Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Nieszczęsny Barrois został otruty fałszywą angosturą i orzechem świętego Ignacego – rzekł lekarz. – Teraz mogę to śmiało przysiąc przed ludźmi i Bogiem.

Villefort nic nie odpowiedział, tylko wzniósł ręce do nieba, otworzył szeroko błędne oczy i, jak powalony piorunem, opadł na fotel.

79. Oskarżenie

D'Avrigny ocucił natychmiast prokuratora, który w tym grobowym pokoju wyglądał niczym drugi trup.

– O, śmierć jest w moim domu! – zawołał Villefort.

– Niech pan raczej powie: zbrodnia – odrzekł lekarz.

– Panie d'Avrigny! – zawołał Villefort. – Nie potrafię wyrazić tego, co się w tej chwili we mnie dzieje: bo ogarnia mnie groza, boleść i szaleństwo zarazem.

– Zapewne – rzekł lekarz z imponującym spokojem. – Ale zdaje mi się, że najwyższy czas, abyśmy zaczęli działać; nadszedł czas, byśmy powstrzymali ten strumień śmierci. Co do mnie, nie potrafię już dłużej w żaden sposób ukrywać takiej tajemnicy, nie mogąc mieć nadziei, że sprawiedliwości stanie się zadość i że społeczeństwo pomści śmierć ofiar.

Villefort rozejrzał się wokół ponurym wzrokiem.

– I to w moim domu! – wyszeptał. – W moim domu!

– Ależ panie prokuratorze – rzekł lekarz. – Niech pan będzie człowiekiem. Pan przecież zna się na prawie, to może panu przynieść zaszczyt, ale będzie pan musiał się zdobyć na całkowitą ofiarę.

– Pan mnie przeraża, doktorze! Ofiara! Podejrzewa pan kogoś?

– Nie podejrzewam nikogo; śmierć puka do pańskich drzwi, wchodzi, ale nie błądzi na ślepo, tylko z rozmysłem przechodzi z pokoju do pokoju. A ja podążam ciągle w ślad za nią, rozpoznaję jej kroki! Sięgam do mądrości starożytnych, i błądzę po omacku; bo moja przyjaźń i szacunek dla pana i pańskiej rodziny są jak opaska, która przesłania moje oczy. Ale jednak…

– Niech pan mówi, niech pan mówi, doktorze, ja znajdę odwagę.

– Trzeba znaleźć tego, komu zbrodnia przyniesie korzyść, mówi zasada prawa.

– Doktorze – zawołał Villefort. – Doktorze, ileż razy sprawiedliwość ludzką zmyliły te okropne słowa! Nie wiem, nie wiem, ale zdaje mi się, że ta zbrodnia…

– Przyznaje pan więc w końcu, że miała tu miejsce zbrodnia?

– Tak, przyznaję. Cóż począć. Rzecz nie ulega wątpliwości, proszę pozwolić mi jednak mówić dalej. Zdaje mi się, że ta zbrodnia spada przede wszystkim na mnie, a nie na ofiary. Mam przeczucie, że za tymi wszystkimi klęskami innych, czai się moja klęska.

– O człowieku – wyszeptał lekarz – najbardziej egoistyczny ze wszystkich zwierząt, najbardziej egocentryczny ze wszystkich stworzeń. Zawsze zdaje ci się, że Ziemia kręci się tylko wokół ciebie, że słońce świeci wyłącznie dla ciebie, że śmierć zbiera żniwo tylko dla ciebie. Mrówko, co złorzeczysz Bogu z wierzchołka trawy! Czy ci, co stracili życie, nic nie stracili? Pani de Saint-Méran, pan de Saint-Méran, pan Noirtier…

– Jak to pan Noirtier?

– A tak! Czy według pana, komuś zależało na śmierci tego biednego sługi? Wcale nie. Jak Poloniusz u Szekspira, on zginął za kogoś innego. To dla pana Noirtier została przygotowana lemoniada i to on, a nie kto inny, według logicznego porządku, miał ją wypić jako pierwszy. Służący napił się jej przypadkiem, i chociaż umarł Barrois, umrzeć miał pan Noirtier.

– Dlaczego więc nie umarł ojciec?

– Już to panu mówiłem kiedyś w ogrodzie, po śmierci pani de Saint-Méran. Jego ciało jest uodpornione na tę truciznę. Dawka, która dla niego jest nieszkodliwa, dla innego jest śmiertelna; ponieważ nikt nie wie, nawet morderca, że od roku leczę brucyną paraliż pana Noirtier, zbrodniarz zaś jest przekonany, a doświadczenie go w tym upewniło, że brucyna jest najgwałtowniejszą trucizną.

– O mój Boże! Mój Boże! – zawołał Villefort, załamując ręce.

