Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

62. Obiad

Było oczywiste, że gości zmierzających do jadalni nurtowała jedna i ta sama myśl.

Zapytywali się, jaka niezwykła siła sprowadziła ich do tego domu; ale choć wszyscy się dziwili, a niektórych dręczył niepokój, nikt nie żałował, że się tam znalazł.

A przecież znajomość z hrabią była świeżej daty, gospodarz był człowiekiem ekscentrycznym i samotnikiem, nikt nie wiedział, skąd pochodziła jego niemal bajeczna fortuna – powinno to skłaniać mężczyzn do ostrożności, a kobietom wręcz nie wypadało wchodzić do tego domu, w którym brak było kobiety, aby je stosownie przyjąć. A jednak mężczyźni zlekceważyli ostrożność, a kobiety konwenanse, pchnięci ostrogą niepohamowanej ciekawości.

I nawet panowie Cavalcanti – sztywny ojciec i nonszalancki syn – wydawali się przejęci, znalazłszy się w towarzystwie zupełnie obcych im osób u tego człowieka, którego zamiarów nie potrafili pojąć.

Pani Danglars aż drgnęła, kiedy pan de Villefort podszedł do niej, aby na zaproszenie Monte Christa podać jej ramię, a pan de Villefort czuł, jak zaćmiło mu się przed oczyma, osłoniętymi złotymi okularami, gdy baronowa wsunęła mu rękę pod ramię.

Ich wzruszenie nie uszło uwagi hrabiego; bo też zachowanie tych dwojga ludzi w tak banalnej sytuacji mogłoby stanowić ciekawy przedmiot badań dla każdego obserwatora.

Pan de Villefort miał po prawej ręce panią Danglars, a po lewej Morrela.

Hrabia siedział pomiędzy panią de Villefort a Danglarsem.

Debray został usadzony między panami Cavalcanti, a Château-Renaud między panią de Villefort i Morrelem.

Uczta była wspaniała.

Monte Christo postanowił całkowicie przeciwstawić się zwyczajom paryskim i zaspokoić bardziej ciekawość biesiadników, niż ich apetyt. Była to więc uczta wschodnia, ale taka, jak zapewne wyglądały biesiady w arabskich baśniach.

W chińskich wazach i japońskich czarach ułożone były w piramidach wszelkie owoce, jakie cztery strony świata mogą dostarczyć, nietknięte i smakowite, do europejskiego rogu obfitości.

Rzadkie ptaki o wspaniałym upierzeniu, olbrzymie ryby na podłużnych srebrnych półmiskach, wina egejskie z Azji Mniejszej i południowej Afryki, zamknięte w butelkach o dziwacznych kształtach, których sam wygląd jeszcze przydawał smaku, defilowały – niczym na uczcie u Apicjusza – przed paryżanami, którzy byli w stanie zrozumieć, że można wydać tysiąc ludwików na obiad dla dziesięciu osób, ale pod warunkiem, że jak u Kleopatry będzie się jadło perły albo piło – jak u Wawrzyńca Medyceusza – płynne złoto.

Wobec ogólnego zdumienia Monte Christo jął się śmiać i żartować sam z siebie.

– Drodzy panowie – rzekł – sami przyznacie, że kto dojdzie do pewnego stopnia majątku, zaczyna potrzebować już wyłącznie rzeczy zbędnych, tak jak panie przyznają mi, że osiągnąwszy pewien stopień egzaltacji, zwracamy uwagę już tylko na ideał. Idąc dalej w tym kierunku, czymże jest cudowność? Tym, czego nie rozumiemy. Czym jest dobro, którego pragniemy? Tym, czego nie możemy zdobyć. I dlatego całe moje życie spędzam na tym, aby oglądać to, czego nie mogę zrozumieć, i zdobywać rzeczy, których zdobyć nie można. Udaje mi się to za pomocą dwóch środków: pieniędzy i woli. Aby doścignąć jakąś moją fantazję, okazuję taką samą wytrwałość, jaką pan Danglars, gdy buduje linię kolejową albo pan de Villefort, gdy chce skazać na śmierć człowieka; pan Debray – gdy pragnie zaprowadzić pokój w jakimś królestwie; pan de Château-Renaud – gdy się chce spodobać kobiecie; a pan, panie Morrel, gdy chcesz ujarzmić konia, którego nikt nie zdołał ujeździć. A więc na przykład popatrzcie państwo na te ryby: jedna urodziła się pięćdziesiąt mil od Petersburga, a druga pięć mil od Neapolu. Czy to nie zabawne mieć je razem na jednym stole?

– Cóż to za ryby? – spytał Danglars.

