pod rękę.

Czas jakiś przepychał się jeszcze w ślad za nimi, ale na via Macello stracił ich z oczu.

Wtem rozległ się dźwięk dzwonu na znak zamknięcia karnawału i w mgnieniu oka wszystkie świece zgasły, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Rzekłbyś, że to wszystko zniszczyło jedno potężne tchnienie wiatru.

Franz znalazł się nagle w najgłębszych ciemnościach.

Jednocześnie urwał się gwar, jakby potężny podmuch, który porwał światła, uniósł ze sobą i hałas.

Słychać już było tylko turkot powozów, uwożących maski do domu; widać już było tylko kilka świateł błyszczących za oknami.

Skończył się karnawał.

37. Katakumby Świętego Sebastiana

Franzowi nie zdarzyło się chyba jeszcze przeżyć tak gwałtownego załamania nastroju, tak nagłego przejścia od wesołości do smutku, jak w owej chwili; rzekłbyś, że Rzym pod czarodziejskim tchnieniem jakiegoś ducha nocy przemienił w jeden rozległy grobowiec. Księżyc, będący już w trzeciej kwadrze, miał wzejść dopiero o jedenastej – co jeszcze bardziej powiększało ciemności; ulice, którymi jechał młodzieniec, tonęły w głębokim mroku. Trasa zresztą nie była długa; po dziesięciu minutach jego powóz, albo raczej hrabiego, zatrzymał się przed Hotelem Londyńskim.

Obiad już był gotów; ponieważ Albert uprzedził, że zapewne nie wróci zbyt wcześnie, Franz sam zasiadł do stołu.

Pan Pastrini, który przywykł, że jadali razem, zapytał o przyczynę nieobecności Alberta; Franz odpowiedział tylko, iż towarzysz jego otrzymał przedwczoraj zaproszenie na dzisiejszy wieczór.

Nagłe zagaśnięcie moccoletti, ta ciemność, która zastąpiła światło, cisza, co nastała po wrzawie, pozostawiły w duszy Franza jakieś przygnębienie, niewolne od niepokoju.

Zjadł więc obiad w milczącym nastroju mimo profesjonalnej opiekuńczości hotelarza, który kilka razy przychodził zapytać, czy Franz czegoś nie potrzebuje.

Franz postanowił czekać na Alberta jak tylko można najdłużej.

Kazał przygotować powóz dopiero na jedenastą, prosząc pana Pastriniego, by natychmiast go zawiadomił, jeżeli Albert przybędzie do hotelu.

 

O jedenastej Albert nadal nie wracał.

Franz przebrał się i pojechał, uprzedzając hotelarza, że spędzi noc u księcia Bracciano.

Dom księcia Bracciano jest jednym z najpiękniejszych w Rzymie; jego żona, pochodząca z ostatnich Colonnów, przyjmuje gości z największym wdziękiem; stąd przyjęcia u nich cieszą się sławą na skalę europejską.

Franz i Albert przybyli do Rzymu z listami polecającymi do księcia; książę zapytał więc zaraz na wstępie, co się dzieje z towarzyszem podróży Franza. Ten odparł, że rozstali się z Albertem, gdy gaszono moccoletti, i że stracił go z oczu na Via Macello.

– I od tego czasu nie wrócił? – zapytał książę.

– Czekałem na niego aż do tej pory.

– A wiesz pan, gdzie poszedł?

– Nie, nie wiem dokładnie, zdaje mi się jednak, że było to coś w rodzaju schadzki miłosnej.

– Do licha! – zawołał książę. – To zły dzień, albo raczej zła noc na takie późne wyprawy, prawda, pani hrabino?

Słowa te zwrócone były do hrabiny G***, która weszła przed chwilą i przechadzała się wsparta na ramieniu pana Torlonia, brata księcia.

– Przeciwnie, noc jest pełna czaru i tutaj obecni będą żałowali tylko jednego – że zbyt prędko przeminie – odparła hrabina.

– Ja też nie mówię o osobach, które są tutaj – odparł książę, uśmiechając się – mężczyznom grozi tutaj tylko, że mogą paść ofiarą pani wdzięków, a kobietom, że się pochorują z zazdrości, widząc, jak pani jesteś piękna. Mówię tu naturalnie o tych, co uganiają się po ulicach.

