Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

85. Sąd

O godzinie ósmej rano Albert wpadł jak burza do Beauchampa. Lokaj był już uprzedzony i wprowadził go do pokoju swego pana, który właśnie zażywał kąpieli.

– To potworne! – zawołał Albert.

– Biedaku, czekałem na ciebie.

– Dlatego jestem. Nie pytam cię, mój drogi, czy to ty wyjawiłeś komuś tę tajemnicę, bo wiem, że jesteś dobry i lojalny. Nie traćmy więc czasu na czcze gadanie. Nie domyślasz się, skąd mógł paść ten cios?

– Powiem ci to zaraz w dwóch słowach.

– Dobrze, ale przede wszystkim opowiedz mi dokładnie historię tej nikczemnej zdrady.

Beauchamp opowiedział Albertowi wszystkie wypadki, które tu pokrótce przytaczamy.

Artykuł ukazał się przed dwoma dniami, nie w dzienniku Beauchampa, ale w gazecie rządowej, co nadało całej sprawie jeszcze większej wagi. Beauchamp jadł właśnie śniadanie, gdy spostrzegł notatkę w gazecie. Posłał natychmiast po dorożkę i nie dokończywszy śniadania, pojechał do redakcji gazety rządowej.

Chociaż miał zupełnie inne poglądy polityczne niż redaktor naczelny owego dziennika, byli szczerymi przyjaciółmi, co zdarza się czasem, a nawet całkiem często.

Redaktor czytał właśnie gazetę i wyraźnie zachwycał się artykułem o cukrze buraczanym. Notka owa zapewne wyszła spod jego własnego pióra.

– Bardzo dobrze! – rzekł Beauchamp. – Ponieważ masz w ręku własną gazetę, nie muszę ci mówić, co mnie tu sprowadza.

– Chyba nie jesteś zwolennikiem trzciny cukrowej?

– Nie, skąd! Zupełnie się na tym nie znam. Przychodzę w innej sprawie.

– W jakiej to?

– Chodzi mi o Morcerfa.

– Ach tak! Prawda, że to ciekawa sprawa?

– Tak ciekawa, że opublikowałeś oszczerstwo i narażasz się tym samym na proces, którego raczej nie wygrasz.

– Nieprawda, bo wraz z artykułem otrzymaliśmy wszystkie dowody i pewni jesteśmy, że pan de Morcerf będzie siedział cicho. Zresztą wyświadczamy przysługę całemu krajowi, demaskując nikczemników, którzy nie zasługują na oddawane im zaszczyty.

Beauchamp oniemiał.

– Ale kto udzielił ci tak dokładnych informacji? – spytał. – Bo moja gazeta, która jako pierwsza poruszyła tę kwestię, musiała ją z braku dowodów zostawić, choć nam bardziej zależy na zdemaskowaniu pana de Morcerf – jest parem Francji, a my należymy do opozycji.

– O Boże, to bardzo proste. Przecież nie szukaliśmy na siłę tego skandalu, sam wpadł nam w ręce. Jakiś człowiek przybył wczoraj z Janiny i przyniósł nam ogromny plik papierów, a kiedy zaczęliśmy się wahać, czy oskarżyć Morcerfa, oświadczył, że artykuł i tak zostanie opublikowany w innym dzienniku. Mój kochany, wiesz przecież dobrze, co dla nas znaczy taka sensacja, nie mogliśmy jej przepuścić. Cios już padł i rozniesie się echem aż po krańce Europy.

Beauchamp przekonał się, że nie pozostało mu nic, tylko spuścić głowę; wyszedł zrozpaczony i posłał natychmiast po Alberta.

Ale nie mógł napisać Albertowi – bo stało się to później – że tego dnia w Izbie Parów, tak zwykle spokojnej i nobliwej, zapanowało wielkie poruszenie. Członkowie Izby przybyli na sesję dużo wcześniej i żywo rozprawiali na temat owego nieszczęsnego wydarzenia, które obudziło powszechną uwagę opinii publicznej, kierując ją na jednego z członków tak świetnej instytucji.

Odczytywano po cichu artykuł, komentowano go i przypominano różne zdarzenia z przeszłości, mogące rzucić dodatkowe światło na obecną sprawę.