– Pan de Château-Renaud mieszkał w Rosji, powie panu, jak się nazywa jedna, a pan major Cavalcanti jako Włoch powie panu coś o drugiej.

– To chyba sterlet – rzekł Château-Renaud.

– Właśnie tak!

– A tamta – odezwał się Cavalcanti – o ile się nie mylę, to lampreda.

– Oczywiście. A teraz proszę zapytać, panie baronie, gdzie się poławia te ryby.

– Sterlety tylko w Wołdze – rzekł Château-Renaud.

– O ile wiem, tylko w jeziorze Fusaro można znaleźć lampredy takiej wielkości – oznajmił Cavalcanti.

– Niemożliwe! – zakrzyknęli goście.

– No właśnie, i to mnie najwięcej bawi – rzekł Monte Christo. – Jestem jak Neron: cupitor impossibilium. Ale widzę, że w tej chwili państwa też bawi. I dlatego to mięso, które w rzeczywistości chyba nie dorównuje okoniowi czy łososiowi, wyda się wam zaraz wyśmienite – bo myśleliście, że nie sposób go zdobyć, a jednak jest tu, na stole.

– Ale jak przetransportować takie ryby do Paryża?

– O, nic prostszego. Przyjechały w dwóch beczkach wysłanych jedna trzciną i wodorostami rzecznymi, a druga – sitowiem i roślinami z jeziora. Załadowano je na specjalny furgon. W ten sposób sterlet żył sobie dwanaście dni, a lampreda osiem, a żyłyby sobie dalej, gdyby nie mój kucharz, który usmażył sterleta w mleku, a lampredę w winie. O, ale pan Danglars mi chyba nie wierzy?

– A przynajmniej bardzo wątpię – odpowiedział Danglars, uśmiechając się jak zwykle prostacko.

– Baptysto – rzekł Monte Christo – każ tu przynieść innego sterletę i lampredę, wiesz, te, które przyjechały w innych beczkach i które jeszcze żyją.

Danglars wytrzeszczył oczy, a zebrani klasnęli w dłonie.

Czterech służących przyniosło dwie beczki przystrojone algami; pluskały się w nich po jednej ryby, podobne do tych, które podano na stół.

– Ale dlaczego po dwie z każdego gatunku? – zapytał Danglars.

– Bo jedna mogła przecież umrzeć – odpowiedział z prostotą Monte Christo.

– O, jesteś pan naprawdę cudotwórcą – rzekł Danglars. – Filozofowie mogą sobie mówić, co chcą – być bogatym to wspaniała rzecz.

– A zwłaszcza, gdy się ma takie pomysły – dodała pani Danglars.

– O, pani baronowa czyni mi zbyt wielki zaszczyt. Ten zwyczaj był bardzo w cenie u starożytnych Rzymian. Pliniusz opowiada, że z Ostii sprowadzano do Rzymu pewien gatunek ryb o nazwie mulus – to zapewne nasza dorada. Niewolnicy nieśli je na głowach, przekazując je co jakiś czas po drodze następnym. Mieć żywą doradę, to był dopiero zbytek; ale było też ciekawe patrzeć, jak umiera: kilkakrotnie zmieniała wtedy barwę, przechodziła przez wszystkie kolory tęczy – a potem odsyłało się ją do kuchni. Jej agonia stanowiła jedną z jej zalet. Gdyby nie widziano dorady za życia, gardzono by nią po śmierci.

– No tak, ale z Ostii do Rzymu jest tylko siedem mil – zauważył Debray.

– A tak, to prawda. Ale gdybyśmy nie prześcignęli Lukullusa, nie mielibyśmy żadnej zasługi, bo przecież urodziliśmy się tysiąc osiemset lat po nim – odparował Monte Christo.

Panowie Cavalcanti wybałuszyli oczy, ale mieli na tyle rozsądku, żeby się nie odezwać.

– Wszystko to jest godne podziwu – rzekł Château-Renaud – ale przyznam się, że największe wrażenie robi na mnie prędkość, z jaką jest pan obsługiwany. Przecież kupił pan hrabia ten dom zaledwie pięć czy sześciu dni temu?

– Na pewno nie więcej – przytaknął Monte Christo.

– A jestem pewien, że w ciągu tych paru dni uległ zupełnemu przekształceniu. Jeśli dobrze pamiętam, było tu inne wejście, a dziedziniec był wybrukowany i zupełnie pusty. Dziś jest tam wspaniały trawnik otoczony drzewami, które wyglądają na sto lat.

– No cóż, po prostu lubię zieleń i cień – rzekł Monte Christo.

– Rzeczywiście – wtrąciła pani de Villefort. – Dawniej wchodziło się przez drzwi od drogi, właśnie tamtędy wniósł mnie pan do domu, gdy tak cudownie ocalił mi pan życie.