– Szukajmy tylko śladu zbrodniarza; on zabił pana de Saint-Méran… Gotów jestem przysiąc, że tak było. Wszystkie symptomy, o których mi mówiono, w pełni zgadzają się z tymi, które widziałem na własne oczy.

Villefort poddał się i wydał z siebie bolesny jęk.

– Zabił pana de Saint-Méran – powtórzył lekarz – zabił panią de Saint-Méran: po nich dziedziczy podwójny spadek.

Villefort otarł czoło oblane potem.

– Pan Noirtier – ciągnął bezlitośnie lekarz. – Pan Noirtier sporządził niegdyś testament, w którym przeznaczył cały swój majątek dla ubogich, a nie dla pana lub pańskiej rodziny. Trudno było wtedy czegokolwiek od niego oczekiwać, więc zostawiono go w spokoju. Ale gdy tylko zniszczył swój pierwszy testament i sporządził drugi, z obawy, aby nie zdążył sporządzić trzeciego, zadaje mu się śmiertelny cios. Jak mi się zdaje, drugi testament został zrobiony przedwczoraj; sam pan więc widzi, że czasu się tu nie traci.

– Litości, panie d'Avrigny! Ulituj się nad moją córką! – zawołał stłumionym głosem Villefort.

– Sam pan widzi, że to pan, a nie ja, wymienił jej imię. Pan, jej ojciec!

– Miej litość nad Valentine! Przecież to niemożliwe! Wolałbym już oskarżyć samego siebie! Valentine ma serce czyste jak kryształ, to lilia niewinności!

– Panie prokuratorze! Żadnej litości, bo zbrodnia jest oczywista. Panna de Villefort sama zapakowała lekarstwa, które zostały posłane panu de Saint-Méran i pan de Saint-Méran umarł. Panna de Villefort sama przyrządziła napar z ziół dla pani de Saint-Méran i pani de Saint-Méran umarła. Panna de Villefort wzięła z rąk Barrois, który musiał wyjść, karafkę lemoniady, przygotowaną dla pana Noirtier i starzec cudem tylko uszedł z tego z życiem. To panna de Villefort jest winowajczynią! To ona jest trucicielką! Panie prokuratorze, oskarżam pannę de Villefort winną zbrodni; niech pan czyni swoją powinność.

– Doktorze, już się panu nie sprzeciwiam, nie bronię się, i wierzę panu; jednak przez litość, niech pan oszczędzi moje życie, mój honor!

– Panie de Villefort – powiedział lekarz z rosnącą siłą. – Zdarzają się okoliczności, kiedy nie oglądam się na ludzkie względy. Gdyby pana córka popełniła tylko pierwszą zbrodnię i gdybym zobaczył, że planuje następną, powiedziałbym wówczas: „Proszę ją przestrzec, proszę ją ukarać, niech spędzi resztę życia w jakimś klasztorze, niech płacze i modli się”. Gdyby popełniła drugą zbrodnię, powiedziałbym panu: „Panie de Villefort, oto trucizna, na którą nie ma żadnego antidotum, nagła jak myśl, szybka jak błyskawica, śmiertelna jak uderzenie piorunem; daj jej tę truciznę i każ jej ją zażyć, polecając duszę Bogu. W ten sposób ocali pan swój honor i życie, ponieważ ona przyjdzie także do pana. Już ją widzę, jak czule przemawiając, z obłudnym uśmiechem zbliża się do pańskiego łóżka. Biada panu, panie de Villefort, jeśli nie uderzy pan pierwszy!”. Oto, co bym panu powiedział, gdyby zabiła ona te dwie osoby. Ale jej oczy oglądały trzy agonie, była świadkiem trzech śmierci, klęczała przy trzech trupach; taka trucicielka musi zostać ukarana! Pan mówi o swoim honorze? Niech pan zrobi, jak mówię, a czeka pana nieśmiertelność!

Villefort padł na kolana.

– Proszę posłuchać – rzekł – nie jestem tak silny jak pan, ale pan też by nie był, gdyby nie chodziło tu o moją Valentine, ale o pańską Magdalenę.

Lekarz zbladł.

– Doktorze, każdy człowiek zrodzony z niewiasty, urodził się po to, by cierpieć i umrzeć. Doktorze, będę cierpiał i czekał na śmierć.

– Niech pan pamięta – rzekł lekarz – że śmierć ta będzie powolna. Będzie pan patrzył jak się zbliża, poprzez śmierć pańskiego ojca, żony, może nawet syna.