Hrabia de Morcerf nie był lubiany przez kolegów. Jak wszyscy parweniusze, zmuszony był okazywać wszem i wobec swoją wyższość otoczeniu, aby potwierdzać swój status arystokraty. Wielka arystokracja śmiała się z niego, ludzie wybitni nie mieli dla niego poważania, a ludzie, którzy zdobyli pozycję uczciwie, gardzili nim instynktownie.

Hrabia znalazł się w nad wyraz przykrym położeniu kozła ofiarnego.

Gdy już raz palec boży wskazał na niego jako na ofiarę, wszyscy gotowali się, by krzyknąć: „Na niego!”.

Ale hrabia de Morcerf jeszcze o niczym nie wiedział. Nie otrzymywał dziennika, w którym ukazała się ta hańbiąca wiadomość, spędził więc ranek na pisaniu listów i ujeżdżaniu konia.

Przybył na posiedzenie o zwykłej porze; z podniesioną głową, spoglądając dumnie, wysiadł z powozu, pewnym krokiem przeszedł przez korytarze i wszedł do sali, nie spostrzegając, że woźni przepuszczali go z wahaniem, a koledzy ledwo raczyli mu się kłaniać.

Gdy Morcerf przybył, obrady trwały już od pół godziny. I choć hrabia, jak już mówiliśmy, nic jeszcze o niczym nie wiedział i zachowywał się tak, jak zawsze, jego dumny chód i spojrzenie wydawały się wszystkim jeszcze bardziej pyszne niż zwykle. Zgromadzenie, wrażliwe na punkcie swojego honoru, uznało więc jego obecność za zachowanie wybitnie wyzywające; wszyscy potraktowali ją jak nietakt, niektórzy wzięli to za zuchwalstwo, a paru nawet za zniewagę. Cała Izba aż wrzała, by poruszyć tę kwestię.

Wszyscy trzymali w ręku dziennik zawierający oskarżenie, nikt jednak nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności i zaatakować pierwszy.

Wreszcie jeden z czcigodnych parów, jawny nieprzyjaciel Morcerfa, wyszedł uroczystym krokiem na mównicę, co zapowiadało, że nadeszła oczekiwana chwila.

Zapadło złowrogie milczenie. Jeden Morcerf nie przeczuwał nawet, dlaczego sala wpatruje się w takim skupieniu w mówcę, którego nie zawsze słuchano z uwagą.

Hrabia wysłuchał wstępu, w którym mówca prosił kolegów o jak największą uwagę, bo zamierzał zabrać głos w kwestii nadzwyczaj ważnej, drażliwej i żywotnej dla Izby.

Przy pierwszej wzmiance o Janinie i pułkowniku Fernandzie, hrabia zbladł tak straszliwie, że wśród obecnych, którzy cały czas wpatrywali się w niego, zapanowało wielkie poruszenie.

Rany natury moralnej mają to do siebie, że mogą się zabliźnić, ale nigdy nie zagoją się zupełnie; pozostają wciąż żywe, bolą, jątrzą się i krwawią przy byle dotknięciu.

Mówca przeczytał wzmiankę wśród ogólnego milczenia. Ciszę przerywały tylko szmery, które ustały, gdy znów zaczął rozwijać swoją myśl, przedstawiając swoje skrupuły i tłumacząc trudność położenia. Utrzymywał, że podnosząc na forum publicznym te drażliwe kwestie osobiste chciał ocalić honor Morcerfa i honor całej Izby. Na koniec zażądał, aby wszczęte zostało śledztwo, które jak najszybciej położy kres tym uwłaczającym kalumniom, nim zdążą się one upublicznić.

W ten sposób pomści się hrabiego de Morcerfa i przywróci pozycję, jaką zajmował w oczach opinii publicznej.

Ten cios spadł na Morcerfa równie niespodziewanie i tak go przytłoczył, że hrabia zdołał wybąkać zaledwie kilka słów, rozglądając się błędnym wzrokiem po twarzach kolegów. To onieśmielenie, które równie dobrze mogło wynikać ze wstydu winowajcy, jak i ze zdumienia niewinnego, zjednało mu nieco sympatii.

Ludzie prawdziwie szlachetni zawsze gotowi są współczuć, gdy nieszczęście ich wrogów przekracza granice nienawiści, jaką do nich powzięli.