– Tak, droga pani, ale inne wejście bardziej mi się spodobało: przez kraty widać Lasek Buloński – rzekł Monte Christo.

– I to wszystko w ciągu czterech dni? – zdumiał się Morrel. – To jakiś cud!

– No, to naprawdę cud, zrobić ze starego domu zupełnie nowy – rzekł Château-Renaud. – Bo dom był naprawdę stary, a do tego bardzo ponury. Matka przysłała mnie tutaj parę lat temu, abym go obejrzał, gdy pan de Saint-Méran wystawił go na sprzedaż.

– Pan de Saint-Méran? – zdziwiła się pani de Villefort. – Ten dom należał wcześniej do pana Saint-Méran?

– Chyba tak – odparł Monte Christo.

– Jak to: chyba? To nie wiesz pan, od kogo ten dom kupiłeś?

– Ależ nie, takimi szczegółami zajmuje się mój intendent.

– No, ale ten dom stał pustkami co najmniej dziesięć lat – rzekł Château-Renaud. – Aż smutno było patrzeć na te zamknięte okiennice, drzwi i dziedziniec zarosły trawą. Gdyby nie należał do teścia prokuratora królewskiego, można by go wziąć za dom przeklęty, w którym popełniono jakąś wielką zbrodnię.

Villefort do tej pory nie tknął ani jednego z kielichów, które stały przed nim, napełnione różnymi rzadkimi gatunkami win – teraz porwał pierwszy lepszy i opróżnił go duszkiem.

Monte Christo odczekał chwilę, po czym, wśród ciszy, jaka zapadła po słowach Château-Renaud, powiedział:

– Dziwne, panie baronie, ale to samo przyszło mi do głowy, gdy po raz pierwszy wszedłem do środka i dom wydał mi się tak posępny, że nigdy bym go nie kupił, gdyby mój intendent nie załatwił wcześniej tej sprawy. Nicpoń musiał dostać coś w łapę od notariusza.

– To możliwe – wyjąkał Villefort, usiłując się uśmiechnąć – ale proszę mi wierzyć, że nie brałem udziału w tym przekupstwie. Pan de Saint-Méran chciał koniecznie sprzedać ten dom, część posagu swojej wnuczki, bo gdyby jeszcze stał tak niezamieszkały przez parę lat, popadłby w ruinę.

Tym razem zbladł Morrel.

– Był tu zwłaszcza jeden taki pokój – podjął Monte Christo – pokój na pozór zwyczajny, pokój jak każdy inny, obity czerwonym adamaszkiem. A wydał mi się – sam nie rozumiem, czemu – dramatyczny jak nie wiem co.

– A dlaczego – zapytał Debray – dlaczego dramatyczny?

 

– Czy rozumiemy dokładnie rzeczy, które wyczuwamy instynktownie? – rzekł Monte Christo. – Czyż nie zdarzają się takie miejsca, które wprost tchną jakimś smutkiem? Dlaczego? Nie wiemy. Może kojarzą się nam z tym jakieś wspomnienia, może kaprys myśli przenosi nas w inne czasy, inne miejsce, które nie mają zapewne żadnego związku z czasami, w których żyjemy i miejscem, w którym jesteśmy. W każdym razie pokój ten przypomniał mi w plastyczny sposób pokój markizy de Ganges lub sypialnię Desdemony. O, właśnie! Skoro skończyliśmy obiad, mogę teraz państwu pokazać ten pokój, a potem pójdziemy na kawę do ogrodu: po obiedzie spektakl.

I Monte Christo spojrzał pytająco – pani de Villefort wstała, Monte Christo wstał więc także i wszyscy poszli za ich przykładem.

Pan de Villefort i pani Danglars siedzieli jeszcze przez chwilę, jak przykuci do miejsca. Spojrzeli na siebie pytająco, nie mówiąc ni słowa, nieruchomi, zmrożeni.

– Słyszał pan? – odezwała się pani Danglars.

– Trzeba tam pójść – odpowiedział Villefort i wstając, podał jej ramię.

Goście rozproszyli się już po domu: pchała ich ciekawość, wszyscy byli pewni, że zwiedzanie nie ograniczy się do tego jednego pokoju i że można będzie obejrzeć całą resztę tej rudery, którą Monte Christo przekształcił na pałac.

Wszyscy wyszli więc czym prędzej z jadalni.

Monte Christo poczekał jeszcze na tych dwoje, którzy się tak ociągali; a gdy i oni wyszli, zamknął pochód, uśmiechając się w taki sposób, że gdyby któryś z gości mógł pojąć ów uśmiech, przeraziłby się dużo bardziej, niż widokiem sławetnego pokoju, do którego zmierzali.