Villefort chwycił lekarza za ramiona i ledwie był w stanie mówić:

– Posłuchaj mnie pan! – wykrzyknął. – Zlituj się nade mną… dopomóż mi… Moja córka jest niewinna… Zaciągnij nas przed trybunał; a ja powtórzę: „Moja córka jest niewinna”… W moim domu nie ma zbrodni… ja nie chcę, rozumie mnie pan, aby w moim domu była zbrodnia; bo jeśli gdziekolwiek pojawia się zbrodnia, jest jak śmierć, nie wchodzi nigdy sama. Niech pan posłucha, co pana to obchodzi, że zostanę zamordowany?… Czy jest pan moim przyjacielem, czy jest pan człowiekiem, czy ma pan serce? Nie. Pan jest lekarzem!… Więc ja panu mówię: ja mojej córki nie oddam w ręce kata!… Ach, ta rozdzierająca myśl doprowadza mnie do szaleństwa!… Tak, że zacznę rozszarpywać sobie paznokciami piersi! A gdyby się pan mylił, doktorze, gdyby to był kto inny, nie moja córka! Gdybym kiedykolwiek przyszedł do pana blady jak śmierć i powiedział: „Morderco! Ty zabiłeś moją córkę!”. Jestem chrześcijaninem, ale na pana miejscu odebrałbym sobie wtedy życie!

– Dobrze więc – rzekł lekarz po chwili milczenia. – Zaczekam.

Villefort spojrzał na niego, jakby jeszcze własnym uszom nie wierzył.

– Ale niech pan pamięta – rzekł następnie pan d'Avrigny głosem wolnym i uroczystym. – Jeżeli ktokolwiek w tym domu zachoruje, nawet jeżeli panu samemu się coś przytrafi, nie posyłajcie po mnie, bo nie przyjdę. Będę dzielił z panem tę potworną tajemnicę, ale nie chcę, aby wstyd i wyrzuty zawładnęły moim sercem i zaczęły rosnąć oraz mnożyć się, jak zbrodnia i nieszczęście narastają oraz mnożą się w pana domu.

– Więc opuszcza mnie pan, doktorze?

– Wszystkie te okropności, które zawładnęły teraz moimi myślami, czynią mi pański dom obrzydłym i strasznym. Żegnam pana!

– Jeszcze tylko jedno słowo, doktorze! Odchodzi pan i zostawia mnie w tym strasznym położeniu, które sam pan zaognił, wyjawiając mi tę przerażającą prawdę. Ale co teraz powiedzą o tej nagłej śmierci biednego starego sługi?

– Rzeczywiście – rzekł lekarz. – Proszę mnie odprowadzić.

Lekarz wyszedł pierwszy, a Villefort podążył za nim. Na korytarzach i na schodach, którędy lekarz przechodził, stała zaniepokojona służba.

– Panie de Villefort – rzekł lekarz głośno, tak aby wszyscy słyszeli. – Biedny Barrois od kilku lat mało się ruszał. On, który przywykł przemierzać wraz ze swoim panem, konno czy powozem, wszystkie krańce Europy, nie wytrzymał monotonnej służby, kręcąc się tylko wokół jednego fotela. Krew mu zgęstniała. Przytył, szyję miał tłustą i krótką, i ten nagły atak apopleksji powalił go, a mnie za późno dano znać.

 

– Aha – dodał z cicha. – Niech pan nie zapomni wylać fiołkowy syrop do kominka, w popiół.

To powiedziawszy, lekarz wyszedł, nie podając nawet Villefortowi ręki i nie wracając do tego, o czym mówili; do drzwi odprowadziły go łzy i zawodzenia wszystkich domowników.

Tego samego wieczora służący Villeforta zebrali się w kuchni i po długiej naradzie przyszli do pani de Villefort prosząc o zwolnienie ze służby. Nie pomogły prośby ani zapewnienia o wyższych zarobkach. Na wszystko mieli jedną odpowiedź: „Chcemy odejść, bo śmierć zawładnęła tym domem”.

Na nic zdały się prośby. Odeszli, oznajmiwszy, że bardzo przykro im zostawiać tak dobrych państwa, a zwłaszcza pannę Valentine, taką miłą, łagodną panienkę, o tak gołębim sercu.

Pan Villefort, słysząc te słowa, spojrzał na Valentine.

Płakała.

Dziwne, ale pod wpływem wzruszenia, które poczuł, widząc łzy córki, spojrzał również na żonę i wydało mu się, że dostrzegł na jej wąskich wargach przelotny i złowieszczy uśmieszek, podobny do niepokojących meteorów, które prześlizgują się między chmurami po burzliwym niebie.

80. Pokój byłego piekarza

Tego samego dnia, kiedy hrabia de Morcerf, wściekły i upokorzony, co zrozumiałe, chłodnym przyjęciem, opuścił dom pana Danglarsa, pan Andrea Cavalcanti, ufryzowany i wypomadowany, z podkręconym wąsem, w białych rękawiczkach, pod którymi rysowały się wyraźnie paznokcie, zajechał, niemal stojąc w swym faetonie, na dziedziniec u państwa Danglars.