Prezydent zarządził głosowanie. Głosowano poprzez powstanie z miejsc; w wyniku podjęto decyzję, że należy wdrożyć śledztwo. Zapytano hrabiego, ile potrzebuje czasu na przygotowanie obrony.

Morcerfowi wróciła odwaga, kiedy poczuł, że mimo tego straszliwego ciosu jeszcze żyje.

– Wysoka Izbo – odpowiedział – zwłoka nie pomoże na ten atak, który skierowali na mnie nieznani wrogowie, ukryci w cieniu, bo widocznie obawiają się światła. Muszę natychmiast odpowiedzieć na tę błyskawicę, co oślepiła mnie tylko chwilowo, i to odpowiedzieć gromem. O, gdybym mógł od razu, zamiast się usprawiedliwiać, zmazać tę hańbę krwią, by przekonać was, szanowni koledzy, że godzien jestem stać tutaj, między wami…

Słowa te wywarły na słuchaczach dość korzystne wrażenie.

– Żądam więc, aby śledztwo rozpoczęło się jak najprędzej, ja zaś dostarczę Wysokiej Izbie wszystkie dowody do tego potrzebne.

– Jaki wyznaczasz pan termin? – zapytał prezydent.

– Od dziś jestem do dyspozycji Wysokiej Izby – odpowiedział hrabia.

Prezydent potrząsnął dzwonkiem.

– Czy Wysoka Izba zgadza się – zapytał – aby jeszcze dziś rozpoczęto dochodzenie?

– Tak! – odpowiedziało jednogłośnie całe zgromadzenie.

Wyznaczono czternastoosobową komisję, która miała przejrzeć dokumenty przedstawione przez Morcerfa. Pierwsze posiedzenie komisji miało się odbyć o ósmej wieczorem, w biurach Izby.

Po uchwaleniu tego postanowienia, Morcerf poprosił, aby pozwolono mu opuścić salę. Dowody, które miał dostarczyć na swoją obronę, zgromadził już dawno, bo ów szczwany i nieugięty człowiek przewidział, że może będzie musiał stawić kiedyś czoła takiej burzy.

Beauchamp opowiedział przyjacielowi wszystkie szczegóły, które tu przytoczyliśmy; jednak jego opowiadanie miało tę przewagę nad naszym, że przekazywane było na gorąco.

Albert słuchał go, to drżąc z nadziei, to z gniewu, to znów ze wstydu. Wiedział już bowiem od przyjaciela, że jego ojciec ponosił za to wszystko winę, a skoro tak, to jakim sposobem mógłby teraz dowieść swojej niewinności?

Dotarłszy w opowiadaniu do tego miejsca, Beauchamp zamilkł.

– I co dalej? – zapytał Albert.

– Mój drogi, to pytanie zmusi mnie do udzielenia ci przykrej odpowiedzi. Na pewno chcesz wiedzieć, co było dalej?

– Muszę to absolutnie wiedzieć. A wolę dowiedzieć się o tym od ciebie niż od kogoś innego.

– No to dobrze. Uzbrój się w największą odwagę, bo zapewne już nigdy nie będziesz potrzebować większej.

Albert przeciągnął ręką po czole, chcąc upewnić się o własnych siłach, podobnie jak ktoś, kto mając bronić swego życia, sprawdza swój pancerz i ogląda klingę szabli. Poczuł się silny, gdyż swoje rozgorączkowanie wziął za energię.

– No, gadaj – rzekł.

– Nadszedł wieczór – zaczął Beauchamp. – Cały Paryż oczekiwał na rozwój wypadków. Wielu utrzymywało, że twój ojciec obali oskarżenie, zaraz jak się pojawi. Inni twierdzili, że się wcale nie stawi, ktoś nawet zapewniał, że widział go już w drodze do Brukseli, niektórzy byli na policji, żeby się dowiedzieć, czy to prawda, że hrabia zabrał paszport. Przyznam ci się, że stanąłem na głowie, aby jeden z członków komisji, a mój przyjaciel, taki jeden par, wprowadził mnie na coś w rodzaju trybuny. O siódmej przyszedł więc po mnie, zabrał ze sobą i nim jeszcze ktokolwiek przyszedł, powierzył woźnemu. Woźny zamknął mnie w czymś, co przypominało lożę. Zasłaniała mnie duża kolumna, a na dodatek było ciemno: spodziewałem się więc, że bez kłopotu obejrzę całą okropną scenę, która miała się przede mną rozegrać.