– Ech, mój Boże! – zawołała hrabina. – Któż chodzi po ulicach o tej godzinie? Chyba ci, którzy idą na bal!

– Nasz wspólny przyjaciel, pani hrabino, Albert de Morcerf, z którym rozstaliśmy się, gdy pogonił za swoją nieznajomą o siódmej wieczór – oznajmił Franz. – Od tej pory już go nie widziałem.

– Jak to? I nie wiesz, gdzie jest?

– Nie mam najmniejszego pojęcia.

– Ma jakąś broń przy sobie?

– Jak? Przecież jest w kostiumie arlekina.

– O, nie powinien był pan go puszczać – rzekł książę. – Zna pan Rzym lepiej od niego…

– Zapewne; mógłbym równie dobrze próbować zatrzymać w biegu konia, który wygrał dzisiaj gonitwę – odparł Franz. – A zresztą, cóż mu się może stać?

– Kto wie, noc ciemna choć oko wykol, a Tyber niedaleko od via Macello.

Franza przebiegł zimny dreszcz: to, co mówili książę i hrabina aż nazbyt wtórowało jego własnemu niepokojowi.

– Dlatego właśnie powiedziałem w hotelu, że będę miał zaszczyt spędzić noc u księcia – rzekł Franz – i mają mi natychmiast dać znać, gdy Albert wróci.

– I oto zdaje mi się – zauważył książę – że mój lokaj pana szuka.

W rzeczy samej, służący, spostrzegłszy Franza, zbliżył się do niego.

– Jaśnie panie – rzekł. – Właściciel hotelu prosił zawiadomić pana, że czeka tam na pana jakiś człowiek z listem od hrabiego Morcerf.

– Z listem od hrabiego? – zawołał Franz.

– Tak.

– Cóż to za człowiek?

– Tego nie wiem.

– Dlaczegóż tu listu nie przyniósł?

– Posłaniec nic więcej nie mówił.

– A gdzież posłaniec?

– Poszedł sobie, jak tylko zobaczył, że wchodzę do sali balowej, by pana zawiadomić.

– O Boże! – zawołała hrabina. – Niech pan idzie! Biedny chłopiec, pewnie mu się coś przydarzyło!

– Już biegnę!…

– Wrócisz pan jeszcze do nas, by powiedzieć, co się stało? – zapytała hrabina.

– Tak, jeżeli tylko sprawa nie jest poważna; w przeciwnym razie sam jeszcze nie wiem, co będę robił.

– W każdym razie niechże pan będzie rozważny – rzekła hrabina.

– O, proszę się nie martwić.

Franz pochwycił cylinder i pospiesznie wybiegł z sali.

Powóz miał zajechać po niego dopiero o drugiej; na szczęście pałac Bracciano, który stoi na rogu via del Corso i placu Świętych Apostołów, znajduje się o dziesięć minut drogi od Hotelu Londyńskiego.

Zbliżając się do hotelu, Franz spostrzegł jakiegoś człowieka stojącego na środku ulicy; ani chwili nie wątpił, że był to posłaniec Alberta.

Człowiek ten owinięty był wielką peleryną.

Franz podszedł do niego – i zdumiał się bardzo, gdyż nieznajomy przemówił pierwszy.

– Czego ekscelencja ode mnie chce? – rzekł, cofając się o krok, jak człowiek, który ma się na baczności.

– Czy to nie pan przyniosłeś mi list od hrabiego de Morcerf?

– Ekscelencja mieszka w hotelu Pastriniego?

– Tak.

– I jest pan towarzyszem podróży hrabiego?

– Tak.

– A jakże się ekscelencja zowie?

– Baron Franz d'Epinay.

– Zatem list ten jest do waszej ekscelencji.

– Czy mam odpowiedzieć? – zapytał Franz, przyjmując list.

– Tak. A przynajmniej pański przyjaciel ma taką nadzieję.

– Więc niech pan idzie ze mną, zaraz odpiszę.

– Wolę zaczekać tutaj – roześmiał się wysłannik.

– Dlaczego?