Po dziesięciu minutach rozmowy w salonie, znalazł sposób, by zaprowadzić bankiera w stronę okna, gdzie w okiennej niszy wyłożył panu Danglarsowi wszystkie zgryzoty, jakie trawią jego duszę po wyjeździe ojca. I tak zwierzył się, że po wspomnianym wyjeździe właśnie w rodzinie bankiera, gdzie czuł się traktowany jak rodzony syn, znalazł nie tylko najwięcej życzliwości, ale także nadzieję na przyszłe szczęście, którego każdy mężczyzna powinien szukać, nim ulegnie kaprysom uczucia, a co do samego uczucia, to miał wielkie szczęście odnaleźć je w pięknych oczach panny Eugenii.

Danglars słuchał tego z największą uwagą, już bowiem od blisko trzech dni czekał na takie wyznanie ze strony pana Andrei i gdy w końcu je usłyszał, jego oczy otwarły się szeroko i rozpromieniły z tą samą mocą, z jaką zmrużyły i zasępiły w czasie rozmowy z panem de Morcerf.

Jednakowoż nie chciał od razu przyjmować propozycji Andrei i postanowił wybadać lepiej zamiary młodzieńca.

– Drogi panie – rzekł – czy nie jest pan zbyt młody, aby myśleć o małżeństwie?

– Ależ nie, proszę pana – odparł Cavalcanti – wcale tak nie uważam: we Włoszech wielcy panowie żenią się przeważnie w młodym wieku, to zresztą logiczne. Życie jest tak krótkie, że należy chwytać szczęście, gdy tylko zapuka do naszych drzwi.

– W takim razie, drogi panie Cavalcanti, zakładając, że pańska propozycja, która przynosi mi zaszczyt, zostanie przyjęta przychylnie przez moją żonę i córkę, z kim będziemy rozmawiać o interesach? Są to, jak sądzę, pertraktacje dość istotne i tylko ojcowie potrafią mówić o nich tak, by wyszły na dobre dzieciom.

– Panie, mój ojciec, człowiek mądry, rozsądny i szanujący konwenanse przewidział tego rodzaju okoliczność, na wypadek gdybym miał zamiar pozostać we Francji. Odjeżdżając, zostawił mi wszystkie dokumenty, które potwierdzają moją tożsamość, oraz list, który w przypadku, jeśli dokonam wyboru zgodnego z jego wolą, zapewnia mi sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, począwszy od dnia ślubu. Jest to, jak mi się zdaje, mniej więcej czwarta część majątku mojego ojca.

– Ja zawsze miałem zamiar – rzekł Danglars – dać mojej córce w posagu pięćset tysięcy franków, zresztą jest ona moją jedyną spadkobierczynią.

– Widzi pan więc – rzekł Andrea – że wszystko układa się jak najlepiej, zakładając, że pani baronowa i panna Eugenia nie odrzucą mojej oferty. W takim razie będziemy mieli sto siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów rocznego dochodu. Przypuśćmy jeszcze jedno: że ojciec zgodzi się wypłacić mi zamiast rocznego dochodu kapitał; nie będzie to łatwe, dobrze wiem, ale może się uda, pan z pewnością lepiej obracałby tymi dwoma lub trzema milionami. Dwa, trzy miliony w rękach zręcznego człowieka mogą przynieść i dziesięć procent zysku na rok.

– Ja zawsze daję tylko cztery procent, a nawet trzy i pół – rzekł bankier – jednak mojemu zięciowi dałbym i pięć, a zyski byśmy dzielili.

– Wybornie, kochany teściu! – rzekł Cavalcanti, nie panując nad swoją, bądź co bądź, nieco prostacką naturą, która – wbrew wysiłkom, jakie czynił – od czasu do czasu dawała o sobie znać pomimo arystokratycznych manier, pod którymi chciał ją ukryć.

Po chwili jednak zreflektował się:

– Przepraszam, przepraszam najmocniej, drogi panie, sama nadzieja doprowadza mnie prawie do szaleństwa, a co dopiero, gdy się ziści?

– Jednak – rzekł Danglars, który nawet nie spostrzegł, kiedy ta bezinteresowna na początku konwersacja przerodziła się w rozmowę o interesach – istnieje z pewnością jeszcze jakaś część pańskiego majątku, której ojciec nie może panu odmówić?

– A to jaka? – zapytał młodzieniec.

– Majątek po pańskiej matce.

– A, naturalnie, majątek po mojej matce, Leonorze Corsinari.

– Ile on może wynosić?

– Przyznam się panu – rzekł Andrea – że nigdy się nad tym nie zastanawiałem, sądzę jednak, że musi wynosić co najmniej jakieś dwa miliony.

Danglars poczuł, jak radość zapiera mu dech w piersiach. Było to uczucie, jakiego doznaje skąpiec, gdy odnajduje zagubiony skarb, albo tonący, który zamiast wciągającej go otchłani, poczuje pod stopami ziemię.