 

Wszyscy przybyli punktualnie o ósmej. Pan de Morcerf wszedł wraz z ostatnim uderzeniem zegara. Miał w ręku jakieś papiery i zdawał się tak spokojny, jak nigdy. Wbrew zwyczajowi wszedł skromnie, ubrany z wytworną prostotą. Jak to czynią często byli wojskowi, frak zapiął na wszystkie guziki – od góry do dołu. Już na wejściu sprawił jak najlepsze wrażenie. Komisja była nastawiona do niego przychylnie, wielu z członków podeszło do hrabiego i podało mu na powitanie rękę.

Albert miał wrażenie, że gdy będzie słuchał tych wszystkich szczegółów, w końcu pęknie mu serce; a jednak w jego boleść wśliznęło się uczucie wdzięczności. Chętnie uściskałby tych ludzi, co dali jego ojcu ów dowód szacunku, choć jego honor stał pod takim znakiem zapytania.

W tej chwili wszedł woźny i podał prezydentowi list.

„Oddaję panu głos, panie de Morcerf” – rzekł prezydent, rozpieczętowując podany list.

Hrabia rozpoczął swoją obronę i mogę cię zapewnić, Albercie – mówił Beauchamp – że był tak elokwentny i tak zręcznie to robił, że aż się zdumiałem. Przedstawił dowody potwierdzające, że wezyr Janiny darzył go swoim zaufaniem aż do ostatniej chwili i zlecił mu misję, od której zależało jego życie i śmierć. Pokazał pierścień, oznakę władzy, którym Ali Pasza pieczętował zwykle listy. Pierścień ten hrabia dostał od wezyra, aby mieć do niego wstęp o każdej porze dnia i nocy, nawet gdyby właśnie przebywał w haremie. Na nieszczęście jego poselstwo nie powiodło się i gdy wrócił, żeby bronić swojego dobroczyńcy, Ali Pasza był w agonii.

Zaufanie jego, mówił hrabia, było tak wielkie, że umierając, Ali Pasza oddał mu pod opiekę ukochaną faworytę i córkę.

Na te słowa Albert zadrżał, bowiem w miarę jak Beauchamp rozwijał opowiadanie, przypominała mu się Hayde – to, co mówiła mu o misji, o pierścieniu, o tym, jak została sprzedana i stała się niewolnicą.

– Jakie wrażenie wywarła przemowa ojca? – zapytał niespokojnie Albert.

– Przyznam ci się, że czułem się wzruszony, ale nie tylko ja, bo i całe zgromadzenie – rzekł Beauchamp.

Tymczasem prezydent rzucił niedbale okiem na list, który mu przyniesiono; ale już przy pierwszej linijce ożywił się, przeczytał do końca, potem jeszcze raz… I wpatrując się uważnie w hrabiego, rzekł:

„Panie hrabio, powiedział pan nam przed chwilą, że wezyr Janiny oddał panu pod opiekę swoją żonę i córkę?”.

„Tak. Pech jednak prześladował mnie we wszystkim zarówno tam, jak i tutaj. Kiedy wróciłem, Vasiliki i jej córka Hayde gdzieś zaginęły”.

„Znał je pan?”.

„Widywałem je dosyć często, bo łączyły mnie z paszą ścisłe stosunki. W nagrodę za wierność darzył mnie on najwyższym zaufaniem”.

„Wiesz pan może albo się domyślasz, co mogło się z nimi stać?”.

„Owszem, wiem. Mówiono mi, że umarły ze zgryzoty, a może i nędzy. Nie byłem bogaty, wiodłem życie pełne niebezpieczeństw i mimo największego żalu nie mogłem wyruszyć na poszukiwania ich”.

Prezydent zmarszczył lekko brwi.

„Panowie – rzekł. – Wysłuchaliście obrony pana hrabiego de Morcerf. Panie hrabio, czy mógłby pan na poparcie swoich wyjaśnień przedstawić jakiegoś świadka?”.