– Ekscelencja zrozumie, przeczytawszy list.

– Więc będziesz pan czekał tutaj?

– Naturalnie.

Franz wszedł do hotelu; na schodach spotkał imć Pastriniego.

– I co? – zapytał.

– Ale o co chodzi? – spytał Franz.

– Widział się pan z człowiekiem, który przyszedł do pana w imieniu pańskiego przyjaciela?

– Tak, i dał mi właśnie ten list. Proszę, niech pan każe u mnie zaświecić.

Hotelarz skinął na służącego, aby poszedł ze świecą przodem.

Nie uszło uwagi Franza, że imć Pastrini był mocno wystraszony, co go jeszcze bardziej skłoniło do natychmiastowego przeczytania listu. Zbliżył się zatem do świecy, gdy ją tylko zapalono, i rozłożył papier.

List był napisany ręką Alberta i przez niego podpisany.

Franz przeczytał go dwakroć, tak dalece zaskoczyła go treść listu.

A brzmiała następująco:

Mój drogi! Gdy tylko otrzymasz to pismo, bądź łaskaw wydostać z mojego pugilaresu, który znajdziesz w kwadratowej szufladzie biurka, list kredytowy; gdyby to nie wystarczyło, weź również swój. Pobiegnij następnie do Torlonia, wybierz u niego natychmiast cztery tysiące piastrów i doręcz oddawcy tego listu. Jest niezmiernie ważne, by ta suma została mi przysłana bez żadnego opóźnienia.

Nie nalegam więcej, licząc zupełnie na Ciebie, podobnie jak Ty mógłbyś liczyć na mnie.

Twój
Albert de Morcerf.

PS. I believe now to Italian banditti.

Pod tymi wierszami obca ręka dopisała kilka wyrazów po włosku:

Se alle sei della mattina le quattro mile piastre non sono nelle mie mani, alle sette il conte Alberto avrá cessato di vivere.

Luigi Vampa

Ten drugi podpis wyjaśnił Franzowi wszystko – i zrozumiał też, czemu posłaniec wzbraniał się wejść z nim do hotelu; ulica wydawała mu się bezpieczniejsza niż pokój Franza.

Albert wpadł w ręce słynnego herszta bandytów, w którego istnienie tak długo nie chciał wierzyć.

Nie było czasu do stracenia. Franz podbiegł do sekretarzyka, otworzył go, we wskazanej szufladzie znalazł pugilares, a w pugilaresie list kredytowy na sześć tysięcy piastrów; ale Albert z tych sześciu tysięcy wydał już trzy. Franz nie miał ze sobą listów; mieszkał stale we Florencji i przybył do Rzymu tylko na kilka dni, więc zabrał ze sobą tylko sto ludwików – a z tych stu zostało mu już nie więcej niż pięćdziesiąt.

Brakowało zatem blisko osiemset piastrów do całkowitej sumy. Franz mógł wprawdzie w podobnym wypadku liczyć na grzeczność panów Torlonia; już się więc wybierał z powrotem do pałacu Bracciano, gdy nagle w głowie zajaśniała mu pewna myśl.

Przypomniał sobie hrabiego de Monte Christo.

Już miał posłać po pana Pastriniego, gdy hotelarz sam pojawił się w drzwiach.

– Drogi panie Pastrini! – zapytał żywo. – Jak pan sądzi, czy hrabia jest u siebie?

– Jest, ekscelencjo, tylko co powrócił.

– A zdążył się już położyć?

– Wątpię.

– Racz więc pan zadzwonić do jego drzwi i zapytać, czy mógłbym do niego przyjść.

Imć Pastrini spiesznie spełnił prośbę Franza; wrócił w pięć minut później.

– Pan hrabia czeka na waszą ekscelencję.

Franz przeszedł przez klatkę schodową, lokaj wprowadził go do hrabiego.

Hrabia był w małym gabineciku otoczonym sofami, którego Franz nie miał jeszcze okazji widzieć.

Monte Christo wyszedł mu naprzeciw i rzekł:

– No, jakież dobre wiatry sprowadzają tu pana o tej godzinie? Może przychodzisz pan przypadkiem zaprosić mnie na kolację? Doprawdy, byłoby to bardzo uprzejme z pańskiej strony.