Najpierw jednak rzeczywiście zwiedzono po kolei inne apartamenty; pokoje urządzone jak na Wschodzie, bez mebli, a nawet bez łóżek, ale za to pełne sof, poduszek, fajek i broni; salony obwieszone obrazami starych mistrzów i buduary obite chińskimi tkaninami o kapryśnych barwach i fantastycznych deseniach.

Na koniec wszyscy znaleźli się w słynnym pokoju.

Nie było w nim nic szczególnego, poza tym, że chociaż zapadał już zmrok, nie zapalono tu świateł; uderzał też jego staroświecki wygląd, tym bardziej, że wszystkie inne pokoje zostały całkowicie odnowione.

To wystarczyło, aby nadać mu posępny charakter.

– Och! – zawołała pani de Villefort. – Wygląda naprawdę przerażająco!

Pani Danglars chciała wybełkotać kilka słów – ale nikt nic nie dosłyszał.

Każdy rzucił jakąś uwagę, a uwagi te sprowadzały się do jednego: że pokój obity czerwonym adamaszkiem ma w sobie rzeczywiście coś złowróżbnego.

– Prawda? – zagadnął Monte Christo. – Spójrzcie, jak dziwacznie wygląda to łóżko, co za ponure, krwawe obicia! A te dwa pastelowe portrety, wyblakłe od wilgoci? Czyż te blade wargi i oczy pełne przerażenia nie zdają się mówić: „Widziałem!”.

Villefort posiniał, pani Danglars osunęła na szezlong stojący przy kominku.

– O, nie boi się pani siadać na tym szezlongu? Może właśnie tutaj została popełniona zbrodnia! – rzekła pani de Villefort z uśmiechem.

Pani Danglars zerwała się natychmiast.

– A to jeszcze nie wszystko – rzekł Monte Christo.

– A co jeszcze? – zapytał Debray, któremu nie umknęło wzruszenie pani Danglars.

– No właśnie, co jeszcze? – zapytał Danglars. – Bo przyznam się państwu, że nic tu nadzwyczajnego nie widzę. A pan, panie majorze?

– Och, my to mamy w Pizie wieżę Ugolina, w Ferrarze więzienie Tassa, a w Rimini pokój Paola i Franceski – oświadczył Cavalcanti.

– To prawda, ale nie macie takich schodków – odparł Monte Christo, otwierając drzwi ukryte w ścianie. – Spójrzcie państwo i powiedzcie, co o nich sądzicie?

– Ależ są kręte i ponure! – roześmiał się Château-Renaud.

– Nie wiem, czy to wino z Chios tak skłania do melancholii – rzekł Debray – ale cały dom widzę w jakichś ponurych barwach.

Od chwili, gdy wspomniano o posagu Valentine, Morrel chodził smutny i nic nie mówił.

– Proszę sobie wyobrazić – ciągnął Monte Christo – jak wśród ciemnej, burzliwej nocy jakiś Otello albo ksiądz de Ganges schodzi krok po kroku po tych schodach, niosąc jakieś straszne zawiniątko, chcąc je ukryć czym prędzej przed okiem ludzkim, jeśli już nie przed okiem Boga…

Pani Danglars zasłabła na ramieniu Villeforta, który musiał się aż oprzeć o ścianę.

– O Boże, co się pani stało? – zawołał Debray. – Jak pani pobladłaś!

– Co jej jest? – rzekła pani de Villefort. – Ależ to proste. Pan hrabia de Monte Christo opowiada nam straszliwe historie, abyśmy poumierali ze strachu i pani baronowa się przeraziła.

– Oczywiście – przytaknął Villefort. – Oj, hrabio, naprawdę wystraszy nam pan damy.

– Co pani jest? – powtórzył Debray szeptem swoje pytanie.

– Nic, nic – odparła z wysiłkiem – potrzeba mi tylko świeżego powietrza.

– Chce pani zejść do ogrodu? – zapytał Debray, podając jej ramię i zwracając się w stronę schodów.

– Nie, nie – odpowiedziała. – Już wolę zostać tutaj.

– O, mój Boże – uśmiechnął się Monte Christo – to przecież tylko dzieło wyobraźni. Równie dobrze możemy sobie wystawić, że to była sypialnia dobrej, zacnej matki. To łóżko osłonięte purpurową kotarą nawiedziła bogini Lucina, a po tych tajemniczych schodkach, aby nie zakłócić snu krzepiącego położnicę, schodzi po cichu lekarz albo mamka, a może sam ojciec, niosąc śpiące dziecko?…

Ale ten pogodny obraz bynajmniej nie uspokoił pani Danglars – jęknęła i zemdlała naprawdę.