„Niestety, ale nie mogę. Wszyscy, co otaczali wezyra i znali mnie tam, poumierali albo rozproszyli się po świecie. Jako jedyny z moich rodaków, tak mi się przynajmniej zdaje, przeżyłem tę straszliwą rzeź. Mam tylko listy Alego Tebelina, które panom przedstawiłem; i mam pierścień, który otrzymałem w dowód przyjaźni – oto i on. Mam wreszcie najbardziej przekonywający dowód, jaki mogę przedstawić; jest nim fakt, że mój oskarżyciel i samo oskarżenie są anonimowe i nie pojawił się tu nikt, kto zaprzeczyłby moim słowom. Słowom uczciwego człowieka i wojskowego wiernego żołnierskim zasadom”.

Przez całe zgromadzenie przebiegł szmer aprobaty. Gdyby w tej chwili nic się nie wydarzyło, twój ojciec, Albercie, wygrałby sprawę.

Trzeba już było tylko rozpocząć głosowanie, gdy zabrał jeszcze głos prezydent.

„Sądzę, że panowie – rzekł – a i pan, hrabio, nie będziecie mieli nic przeciwko przesłuchaniu bardzo ważnego świadka, który stawił się tu sam, z własnej inicjatywy. Świadek ten, nie wątpimy – po tym wszystkim, co opowiedział nam hrabia – potwierdzi zupełną jego niewinność. Oto list, który otrzymałem właśnie w tej sprawie. Czy chcecie panowie, abym go przeczytał, czy też uważacie, że należy pominąć ten incydent?”.

Pan de Morcerf zbladł i zacisnął palce na papierach, które trzymał. Kartki zaszeleściły.

Komisja opowiedziała się za odczytaniem listu.

Hrabia wpadł w zadumę i nie wyraził swojej opinii.

Prezydent odczytał list następującej treści:

Panie Prezydencie!

Oświadczam, że mogę udzielić komisji dokładnych informacji na temat generała lejtnanta hrabiego de Morcerf i jego działalności w Epirze i Macedonii, którą ma rozpatrzyć komisja.

Prezydent na chwilę przerwał.

Hrabia de Morcerf zbladł; prezydent skierował pytające spojrzenie na słuchających.

– Dalej, niech pan czyta! – rozległo się zewsząd.

Prezydent podjął lekturę:

Byłam przy śmierci Ali Paszy; widziałam ostatnie chwile jego życia.

Wiem, co się stało z Vasiliki i z Hayde.

Stawiam się do dyspozycji komisji, a nawet domagam się, by udzielono mi tego zaszczytu i wysłuchano mnie. Kiedy list ten trafi do pańskich rąk, będę czekać w westybulu przed salą obrad.

„I kimże ma być świadek albo raczej nieprzyjaciel?” – zapytał hrabia wyraźnie zmienionym głosem.

„Za chwilę się dowiemy – odpowiedział prezydent. – Czy komisja zgadza się na przesłuchanie tego świadka?”

„Zgadzamy się!” – odezwali się jednogłośnie zebrani.

Przywołano woźnego.

„Czy ktoś czeka w westybulu?” – zapytał prezydent.

„Tak, panie prezydencie”.

„I któż to jest?”

„Jakaś dama ze służącym”.

Wszyscy spojrzeli po sobie.

„Proszę wprowadzić tę damę” – rzekł prezydent.

Po pięciu minutach woźny wrócił. Oczy wszystkich zwróciły się w kierunku drzwi. Mnie także – mówił Beauchamp – udzielił się ten powszechny nastrój oczekiwania, przesycony niepokojem.

Za woźnym weszła kobieta otulona od stóp do głów wielkim szalem. Kształty, jakie rysowały się pod szalem i zapach perfum zdradzały, że jest to kobieta młoda i elegancka.

Prezydent poprosił nieznajomą, aby odsłoniła twarz i ujrzeliśmy, że ubrana była na wzór grecki; jej niezwykła uroda aż olśniewała.

– Ach! To ona! – szepnął Albert.

– Jaka znowu ona?

– Hayde.

– Skąd wiesz?

– Niestety, odgadłem! Ale proszę cię, Beauchamp, mów dalej. Widzisz, że jestem spokojny i trzymam się jakoś, a koniec opowieści chyba już blisko.

– Pan de Morcerf – podjął Beauchamp – przypatrywał się kobiecie zdziwiony i przerażony zarazem. Z tych zachwycających ust miał paść wyrok, skazujący go na śmierć lub przywracający mu życie. Dla wszystkich zresztą było to wydarzenie tak dziwne i zaskakujące, że zbawienie czy zguba pana de Morcerf przestały na chwilę obchodzić kogokolwiek.