– Nie, muszę z panem pomówić w poważnej sprawie.

– W poważnej sprawie! – zdumiał się hrabia, spoglądając na Franza typowym dla siebie przenikliwym wzrokiem. – I cóż to za sprawa?

– Czy jesteśmy sami?

Hrabia podszedł do drzwi i natychmiast powrócił.

– Absolutnie sami – odpowiedział.

Franz podał mu list od Alberta.

– Proszę przeczytać – rzekł.

Hrabia przeczytał.

– Oho! – powiedział.

– Zauważył pan też postscriptum?

– Tak, widzę:

Se alle sei della mattina le quattro mile piastre non sono nelle mie mani, alle sette il conte Alberto avrá cessato di vivere.

Luigi Vampa

– I co pan na to? – zapytał Franz.

– Masz pan tę sumę?

– Tak, ale brakuje osiemset piastrów.

Hrabia podszedł do sekretarzyka, otworzył go i odsunął szufladę pełną złota:

– Spodziewam się, że nie obrazi mnie pan, zwracając się o to do kogoś innego?

– Widzi pan, że przyszedłem prosto do pana.

– I dziękuję panu za to. Proszę, niech pan bierze.

I zachęcił Franza gestem.

– Czy to naprawdę konieczne posyłać tę sumę Luigiemu Vampie? – odezwał się młody człowiek, spoglądając na hrabiego równie przenikliwie.

– Do diabła! – zawołał hrabia. – Osądź pan sam, postscriptum wydaje się jasne.

– Zdaje mi się, że gdyby raczył pan zastanowić się przez chwilę, to znalazłbyś inny sposób, który znacznie ułatwiłby nam negocjacje – odrzekł Franz.

– Jaki mianowicie? – zdumiał się hrabia.

– Na przykład, gdybyśmy się udali razem do Luigiego Vampy, jestem pewien, że nie odmówiłby panu i uwolnił Alberta.

– Mnie? A jakiż mogę mieć wpływ na tego bandytę?

– Czyż nie wyświadczył mu pan przysługi, takiej, której nie da się zapomnieć?

– Jakiejże?

– Czyż nie ocalił pan Peppina?

– O, o! A któż to panu powiedział?

– Cóż to pana obchodzi? Wystarczy, że wiem.

Hrabia zamilkł na chwilę, marszcząc brew.

– A gdybym się udał do Vampy, pojechałbyś pan ze mną?

– Jeżeli moje towarzystwo nie będzie panu nieprzyjemne…

– A więc dobrze. Pogoda jest piękna, spacer za miasto może nam tylko posłużyć.

– Trzeba wziąć broń?

– A po cóż?

– A pieniądze?

– Nie ma potrzeby. Gdzie ten człowiek, co przyniósł list?

– Na ulicy.

– Czeka na odpowiedź?

– Tak.

– Musimy wiedzieć, gdzie mniej więcej mamy jechać; zawołam go.

– Zbyteczne. Nie chciał wejść.

– Do pana może, ale mnie nie będzie robił trudności.

Hrabia podszedł do okna, które wychodziło na ulicę, i gwizdnął w szczególny sposób.

Człowiek w pelerynie oderwał się od ściany i stanął na środku ulicy.

– Salite! – zawołał hrabia takim tonem, jakby wydawał rozkaz słudze.

Posłaniec posłuchał natychmiast, bez najmniejszego wahania, a nawet z pośpiechem i przeskakując cztery stopnie podestu wbiegł do hotelu. Pięć sekund później stanął u drzwi gabinetu.

– A, to ty, Peppino – zdziwił się hrabia.

Lecz Peppino w miejsce odpowiedzi rzucił się na kolana, pochwycił dłoń hrabiego i okrył ją pocałunkami.

– A! – zawołał hrabia. – Nie zapomniałeś jeszcze, żem ci ocalił życie? To dziwne, przecież minął już tydzień.

– O nie, jaśnie panie, i nigdy tego nie zapomnę – odparł Peppino, a w jego głosie zabrzmiał akcent głębokiej wdzięczności.

– Nigdy, to bardzo długo! Ale to wiele znaczy, że tak sądzisz. Teraz wstań i odpowiadaj.