– A więc, panie baronie – rzekł Andrea, oddając bankierowi pełen serdeczności i szacunku ukłon. – Czy mogę mieć nadzieję…?

– Panie Cavalcanti – rzekł Danglars. – Proszę mieć nadzieję i może pan być przekonany, że jeśli żadna przeszkoda z pańskiej strony nie zatrzyma biegu wypadków, może pan uważać naszą umowę za zawartą. Ale – rzekł Danglars, zastanowiwszy się chwilę – jak to możliwe, że pan hrabia de Monte Christo, pana paryski opiekun, nie przyszedł z panem, by złożyć te ofertę?

Andrea lekko się zarumienił.

– Właśnie w tej chwili wracam od hrabiego – rzekł. – Nie da się zaprzeczyć, że jest to człowiek niezwykle czarujący, ale również niebywały oryginał. Bardzo pochwalił moje zamiary, powiedział mi nawet, że, jak mu się zdaje, ojciec bez wahania zgodzi się oddać mi kapitał zamiast renty; przyrzekł nawet użyć swoich wpływów, by dopomóc mi w tej sprawie. Na końcu jednak dodał, że nie chce osobiście się do tego mieszać, i że nigdy nie brał i nie chce brać na siebie odpowiedzialności proszenia o rękę w czyimś imieniu. Muszę mu jednak oddać sprawiedliwość, bo dodał potem, że w tym jednym przypadku – gdzie chodzi o mnie – przykro mu odmawiać, ale pewien jest, iż planowany związek będzie szczęśliwy i dobrany. I mimo tego, że nie chce występować oficjalnie, gotów jest w każdej chwili porozmawiać z baronem o tej sprawie, gdy tylko pan na ten temat wspomni.

– No to świetnie.

– A teraz – rzekł Andrea, uśmiechając się najprzymilniej, jak umiał – kiedy zakończyłem rozmowę z teściem, chciałbym porozmawiać z bankierem.

– A to ciekawe, słucham, o co chodzi? – roześmiał się Danglars.

– Pojutrze będę miał przyjemność odebrać u pana jakieś cztery tysiące franków; hrabia jednak zrozumiał moje położenie, i to, że w tym miesiącu moje wydatki mogą się trochę zwiększyć, a moja kawalerska pensja mogłaby nie wystarczyć, dał mi więc bon na dwadzieścia tysięcy franków, zaznaczając jednak, że nie pożycza mi ich, ale darowuje. Podpisany jego ręką, jak pan widzi. Chyba nie ma pan zastrzeżeń?

– Może mi pan przynieść taki kwitek nawet na milion, i też go chętnie przyjmę – rzekł Danglars, chowając weksel do kieszeni. – Niech pan powie, o której, a mój posłaniec wstąpi jutro do pana i przyniesie dwadzieścia cztery tysiące franków.

– Jeżeli można prosić, to niech pan przyśle pieniądze na dziesiątą rano; im wcześniej tym lepiej, chciałbym wyjechać jutro na wieś.

– Dobrze, o dziesiątej. Mieszka pan nadal w Hotelu Książęcym?

– Tak.

Nazajutrz, z największą punktualnością przynoszącą chlubę precyzyjności bankiera, młodzieńcowi przyniesiono dwadzieścia cztery tysiące franków. Andrea właśnie wychodził. Wychodząc, zostawił dwieście franków dla Caderousse'a.

To wczesne wyjście miało uchronić go od spotkania z niebezpiecznym przyjacielem; z tego też powodu wrócił do domu późną nocą.

Ledwie jednak wszedł na dziedziniec, spotkał się z portierem hotelowym, który czekał na niego z czapką w ręku.

– Panie – rzekł. – Był tu ten człowiek.

– Jaki człowiek? – zapytał niedbale Andrea, jakby nie pamiętał o kogo chodzi, a pamiętał aż nazbyt dobrze.

– Ten, któremu ekscelencja wypłaca pensyjkę.

– A tak! Ten stary sługa mojego ojca – rzekł Andrea. – No dobrze, i oddałeś mu dwieście franków, które dla niego zostawiłem?

– Tak, ekscelencjo, oczywiście.

Andrea kazał nazywać się ekscelencją.

– Ale on – ciągnął portier – nie chciał ich przyjąć.

Andrea zbladł i tylko dzięki panującym ciemnościom nikt tego nie dostrzegł.

– Jak to! Nie chciał ich przyjąć? – spytał lekko zmienionym głosem.

– Nie. Chciał tylko widzieć się z ekscelencją. Odpowiedziałem, że pan wyszedł, on jednak nalegał, wreszcie dał się przekonać i oddał mi dla pana ten opieczętowany list.

– Zobaczmy – rzekł Andrea.

Przeczytał przy świetle latarni swojego faetonu:

Wiesz, gdzie mieszkam. Czekam na ciebie jutro o dziewiątej rano.