– Pani Danglars zasłabła – wyjąkał Villefort. – Może by ją zanieść do powozu?

– O Boże! – zawołał Monte Christo. – Nie mam ze sobą flakonika!

– Ale ja mam – rzekła pani de Villefort.

I podała hrabiemu flakonik napełniony czerwonym płynem, podobnym zupełnie do tego, który tak dobrze podziałał na Edwardka.

– A! – zdziwił się i wziął z rąk pani de Villefort flakonik.

– Tak – szepnęła – spróbowałam zastosować pański przepis.

– I udało się?

– Tak mi się zdaje.

Przeniesiono panią Danglars do sąsiedniego pokoju.

Monte Christo zwilżył jej usta jedną kroplą czerwonego płynu i pani Danglars odzyskała przytomność.

– Ach! Co za okropny sen! – westchnęła.

Villefort ścisnął mocno jej rękę, chcąc dać jej do zrozumienia, że to wcale nie był sen.

Rozejrzano się za panem Danglarsem; ale że bankier nie był usposobiony do poetyckich wzruszeń – zszedł do ogrodu i gawędził z panem Cavalcantim ojcem o projekcie linii kolejowej z Livorno do Florencji.

Monte Christo wydawał się być w rozpaczy. Ujął ramię pani Danglars i zaprowadził do ogrodu, gdzie ujrzeli, jak pan Danglars pije kawę w towarzystwie panów Cavalcanti.

– Naprawdę tak bardzo panią przestraszyłem? – zagadnął hrabia.

– E, nie, ale wie pan, różne rzeczy wywierają na nas różne wrażenie w zależności od naszego stanu ducha.

Villefort zmusił się do uśmiechu.

– A wtedy – dodał – wystarczy jakaś hipoteza, rozumie pan, jakaś chimera…

– Cóż – odparł Monte Christo – uwierzą mi państwo lub nie, ale jestem pewien, że w tym domu popełniono zbrodnię.

– Niech pan uważa – rzekła pani de Villefort – jest między nami prokurator!

– A to bardzo dobrze – odpowiedział Monte Christo – jeśli tak się składa, skorzystam z tego i złożę zeznanie.

– Zeznanie? – powtórzył Villefort.

– Tak, i to wobec świadków.

– Wszystko to jest bardzo zajmujące – wtrącił Debray – a jeśli rzeczywiście miała tu miejsce jakaś zbrodnia, taka wiadomość wybitnie pomoże nam w trawieniu.

– A miała miejsce – oświadczył Monte Christo. – Proszę, tędy, panowie, tędy, panie prokuratorze. Aby zeznanie było ważne, muszę je uczynić wobec właściwych czynników.

Monte Christo wziął pod ramię Villeforta, nie puszczając bynajmniej ramienia pani Danglars i zaciągnął ich pod platan, gdzie mrok był najgłębszy.

Pozostali goście podążyli za nimi.

– O, właśnie – odezwał się Monte Christo i tupnął w ziemię – tu, w tym miejscu, aby zasilić stare drzewa, kazałem wykopać dół i nasypać próchnicy. I gdy robotnicy zaczęli kopać, odkryli kuferek, a raczej okucia po nim. Pomiędzy nimi leżał szkielecik noworodka. To już nie jest żaden mój wymysł.

Monte Christo poczuł, jak sztywnieje ręka pani Danglars i drży ramię Villeforta.

– Noworodek? – powtórzył Debray. – Do diabła! To już poważna sprawa.

– Hm, a więc nie myliłem się – rzekł Château-Renaud – gdy utrzymywałem, że domy, jak ludzie, mają swoją duszę i oblicze, i że w ich wyglądzie odbija się ich wnętrze. Ten dom wyglądał smutno, bo miał wyrzuty sumienia, a miał te wyrzuty, bo taił zbrodnię.

– Och, ale przecież nie wiadomo, czy to była zbrodnia – odezwał się Villefort, zdobywając się na ostatni wysiłek.

– Jak to? Zakopać żywcem niemowlę w ogrodzie to nie zbrodnia? – zawołał Monte Christo. – A więc jak pan nazwie taki czyn, prokuratorze?

– Ale co nam mówi, że dziecko zostało pogrzebane żywcem?

– Ale po co by je tu grzebano, gdyby nie żyło? W tym ogrodzie nigdy nie było cmentarza.

– Jaka kara spotyka w tym kraju dzieciobójcę? – zapytał prostolinijnie major Cavalcanti.

– O Boże, po prostu ścinają takiemu łeb, i tyle! – odparł Danglars.

– Ach tak, ścinają mu łeb? – zdziwił się Cavalcanti.

– Podobno… Czy tak, panie prokuratorze? – spytał Monte Christo.