Peppino rzucił niespokojne spojrzenie na Franza.

– O, możesz mówić przy tym panu, to jeden z moich przyjaciół. Pozwolisz pan, abym go tak nazywał – hrabia zwrócił się do Franza po francusku – to potrzebne, by obudzić zaufanie w tym człowieku.

– Możesz pan mówić przy mnie – podjął Franz. – Jestem przyjacielem hrabiego.

– Zgoda – rzekł Peppino, zwracając się do hrabiego. – Niech ekscelencja raczy pytać, a ja będę odpowiadał.

– Jakim sposobem hrabia Albert wpadł w ręce Luigiego?

– Jaśnie panie, powóz Francuza wielokrotnie mijał się z kolaską Teresy.

– Kochanki waszego wodza?

– Tak. Francuz robił do niej słodkie oczy, a Teresa do niego, dla zabawy. Francuzik rzucał jej kwiaty, a ona mu też; a wszystko, ma się rozumieć, za pozwoleniem wodza, który był w tej samej kolasce.

 

– Jak to! – wykrzyknął Franz. – Luigi Vampa był w powozie rzymskich wieśniaczek?

– Był, był, powoził przebrany za stangreta.

– A potem? – zapytał hrabia.

– No, potem to Francuz zdjął maskę; Teresa, rozumie się, za zgodą wodza, zrobiła toż samo; Francuz poprosił o schadzkę, a Teresa mu to przyrzekła; tyle że zamiast niej to Beppo na niego czekał na schodach kościoła San-Giacomo.

– Jak to! – przerwał Franz. – Ta wieśniaczka, która mu wyrwała moccoletto!…

– To był piętnastoletni chłopak – odparł Peppino. – Ale nie ma tu żadnego wstydu dla pańskiego przyjaciela, że tak został wywiedziony w pole, Beppo nabrał już wielu.

– I Beppo wyprowadził go za mury? – rzekł hrabia.

– Właśnie tak. Na końcu via Macello czekał powóz, Beppo usiadł, zapraszając Francuza. Francuzik nie dał sobie tego dwa razy powtarzać. To prawdziwy galant: posadził sobie Beppa po prawicy, sam usiadł tuż obok. Beppo mówi mu, że go wiezie do willi o milę od Rzymu. Francuz zapewnia Beppa, że pojechałby z nim na koniec świata. Stangret przejechał przez ulicę di Ripetta, minął bramę San-Paolo i dwieście kroków za miastem Francuz robi się, słowo daję, tak śmiały, że Beppo przykłada mu do szyi parę pistoletów, stangret zatrzymuje konie, obraca się na koźle i czyni to samo. W tejże chwili czterech naszych, co się kryli na brzegu Almo, dopadło z dwóch stron do drzwiczek. Francuzik miał wielką ochotę się bronić i chyba nawet trochę poddusił Beppa, lecz nie mógł sobie przecież poradzić z pięcioma uzbrojonymi. Musiał się poddać; wysadzono go z powozu i wzdłuż brzegu rzeczki zaprowadzono do Teresy i Luigiego, którzy czekali w katakumbach Świętego Sebastiana.

– I cóż? – zwrócił się hrabia do Franza. – Zdaje mi się, że to całkiem trywialna historia. I co pan na to, pan, który jesteś znawcą?

– Wydałaby mi się bardzo zabawna, gdyby zdarzyła się komu innemu, a nie biednemu Albertowi.

– Faktem jest – rzekł hrabia – że ta przygoda kosztowałaby pańskiego przyjaciela troszkę drogo, gdybyś mnie tu pan nie zastał. Ale bądź pan spokojny, skończy się dla niego tylko na strachu.

– I jedziemy po niego? – zapytał Franz.

– Ba! Naturalnie, tym bardziej że to bardzo malownicze ustronie. Znasz pan katakumby Świętego Sebastiana?

– Nie, nigdy tam nie byłem, ale obiecywałem sobie kiedyś tam pójść.

– No to sposobność jak znalazł, trudno by znaleźć lepszą. Masz pan powóz?

– Nie.

– To nic, na mnie w dzień i w nocy czeka zaprzężony powóz.