Andrea obejrzał pieczątkę, czy nie była uszkodzona i czy ktoś ciekawy nie zajrzał do listu, był on jednak tak dokładnie złożony, pozaginany na bokach i na rogach, że nie dało się go przeczytać bez naruszenia pieczęci, a ta wyraźnie była nietknięta.

– Bardzo dobrze – rzekł. – Biedaczysko! To taki poczciwy człowiek.

Odszedł, zostawiając portiera, który tak był podbudowany tymi słowami, że nie wiedział, kogo ma obdarzyć większym uwielbieniem – młodego pana czy starego sługę.

– Wyprzęgaj natychmiast i przyjdź do mnie – rzekł Andrea do stajennego.

Andrea skoczył do swojego pokoju i natychmiast spalił list Caderousse'a, tak że został z niego tylko pył.

Gdy skończył tę czynność, wszedł stajenny.

– Jesteś tego samego wzrostu co ja, mój Piotrze – rzekł Andrea – i masz, zdaje się nową liberię, którą ci wczoraj przyniesiono?

– Tak, panie.

– Mam interes do jednej gryzetki, i nie chciałbym, aby wiedziała kim jestem i jakie mam pochodzenie; pożycz mi liberię i przynieś mi swoje papiery, w razie gdybym potrzebował przespać się w oberży.

Piotr spełnił rozkaz.

Pięć minut potem Andrea, w przebraniu i nierozpoznany przez nikogo, wychodził z hotelu. Wsiadł do dorożki i kazał się zawieźć do oberży Pod Czerwonym Koniem, w pobliżu bramy Picpus.

Nazajutrz wyszedł z oberży i tu także nikt nie zwrócił na niego uwagi. Udał się przedmieściem Świętego Antoniego, a następnie bulwarem aż na ulicę Ménilmontant i zatrzymał się przed bramą trzeciego domu na lewo. Nie było widać stróża, więc rozejrzał się za kimś, kto mógł mu udzielić potrzebnych informacji.

– Czego to szukasz, mój piękny chłopcze? – spytała handlarka owocami siedząca naprzeciwko.

– Pana Pailletin byłego piekarza, mateczko – odpowiedział Andrea.

– W głębi podwórza, na lewo, trzecie piętro.

Andrea poszedł we wskazanym kierunku, a na trzecim piętrze pociągnął z uczuciem rozdrażnienia za zajęczą łapkę wiszącą u drzwi. Odezwał się dzwonek.

Po chwili w okratowanym okienku pojawił się Caderousse.

– O, jesteś punktualny.

I odsunął rygiel.

– E, do diabła! – rzekł, wchodząc, Andrea.

Rzucił czapką od liberii, a że nie trafił na krzesło, czapka upadła na ziemię i potoczyła się po pokoju.

– No, no, mój mały, nie złość się – rzekł Caderousse. – Widzisz, pomyślałem o tobie, no popatrz tylko, przygotowałem ci śniadanko; same rzeczy, za którymi przepadasz, ale pal licho!

Rzeczywiście Andrea poczuł zapachy dolatujące z kuchni, które mimo swej plebejskości nęciły zgłodniały żołądek. Była to mieszanina świeżego tłuszczu z czosnkiem, co zwiastowało kuchnię prowansalską pośledniego gatunku; czuło się też smażoną rybę, ale najsilniejszy był ostry zapach gałki muszkatołowej i goździków. Wszystkie te zapachy parowały z dwóch nakrytych półmisków, stojących na dwóch piecykach i z rondelka, który skwierczał w piecu.

W drugim pokoju Andrea dojrzał dość czysty stół z dwoma nakryciami i dwiema butelkami wina zapieczętowanymi jeszcze na zielono i na żółto, była też prawie pełna karafka wódki, a na fajansowym talerzu sałatka owocowa ułożona z artyzmem na liściu kapusty.

 

– No i co, jak ci się to podoba, mój mały? – rzekł Caderousse. – Nieźle pachnie? Do diabła! Wiesz dobrze, że byłem wtedy dobrym kucharzem! Pamiętasz, jak oblizywano palce po moich potrawach? A ty pierwszy kosztowałeś zawsze wszystkich moich sosów i nie gardziłeś nimi.

I zaczął obierać resztę przygotowanej cebuli.

– Ładnie, ładnie – rzekł Andrea zirytowany. – Jeżeli jednak wezwałeś mnie, żebym zjadł z tobą śniadanie, to niech cię diabli wezmą!

– Mój synku – rzekł sentencjonalnie Caderousse. – Przy jedzeniu można pogawędzić. Jaki też z ciebie niewdzięcznik, czy nie jest ci miło zobaczyć się z przyjacielem? Ja, widzisz, aż płaczę z radości.