– Tak, panie hrabio – odparł prokurator głosem, w którym nie było już nic ludzkiego.

Monte Christo stwierdził, że dwie osoby, dla których przygotował całą tę scenę, nie wytrzymają już nic więcej, i aby nie przeciągać struny:

– Ale, ale, a kawa? – rzekł. – Chyba zapomnieliśmy o kawie?

I zaprowadził gości do stołu, ustawionego na trawniku.

– Doprawdy, panie hrabio – westchnęła pani Danglars – wstyd się przyznać do własnej słabości, ale te wszystkie okropne historie mną wstrząsnęły. Muszę usiąść, przepraszam.

I osunęła się na krzesło.

Monte Christo ukłonił się jej i zbliżył się do pani de Villefort.

– Zdaje mi się, że pani Danglars przydałby się jeszcze flakonik pani.

Nim jednak pani de Villefort podeszła do przyjaciółki, prokurator zdołał szepnąć pani Danglars na ucho:

– Muszę z panią pomówić.

– Kiedy?

– Jutro.

– Gdzie?

– U mnie, w prokuraturze, jeśli pani pozwoli. Tam najbezpieczniej.

– Przyjdę.

W tejże chwili przystanęła obok pani de Villefort.

– Dziękuję ci, kochana – rzekła pani Danglars, próbując się uśmiechnąć. – Już przeszło, już mi lepiej.

63. Żebrak

Zbliżała się noc; pani de Villefort objawiła chęć powrotu do Paryża, na co nie odważyła się do tej pory pani Danglars, chodź widać było wyraźnie, że źle się czuje.

Na życzenie żony pan de Villefort pierwszy dał znak do odjazdu. Zaproponował pani Danglars miejsce w swoim landzie, aby przyjaciółka mogła się nią zaopiekować. Pan Danglars na nic nie zwracał uwagi, zajęty nadzwyczaj ciekawą rozmową na tematy przemysłowe z panem Cavalcanti.

Monte Christo, prosząc panią de Villefort o flakonik, spostrzegł jednocześnie, że pan de Villefort podszedł do pani Danglars; a wyciągając wnioski z sytuacji, domyślił się, czego od niej chciał prokurator, choć szeptał tak cicho, że zaledwie słyszała to sama pani Danglars.

Nie zatrzymywał Morrela, Debray'a i Château-Renauda, którzy odjechali konno, ani obu pań, które wsiadły do landa pana de Villefort. Danglars tymczasem, coraz bardziej zachwycony panem Cavalcanti, zaprosił go do swego powozu.

Andrea Cavalcanti zaś wsiadł do swego tilbury. Czekało nań przed bramą; groom, ubrany wedle kanonów mody angielskiej, ale z dużą przesadą, wspinał się na palce, przytrzymując za uprzęż olbrzymiego konia stalowej maści.

Andrea nie mówił zbyt wiele podczas obiadu; ustrzegła go przed tym jego wrodzona inteligencja – lękał się bowiem całkiem naturalnie, by nie strzelić jakiegoś głupstwa w towarzystwie ludzi tak bogatych i tak wysoko postawionych; zapewne też z lekką obawą zerkał na prokuratora królewskiego.

Po obiedzie obu panów Cavalcanti zagarnął dla siebie pan Danglars: zmierzywszy szybkim spojrzeniem sztywnego majora i nieco nieśmiałego syna, wspomniawszy, że są oni gośćmi hrabiego, wpadł na myśl, że stary Cavalcanti to jakiś nabab, który przybył do Paryża, aby doszlifować edukację jedynaka w wielkim świecie.

Z wielkim tedy upodobaniem kontemplował olbrzymi diament migoczący na małym palcu majora, major bowiem jako człowiek rozsądny i doświadczony, z obawy, by nic złego nie przydarzyło się jego banknotom, obrócił je natychmiast na przedmiot wartościowy. Następnie, po obiedzie, pod pretekstem rozmowy o przemyśle i podróżach, powypytywał ojca i syna, jaki tryb życia prowadzą – a oni, uprzedzeni, że mają otwarty kredyt właśnie u Danglarsa (pierwszy na jednorazową wypłatę czterdziestu ośmiu tysięcy franków, drugi na pensję roczną w wysokości pięćdziesiąt tysięcy), zachowywali się wobec bankiera czarująco, a nawet tak uniżenie, że niewiele brakowało, a uścisnęliby – dając upust wdzięczności – dłoń jego lokajom.