Prezydent wskazał damie krzesło; ona jednak potrząsnęła głową, dając do zrozumienia, że chce stać.

Hrabia osunął się na fotel. Najwidoczniej nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

„Napisała pani do komisji – rzekł prezydent – że może udzielić informacji dotyczących wydarzeń w Janinie. Twierdzi pani, że była pani ich naocznym świadkiem”.

„Rzeczywiście, byłam ich świadkiem” – odpowiedziała nieznajoma głosem pełnym urzekającego smutku. Głos ów brzmiał w charakterystyczny, dźwięczny sposób, właściwy ludziom Wschodu.

„Aczkolwiek – dodał prezydent – pozwolę sobie zauważyć, że musiała być pani wtedy bardzo młodziutka”.

„Miałam cztery lata; ale że wypadki te były dla mnie szczególnie ważne, zachowałam w pamięci każdy najdrobniejszy szczegół”.

„Jakie znaczenie mogły mieć dla pani te wszystkie wypadki? I kim pani jest, że ta wielka tragedia zapadła pani tak głęboko w pamięć?”.

„Chodziło o życie lub śmierć mojego ojca – odparła dziewczyna. – Nazywam się Hayde, jestem córką paszy Janiny – Ali Tebelina i Vasiliki, jego ukochanej żony”.

Rumieniec skromności i dumy pokrył twarz dziewczyny. Ogień w jej oczach i godność, z jaką wypowiedziała te słowa, wywarły na całym zgromadzeniu nieopisane wrażenie.

Gdyby w tej chwili uderzył piorun i pod nogami Morcerfa otworzył przepaść, nie mógłby być chyba bardziej unicestwiony.

„Droga pani – rzekł prezydent składając jej ukłon pełen szacunku – proszę pozwolić, że zadam jeszcze jedno pytanie. Bynajmniej nie poddaję w wątpliwość pani słów, ale czy może pani jakoś udokumentować ich prawdziwość?”.

„Mogę – odrzekła Hayde, wyjmując spod szaty wonny atłasowy woreczek. – Oto akt mojego urodzenia spisany przez ojca i podpisany przez jego najwyższych urzędników. Oto akt mojego chrztu, gdyż ojciec pozwolił, abym wychowywała się w wierze mojej matki. Akt opatrzony jest pieczęcią arcybiskupa Macedonii i Epiru. Oto wreszcie najważniejszy dokument. Jest to akt sprzedaży. Francuski oficer sprzedał mnie i moją matkę El-Kobbirowi, ormiańskiemu handlarzowi niewolników. W swoim haniebnym układzie z Portą zastrzegł on sobie, że córka i żona jego dobroczyńcy będą stanowić część przypadającego mu łupu. Potem sprzedał nas za tysiąc cekinów, czyli za sumę, która w przybliżeniu wynosi jakieś czterysta tysięcy franków”.

Hrabia de Morcerf zrobił się zielony, oczy nabiegły mu krwią. Wobec tak straszliwych oskarżeń na sali zapadło złowrogie milczenie.

Hayde wciąż spokojna, ale w spokoju tym dużo groźniejsza niż ktoś inny mógłby być w gniewie, podała prezydentowi akt sprzedaży, sporządzony w języku arabskim. Jako że spodziewano się, iż niektóre dowody mogą być napisane w języku arabskim, nowogreckim albo tureckim, na posiedzenie już wcześniej zawezwano tłumacza.

Jeden z dostojnych parów, który poznał był język arabski w czasie świetnej kampanii egipskiej, przebiegł wzrokiem akt, który tłumacz odczytał na głos:

Ja, El-Kobbir, handlarz niewolników i dostawca haremu Sułtana zeznaję, iż odebrałem dla Jego Królewskiej Mości od hrabiego de Monte Christo, magnata Franków, szmaragd wartości dwóch tysięcy cekinów, jako zapłatę za chrześcijańską niewolnicę, mającą jedenaście lat, imieniem Hayde, córkę zmarłego Ali Tebelina, wezyra Janiny i Vasiliki, jego faworyty. Hayde i jej matkę, która zmarła po przybyciu do Konstantynopola, kupiłem przed siedmioma laty od Fernanda Mondego, pułkownika frankijskiego w służbie wezyra.