Caderousse rzeczywiście płakał; trudno było jednak stwierdzić, czy z radości, czy od cebuli, którą obierał dawny oberżysta z Pont-du-Gard.

– Cicho bądź, ty obłudniku – rzekł Andrea. – Już widzę, jak mnie kochasz.

– Niech mnie diabli wezmą, lubię cię bardzo. Mam jakąś słabość do ciebie i nic na to nie poradzę. To silniejsze ode mnie.

– Nie przeszkodziło ci to jednak wezwać mnie do siebie, pewnie chodzi o jakieś nowe machlojki.

– E, daj spokój – rzekł Caderousse, wycierając szeroki nóż o fartuch. – Gdybym cię nie lubił, czy zgodziłbym się na to nędzne życie, na które mnie skazałeś? Popatrz tylko, masz na sobie liberię swojego służącego, masz więc służącego, a ja go nie mam i muszę sam obierać jarzyny. Krzywisz się na moją kuchnię, bo jadasz przy stole Hotelu Książęcego albo w Café de Paris. A przecież ja także mógłbym mieć służącego; mógłbym mieć własne tilbury, ja także mógłbym jadać, gdzie bym zechciał. Dlaczego więc odmawiam sobie tego wszystkiego? Bo nie chcę robić kłopotów mojemu małemu Benedetto. Sam przyznaj, że mógłbym… prawda? – i bardzo wymowne spojrzenie Caderousse'a uzupełniło niedokończone zdanie.

– No dobrze – powiedział Andrea – przypuśćmy, że mnie kochasz, dlaczego więc domagasz się, żebym przychodził do ciebie na śniadanie?

– Żeby się z tobą zobaczyć, mój mały.

– Po co chciałeś się ze mną zobaczyć? Przecież już ustaliliśmy wszystkie warunki.

– Mój drogi przyjacielu, czy jakikolwiek testament może się obejść bez kodycylu? Ale przyszedłeś tu przede wszystkim na śniadanie, czy tak? No to usiądź sobie wygodnie i zacznijmy od sardynek i świeżego masła, które masz tu, na listku winnym, specjalnie dla ciebie, ty niecnoto. Aha! Rozglądasz się po moim pokoju, cztery wyplatane krzesła, obrazki po trzy franki sztuka. Co robić? To nie Hotel Książęcy.

– Już ci się, widzę, nie podoba – rzekł Andrea. – Już nie jesteś szczęśliwy, a wcześniej marzyłeś tylko o tym, żeby wyglądać na byłego piekarza.

Caderousse westchnął.

– No i czego ci jeszcze brakuje? Twoje marzenie się ziściło.

– No właśnie, mój drogi Benedetto, wiesz, jakie jest to marzenie: były piekarz jest człowiekiem bogatym, ma rentę.

– Do licha, masz ją, przecież daję ci co miesiąc dwieście franków.

Caderousse wzruszył ramionami.

– To upokarzające, otrzymywać pieniądze w ten sposób, z przymusu. Darowizna, która w każdej chwili może zostać zatrzymana, która dziś jest, a jutro może jej nie być. Wiesz przecież, że muszę oszczędzać na wypadek, gdyby twoje tłuste lata nagle się skończyły. A fortuna, mój przyjacielu, jest bardzo zmienna, jak mawiał kapelan… pułku. Wiem, że udaje ci się wszystko jak mało komu, ty nicponiu. Żenisz się z córką Danglarsa.

– Co ty gadasz!?

– A tak, z córką Danglarsa! Czy o to ci chodzi, że nie powiedziałem „z córką barona Danglarsa”? To prawie jakbym powiedział „hrabia Benedetto”… Przecież Danglars to mój były przyjaciel, i gdyby tylko nie popsuła mu się pamięć, zaprosiłby mnie na twoje wesele… Bo musisz wiedzieć, że on był na moim… Tak, tak, był na moim! Do kroćset! Nie był wtedy taki nadęty i nie zadzierał tak nosa; był sobie po prostu zwykłym subiektem u poczciwego pana Morrela. Nie raz jadałem obiady z nim i z hrabią de Morcerf… a tak! Widzisz, jakie mam znajomości i gdybym tylko zechciał je podtrzymać, bywalibyśmy teraz razem w tych samych salonach.

– E, nie pleć! Zazdrość całkiem przesłoniła ci oczy.

– Niech i tak będzie, Benedetto mio, ale ja wiem, co mówię. A być może, że pewnego dnia i ja założę niedzielne ubranie, stanę przed jakąś bramą i zawołam „Otwierać”. Tymczasem siadaj i jedzmy już.

Caderousse dał przykład i zaczął z apetytem zajadać, zachwalając kolejno każdą podawaną gościowi potrawę. Andrea wreszcie zaczął mężnie odkorkowywać butelki, zajadać prowansalską zupę i pałaszować zapiekanego w czosnku i oliwie dorsza.