– Całkiem zaprzężony?

– Tak, mam często różne kaprysy. Powiem tylko, że czasem, gdy wstaję od obiadu, w środku nocy, chwyta mnie chęć, by pojechać gdzieś, wszystko jedno gdzie i wyruszam natychmiast.

Hrabia zadzwonił, wszedł służący.

– Niech zajedzie powóz – rzekł hrabia. – Wyjmij pistolety z kieszeni powozu, ale stangreta nie budź. Powiezie nas Ali.

Po chwili usłyszeli turkot powozu, który stanął przed bramą.

Hrabia spojrzał na zegarek.

– Wpół do pierwszej – rzekł. – Moglibyśmy stąd wyjechać o piątej, a i tak bylibyśmy na czas; ale przez to opóźnienie pański przyjaciel mógłby spędzić niezbyt przyjemną noc, lepiej zatem pognajmy jak wicher wyrwać go z rąk niewiernych. Czy nadal pragnie mi pan towarzyszyć?

– Bardziej niż kiedykolwiek.

– No, to w drogę.

Franz i hrabia wyszli, a za nimi Peppino. U drzwi stał powóz. Na koźle siedział Ali.

Franz poznał niemego niewolnika z groty na Monte Christo.

Wsiedli do powozu – był to kryty kocz. Peppino usiadł przy Alim – i ruszyli galopem.

Ali już wcześniej otrzymał rozkazy, skierował się bowiem prosto na Corso, przejechał Campo Vaccino, ulicę San Gregorio i dotarł do bramy Świętego Sebastiana. Tutaj miejski stróż chciał im robić trudności, ale hrabia Monte Christo pokazał mu pozwolenie gubernatora Rzymu do wjazdów i wyjazdów z miasta o dowolnej porze w dzień i w nocy. Krata została zatem podniesiona; stróż dostał za fatygę ludwika i pojechali dalej.

Powóz pędził starożytną via Appia, wzdłuż której ciągnął się sznur grobowców.

Przy blasku wschodzącego księżyca Franzowi wydawało się niekiedy, że widzi, jak od ruin odrywa się jakby wartownik; lecz zaraz, na znak dany przez Peppina, wartownik znikał w cieniu.

Niedaleko cyrku Karakalli powóz stanął. Peppino otworzył drzwiczki, hrabia i Franz wysiedli.

– Za dziesięć minut – rzekł hrabia do towarzysza – będziemy na miejscu.

Po czym wziął Peppina na stronę, wydał mu po cichu jakiś rozkaz i Peppino odszedł, zaopatrzywszy się w pochodnię, którą dobyto z kufra powozu.

Minęło jeszcze pięć minut: przez ten czas Franz patrzył, jak pasterz zagłębia się wąską ścieżką w pofałdowane niemal konwulsyjnie pola rzymskiej równiny i na koniec znika wśród bujnych czerwonawych traw, co wyglądają jak najeżona grzywa gigantycznego lwa.

– A teraz – odezwał się hrabia – idźmy za nim.

Franz i hrabia puścili się tą samą ścieżką, która po stu krokach jęła opadać zboczem w dół do małej dolinki.

Wkrótce spostrzegli dwóch ludzi rozmawiających w cieniu.

– Mamy iść dalej – zapytał Franz hrabiego – czy trzeba się zatrzymać?

– Chodźmy; Peppino musiał uprzedzić wartownika o naszym przybyciu.

Istotnie, jednym z tych ludzi był Peppino, a drugim bandyta postawiony na straży.

Franz i hrabia podeszli do nich; bandyta ukłonił się.

– Ekscelencja raczy iść za mną – rzekł Peppino do hrabiego – otwór do katakumb jest o dwa kroki.

– Dobrze – rzekł hrabia. – Idź przodem.

Rzeczywiście, za gęstwiną krzaków, pomiędzy skałami, widać było otwór, przez który człowiek mógł się od biedy prześliznąć. Peppino pierwszy wcisnął się w rozpadlinę, lecz zaledwie uszedł kilka kroków, gdy podziemne przejście się rozszerzyło. Zatrzymał się tu, zapalił pochodnię i odwrócił się, by zobaczyć, czy hrabia i Franz idą za nim.