 

Jedna rzecz wzmogła szczególnie szacunek, a chciałoby się wręcz rzec: uwielbienie, jakie Danglars odczuwał dla pana Cavalcanti. Major, wierny zasadzie Horacego: nil admirari, dał dowód swojej wiedzy, wymieniając nazwę jeziora, w którym łowi się najlepsze lampredy i poprzestał na tym; zjadł swoją porcję, nie mówiąc już ani słowa. Danglars wniósł z tego, że tego rodzaju zbytek na stole był czymś zwyczajnym dla tego znakomitego potomka rodu Cavalcantich, który zapewne jadał w swojej Lukce pstrągi ze Szwajcarii i langusty z Bretanii, sprowadzane w taki sam sposób, jak lampredy i sterlety hrabiego.

Przyjął tedy z widocznym zadowoleniem takie oto oświadczenie pana Cavalcanti:

– Jutro będę miał honor złożyć panu wizytę w interesach.

– Pańska wizyta sprawi mi wielką radość – odpowiedział Danglars.

Po czym zaproponował majorowi, że jeśli nie sprawi mu przykrości chwilowe rozstanie z synem, odwiezie go do Hotelu Książęcego.

Cavalcanti odparł, że Andrea już od dawna prowadzi niezależne kawalerskie życie, a więc posiada również własne konie i powozy, a skoro nie przyjechali tu razem, nie widział powodu, dlaczego nie mieliby odjechać osobno.

Major wsiadł zatem do powozu Danglarsa; bankier umościł się koło niego, coraz bardziej oczarowany poglądami na temat porządku i oszczędności tego człowieka, który przecież jednocześnie dawał swojemu synowi pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie, co zakładało, że sam miał fortunę przynoszącą co najmniej pięćset tysięcy liwrów rocznie.

Andrea zaś, aby zrobić wrażenie wielkiego pana, wyłajał grooma, że nie zajechał po niego przed sam ganek, ale czekał przy bramie i naraził w ten sposób Andreę na przejście piechotą aż trzydziestu kroków.

Groom przyjął tę burę z pokorą i aby wstrzymać niecierpliwiącego się konia, który już grzebał w ziemi kopytem, ujął jedną ręką wędzidło, a drugą podał Andrei lejce. Młodzian pochwycił je i postawił lekko na schodkach stopę w lakierowanym trzewiku.

W tej samej chwili czyjaś ręka opadła na jego ramię. Młodzieniec odwrócił się, myśląc, że to Danglars albo Monte Christo zapomnieli mu czegoś powiedzieć i zatrzymali go w ostatniej chwili.

Ale zamiast jednego z nich ujrzał przed sobą dziwną, ogorzałą od słońca twarz, obrośniętą bujną brodą, w której jak karbunkuły błyszczały oczy; na ustach igrał szyderczy uśmiech, odsłaniając białe, równe i zdrowe zęby, a ostre i drapieżne jak u wilka lub szakala.

Głowę i szpakowate, ziemiste włosy osłaniała chustka w czerwoną kratę. Długi i wychudły korpus tego człowieka okrywała obrzydliwie poplamiona i podarta na strzępy bluza; pod nią można mu było zapewne policzyć wszystkie jego kości i mogłoby się wydawać, że chodząc, klekocze nimi jak szkielet. Ręka, którą wsparł na ramieniu Andrei, wydała się młodzieńcowi olbrzymia. Czy młody człowiek rozpoznał w świetle latarni tę twarz, czy też przeraził go straszliwy wygląd napastnika? Tego nie wiemy; dość że zadrżał i odskoczył.

– Czego ode mnie chcesz? – spytał.

– Niech mi panicz wybaczy – odpowiedział mężczyzna i dotknął ręką chustki – pewnie panu przeszkadzam, ale muszę pogadać z paniczem.

– Nie wolno żebrać wieczorem – zawołał groom i uczynił ruch, jakby chciał gwałtownie odpędzić natręta.

– Ja nie żebrzę, mój śliczny chłopaczku – rzekł nieznajomy, uśmiechając się tak ironicznie i tak złowróżbnie zarazem, że groom natychmiast się cofnął. – Chcę tylko zamienić dwa słówka z twoim paniczem, który mi dwa tygodnie temu dał pewne zlecenie.

– No, czego chcesz? Tylko, przyjacielu, mów prędko – rzekł z kolei Andrea, starając się, by służący nie zauważył jego zmieszania.

– Chciałbym… chciałbym… – szepnął mężczyzna w czerwonej chustce – abyś raczył oszczędzić mi trudu: nie chce mi się wracać pieszo do Paryża. Jestem bardzo zmęczony; nie jadłem takiego dobrego obiadku jak ty i ledwie trzymam się na nogach.

Młodzieniec wzdrygnął się na tak poufałe słowa.

– Ale w końcu, czego ode mnie chcecie? – zapytał.

– No, chcę, abyś był łaskaw wziąć mnie do tego ślicznego powozu i zawiózł do Paryża.