– No jak, mój bratku – rzekł Caderousse. – Widzę, że przestajesz się już dąsać na swojego dawnego ochmistrza. I co, smakuje ci, łotrze?

– A tak, tak – odpowiedział Andrea, którego młodość i wigor sprawiły, że górę nad wszystkim wziął wilczy apetyt. – Nie rozumiem, jak człowiek, co potrafi przyrządzić takie frykasy i je jada, może żalić się, że życie mu doskwiera.

– Wiesz dlaczego? Bo jedna myśl zatruwa mi to szczęście.

– Jaka myśl?

– To, że żyję na koszt przyjaciela. Ja, co zawsze umiałem, i to dobrze, zarobić na siebie.

– Ho! Ho! Nie przejmuj się, doprawdy – rzekł Andrea. – To co mam, wystarczy dla dwóch. Nie obawiaj się.

– Nie mogę się nie przejmować. Wierz mi albo nie, ale mówię ci, że pod koniec każdego miesiąca mam wyrzuty sumienia. Do tego stopnia, że wczoraj w żaden sposób nie mogłem przyjąć tych dwustu franków.

– I chciałeś ze mną pomówić, ale czy to chodzi o twoje sumienie?

– Jak najbardziej. I oprócz tego przyszła mi do głowy jedna myśl.

Andrea zadrżał. Zawsze drżał, gdy słyszał o nowym pomyśle Caderousse'a.

– Bo to takie niemiłe – rzekł następnie – tak czekać i czekać na koniec miesiąca.

– No cóż – rzekł filozoficznie Andrea, by przekonać się, do czego zmierza Caderousse. – Czy nasze życie nie jest ciągłym czekaniem? A ja na przykład, co robię innego? Czekam. Uzbrajam się w cierpliwość i czekam.

– Tak, ale ty nie czekasz na nędznych dwieście franków, ale na jakieś pięć, sześć, być może dziesięć, a nawet i dwanaście tysięcy; czort cię tam wie, bo ty skryty jesteś. Ty zawsze coś tam miałeś pochowane, jakieś sakiewki, skarbonki, bo próbowałeś okpić swojego biednego przyjaciela Caderousse'a. Na szczęście, wspomniany przyjaciel Caderousse miał nosa.

– Dałbyś już spokój, znowu zaczynasz te swoje brednie – rzekł Andrea – gadasz i gadasz ciągle o starych rzeczach! Na co ci to, pytam, klepiesz tylko w kółko o jednym.

– Dlatego, widzisz, że ty masz lat dwadzieścia jeden i mógłbyś szybko zapomnieć stare czasy; ja mam lat pięćdziesiąt i jestem zmuszony, by wszystko pamiętać. Ale mniejsza o to, wróćmy do interesów. Chciałem ci powiedzieć, że gdybym był na twoim miejscu…

– To co?

– Poprosiłbym, żeby wypłacono mi za pół roku z góry, pod pretekstem, że chciałbym kandydować w wyborach i kupić folwark, a potem zniknąłbym z moją półroczną wypłatą.

– No popatrz, popatrz – rzekł Andrea. – Może to i niezła myśl…

– Mój drogi przyjacielu – rzekł Caderousse. – Jadaj w moim domu i słuchaj rad, a ręczę, że na dobre ci to wyjdzie i fizycznie, i duchowo.

– No dobrze – rzekł Andrea – ale dlaczego ty sam nie korzystasz z rad, które dajesz? Dlaczego nie weźmiesz pieniędzy za kwartał z góry, za cały rok nawet i nie ulotnisz się, na przykład do Brukseli? Zamiast udawać byłego piekarza, wyglądałbyś na bankruta, to przecież robi dobre wrażenie.

– Co ty u diabła? Chcesz, żebym uciekał, mając przy sobie jedyne tysiąc dwieście franków?

– Ho ho, przyjacielu – rzekł Andrea. – Jaki ty się zrobiłeś wymagający! Przed dwoma miesiącami umierałeś z głodu.

– Apetyt rośnie w miarę jedzenia – odparł Caderousse, wyszczerzając zęby jak śmiejąca się małpa albo jak tygrys, który pomrukuje. – Otóż – dodał, odgryzając tymi, pomimo wieku, białymi i ostrymi zębami olbrzymi kęs chleba – mam plan.

Plany Caderousse'a przejmowały zawsze Andreę jeszcze większą trwogą niż jego pomysły; pomysł był dopiero zarodkiem, a plan – realizacją.

– Ciekawy jestem twojego planu – rzekł. – Musi być interesujący.

– Dlaczego nie? A plan, dzięki któremu udało nam się wymknąć z pewnego pensjonaciku, kto wymyślił, ha? Zdaje się, że ja, a i plan nie był taki zły, skoro tu jesteśmy?

Inne książki tego autora