Zakupu tego dokonałem na zlecenie Jego Królewskiej Mości, który przeznaczył na ten cel sumę tysiąca cekinów.

Spisano w Konstantynopolu za upoważnieniem Jego Sułtańskiej Mości, w roku 1247 roku hidżry.

Podpisano: El-Kobbir

Dla rozwiania wszelkich zastrzeżeń co do autentyczności niniejszego aktu, zostanie opatrzony pieczęcią sułtańską, którą sprzedający zobowiązuje się tu złożyć.

Istotnie, obok podpisu kupca widniała pieczęć sułtana.

Po odczytaniu aktu i gdy przyjrzano się pieczęci, w sali nastało okropne milczenie. Wydawało się, że w hrabi żyły już tylko oczy – i hrabia nie mógł tych rozognionych, nabiegłych krwią oczu oderwać od Hayde.

„Droga pani – rzekł prezydent – czy byłoby możliwe wezwać tu do nas hrabiego Monte Christo, który, jak mi się zdaje, jest obecnie w Paryżu?”.

„Hrabia Monte Christo, mój drugi ojciec, przebywa od trzech dni w Normandii”.

„Kto więc doradził pani, aby zdobyła się pani na krok, za który jesteśmy pani wdzięczni? Krok ten zresztą jest zupełnie naturalny, jeśli wziąć pod uwagę, że jest pani córką Ali Paszy i że spotkało panią tyle nieszczęść”.

„Krok ten – odpowiedziała Hayde – podyktowały mi ból i szacunek dla pamięci ojca. Chociaż jestem chrześcijanką, zawsze czekałam – Boże, wybacz mi – na dzień, w którym będę mogła pomścić mojego ojca. Gdy tylko znalazłam się we Francji i dowiedziałam się, że zdrajca mieszka w Paryżu, moje oczy i uszy były już stale czujne. Mieszkałam samotnie w domu mojego szlachetnego opiekuna, ale żyłam tak, ponieważ lubię ciszę i cień; dzięki nim mogę w spokoju rozmyślać. Pan hrabia de Monte Christo otacza mnie ojcowską opieką i dlatego życie światowe nie jest mi obce. Wolę jednak przysłuchiwać się z daleka jego echom wrzawy. Czytam więc gazety, otrzymuję też albumy z rycinami i najnowsze nuty. I tak śledzę życie, nie angażując się w nie. Dziś rano dowiedziałam się o tym, co się wydarzyło w Izbie Parów, i że wieczorem ma się zebrać komisja… Napisałam więc list”.

 

„Czyli hrabia nic nie wie o pani kroku?” – zapytał prezydent.

„Nie wie o niczym i obawiam się nawet, że może tego nie pochwalić. A jednak jest to piękny dzień w moim życiu – dodała dziewczyna wznosząc ku niebu płomienny wzrok – dzień, w którym mogę pomścić mojego ojca!”.

Hrabia przez cały ten czas nie wyrzekł ni słowa. Koledzy spoglądali na niego i bez wątpienia litowali się nad tą karierą rozwianą w pył wonnym tchnieniem kobiety. Rozpacz wypełzała coraz wyraźniej na jego twarz.

„Panie de Morcerf – rzekł prezydent – czy rozpoznaje pan w tej damie córkę Alego Tebelina, paszy Janiny?”

„Nie – odpowiedział Morcerf wstając z trudem. – To jakiś spisek moich nieprzyjaciół”.

Hayde, która utkwiła właśnie wzrok we drzwiach, jakby czekała, że ktoś wejdzie, odwróciła się nagle i spostrzegłszy hrabiego, krzyknęła okropnie:

„Nie poznajesz mnie? Ale na szczęście ja poznaję ciebie! Jesteś Fernand Mondego, oficer francuski, instruktor armii mojego szlachetnego ojca! To ty wydałeś twierdzę! To ty zostałeś wysłany z poselstwem do Konstantynopola, by paktować z sułtanem w sprawie śmierci lub życia twojego dobroczyńcy, a wróciłeś z fałszywym firmanem zawierającym ułaskawienie! To ty zwiodłeś tym firmanem mojego ojca, by dostać od niego pierścień – znak zmuszający Selima, strażnika ognia, do posłuszeństwa! To ty sprzedałeś nas El-Kobbirowi! Morderco, morderco, morderco! Na czole masz wciąż krew twojego pana! Patrzcie wszyscy!”.