Hrabia pierwszy wsunął się w ten szczególny dymnik, a Franz za nim.

Przejście łagodnie opadało i w miarę, jak się posuwali, coraz bardziej się rozszerzało; na razie jednak Franz i hrabia musieli iść pochyleni, jeden za drugim. Tak przeszli ze sto pięćdziesiąt kroków, aż zatrzymał ich głos:

– Kto idzie!

Jednocześnie blask ich pochodni odbił się w ciemnościach lśnieniem na lufie karabinu.

– Przyjaciel! – zawołał Peppino. Podszedł do przodu i szepnął kilka słów do wartownika, który podobnie jak poprzedni skłonił się, dając znak nocnym gościom, że mogą iść dalej.

Za wartownikiem były schody o dwudziestu stopniach. Franz i hrabia zeszli po nich i znaleźli się na skrzyżowaniu dróg cmentarnych. Korytarze rozchodziły się promieniście, w ścianach wydrążone były jedne nad drugimi nisze w kształcie trumien, co wskazywało, że nareszcie weszli do katakumb.

W jednym z korytarzy, którego długości nie sposób określić, migotał nikły poblask światła.

Hrabia położył dłoń na ramieniu Franza:

– Czy chcesz pan zobaczyć obóz bandytów na wywczasie?

– O, oczywiście.

– No, to proszę za mną… Peppino, zgaś pochodnię.

Peppino usłuchał i znaleźli się nagle w najgłębszych ciemnościach. I tylko jakieś pięćdziesiąt kroków przed nimi tańczyły wciąż na murach czerwonawe błyski, wyraźniejsze, odkąd Peppino zgasił pochodnię.

Szli w milczeniu; hrabia prowadził Franza, jakby posiadał przedziwny dar widzenia w ciemnościach.

Zresztą i Franz zaczął rozpoznawać coraz lepiej drogę, w miarę jak zbliżali się do refleksów światła, które służyły im za drogowskaz.

Przed nimi wyłoniły się trzy arkady, z których środkowa stanowiła drzwi.

Arkady te wychodziły z jednej strony na korytarz, gdzie byli Franz i hrabia, a z drugiej na wielką, kwadratową komnatę, otoczoną także niszami. Pośrodku komnaty stały cztery kamienie, niegdyś służące za ołtarz, jak to wskazywał nadal wieńczący je krzyż. Jedyna lampa postawiona na ściętym trzonie kolumny oświetlała bladym, chwiejnym światłem dziwaczną scenę, jaka otwarła się przed skrytymi w cieniu obserwatorami.

Odwrócony tyłem do arkad, przez które patrzyli na niego przybysze, siedział jakiś człowiek, a wsparłszy łokieć o kolumnę, czytał.

Był to wódz bandy – Luigi Vampa.

Wokół niego dostrzec można było ze dwudziestu bandytów, ulokowanych jak im się żywnie podobało: albo wylegiwali się w pelerynach na ziemi, albo siedzieli na długiej kamiennej ławie, obiegającej kolumbarium, a każdy miał w zasięgu ręki karabin.

W głębi, milczący i niemal niewidoczny, przechadzał się niby cień wartownik, tam i z powrotem, koło jakiegoś otworu, którego można się tam było dopatrzeć tylko dlatego, że w tym miejscu ciemność była jeszcze czarniejsza.

Gdy hrabia uznał, że Franz nasycił już oko tym malowniczym obrazem, przyłożył palec do ust, zalecając mu milczenie i pokonując trzy schodki, które prowadziły z korytarza do kolumbarium, wszedł do komnaty przez środkową arkadę i podszedł do Vampy, tak głęboko zatopionego w lekturze, że nie słyszał nawet odgłosu jego kroków.

– Kto idzie? – krzyknął inny wartownik, niezajmujący się strażowaniem, który przy świetle lampy spostrzegł, jak za wodzem rośnie jakiś cień.

Na ten krzyk Vampa zerwał się, dobywając pistoletu zza pasa. W mgnieniu oka wszyscy bandyci znaleźli się na nogach i dwadzieścia luf zwróciło się ku hrabiemu.

Inne książki tego autora