Słowa te wypowiedziała z takim żarem, że oczy wszystkich zwróciły się na hrabiego, a on sam podniósł rękę do czoła, jakby była na nim ciepła jeszcze krew Alego Tebelina.

„Oświadcza więc pani ostatecznie, że w panu de Morcerf rozpoznaje oficera Fernanda Mondego?”.

„Czy ja go poznaję? – zawołała Hayde. – O moja matko, powiedziałaś mi: byłaś wolna, miałaś kochającego ojca, przeznaczono cię już prawie do korony! Przypatrz się dobrze temu człowiekowi, on cię uczynił niewolnicą, on nadział na włócznię głowę twojego ojca, on nas sprzedał, on nas wydał w ręce nieprzyjaciół! Przypatrz się dobrze jego prawej ręce, ma tam szeroką bliznę. Jeśli zapomnisz jego twarzy, poznasz go po tej ręce, na którą El-Kobbir odliczał złote monety! Czy go poznaję? O, niech tylko spróbuje powiedzieć, że mnie nie poznaje!”.

Każde słowo raziło Morcerfa niczym ostrze miecza; stopniowo tracił resztki sił. Mimo woli cofnął gwałtownie prawą rękę, na której miał bliznę, wsunął ją za frak i opadł na fotel, poddając się ponurej desperacji.

Na sali zapanowało ogromne wzburzenie – jakby to powiał północny wiatr i zakręcił w gwałtownym podmuchu zeschłymi liśćmi.

„Panie de Morcerf – rzekł prezydent. – Niech pan podejmie walkę, niech pan odpowie: nasza sprawiedliwość jest taka jak sprawiedliwość boska – nie zna różnic między ludźmi; nie pozwoli zatriumfować pana nieprzyjaciołom, nie dając panu możliwości obrony. Chce pan, byśmy zarządzili nowe śledztwo? A może mam wysłać dwóch członków Izby do Janiny? Niech pan odpowie”.

Morcerf milczał.

Członkowie komisji spojrzeli po sobie ze zgrozą. Znali energiczny i gwałtowny charakter hrabiego. Trzeba było naprawdę wyjątkowej siły, aby unicestwić wolę walki u tego człowieka. Spodziewali się, że po tym milczeniu, podobnym do chwilowego uśpienia nastąpi wybuch przypominający uderzenie piorunu.

„Więc jak? – zapytał prezydent. – Co pan postanowił?”

„Nic” – odpowiedział głucho hrabia de Morcerf powstając.

„Czyżby córka Ali Tebelina – zapytał prezydent – mówiła prawdę? Czyżby rzeczywiście była jednym z tych straszliwych świadków, których zeznaniom winowajca nie śmie zaprzeczyć? Naprawdę uczynił pan to wszystko?”.

Hrabia rozejrzał się wokół z taką rozpaczą, że wzruszyłby nim dziką bestię – ale nie mógł tym poruszyć sędziów.

Wzniósł oczy w górę, ale spuścił je natychmiast, jakby z obawy, że się rozstąpi sklepienie i zajaśnieje w nim inny, niebiański trybunał z sędzią najwyższym – Bogiem.

Gwałtownie rozpiął frak, w którym się dusił i wypadł z sali jak szaleniec.

Na korytarzu zadudniły jego kroki; zaraz potem z kopyta ruszyły konie i rozległ się turkot powozu, aż zadrżał florencki portyk gmachu.

„Panowie – rzekł prezydent, gdy zapadła cisza. – Czy uważacie, że pan hrabia de Morcerf jest winny wiarołomstwa, zdrady i wszystkich tych nikczemnych czynów?”.

„Tak!” – odpowiedzieli jednogłośnie wszyscy członkowie komisji.

Hayde pozostała na sali do końca posiedzenia. Wysłuchała wyroku z twarzą obojętną, nie objawiając ani radości, ani żalu.

Zasłoniła tylko twarz woalem, ukłoniła się majestatycznie członkom komisji i wyszła krokiem, jaki Wergiliusz podpatrzył u bogiń.

Inne książki tego autora