Andrea zbladł – i nic nie odpowiedział.

– No, po prostu przyszło mi nagle coś takiego do głowy – i mężczyzna w czerwonej chustce włożył ręce do kieszeni, spoglądając na młodzieńca wyzywająco – rozumiesz, mój mały Benedetto?…

Słysząc to imię, młodzieniec zreflektował się, gdyż podszedł do grooma i rzekł doń:

– Rzeczywiście, zleciłem coś temu człowiekowi, a teraz ma mi o tym opowiedzieć. Idź piechotą do rogatki, a potem weź sobie dorożkę, żebyś nie był na miejscu zbyt późno.

Zdziwiony groom odszedł.

– Przynajmniej odejdźmy trochę w cień – mruknął Andrea.

– O, jeśli o to ci idzie, sam znajdę dobre miejsce – rzekł mężczyzna w czerwonej chustce.

Wziął konia za uzdę i odprowadził tilbury w miejsce, gdzie rzeczywiście nikt nie mógłby dojrzeć, z jakimi honorami Andrea obchodzi się z nędzarzem.

– Naprawdę nie stoję o zaszczyt paradowania w pięknym powozie, jestem po prostu mocno zmęczony. A poza tym chciałbym pogadać z tobą o interesach.

– No, wsiadaj – rzekł Andrea.

Szkoda, że nie odbywało się to w dzień; zaiste, byłoby to ciekawe widowisko: włóczęga rozpierający się na haftowanych poduszkach, tuż obok wykwintnego chłopca, odgrywającego rolę stangreta.

Andrea poganiał konia aż do ostatniego domu wsi, nie przemówiwszy ani słowem do towarzysza; a ten tymczasem uśmiechał się i milczał, jakby radowała go niezmiernie przejażdżka tak dobrym środkiem lokomocji.

Zaledwie wyjechali za Auteuil, Andrea rozejrzał się wokół, aby się upewnić, że nikt nie może ich widzieć ani podsłuchać; zatrzymał konia, skrzyżował ramiona i zawołał:

– Dlaczego chcesz zakłócać mi spokój?

– Ale dlaczego, mój chłopaczku, przestałeś mi ufać?

– Kiedy ci okazałem brak zaufania?

– Kiedy? Jeszcze pytasz? Rozstajemy się na moście w Var i mówisz mi, że wybierasz się do Piemontu i Toskanii, a ty tymczasem lądujesz w Paryżu.

– A w czym ci to przeszkadza?

– Ależ w niczym. Wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że mi to pomoże.

– Oho, to znaczy, że chcesz mnie pan zaszantażować.

– O, no wiesz! Takie brzydkie słowo!

– Panie Caderousse, nie uda się to panu.

– E, Boże kochany, nie gorączkuj się tak, mój mały. A przecież powinieneś wiedzieć, co to jest nieszczęście. Człowiek nieszczęśliwy staje się zazdrosny. Myślałem, że jesteś w Piemoncie albo w Toskanii, pracujesz jako tragarz albo przewodnik, i żal mi cię było z całego serca, jak własnego dziecka. Wiesz przecie, że cię zawsze nazywałem moim dzieckiem. Aż tu nagle widzę, jak przejeżdżasz przez rogatkę Bons-Hommes, w tilbury, z groomem, w ubranku jak spod igły. Coś takiego! Odkryłeś kopalnię złota, kupiłeś stanowisko agenta giełdowego czy co?

– Czyli, jak sam pan mówisz, jesteś zazdrosny.

– Ależ nie, jestem kontent, taki kontent, że chciałem ci pogratulować, mój malusi! Ale ponieważ nie byłem ubrany jak należy, zachowałem pewne środki ostrożności, aby cię nie skompromitować.

– Ładna ostrożność! Zaczepiłeś mnie pan przy służącym.

– E, a co miałem zrobić, dzieciaku? Zaczepiłem cię wtedy, kiedy mogłem. Konia masz prędkiego, powozik leciutki; a sam wyślizgujesz się jak węgorz. Gdyby mi się dziś nie udało, mógłbym cię już nigdy nie spotkać.

– Przecież widzisz pan, że się nie ukrywam.

– Masz szczęście. Chciałbym to samo powiedzieć o sobie, bo ja się niestety ukrywam, nie mówiąc o tym, że bałem się, iż możesz mnie nie rozpoznać. Ale rozpoznałeś mnie – ciągnął Caderousse ze złośliwym uśmiechem – no, to było milutkie z twojej strony.

– No, a czego panu trzeba?

– O, już mi nie mówisz na ty. Nieładnie, Benedetto, toć jesteśmy starzy kamraci. Uważaj, bo zacznę być wymagający.

Ta groźba zmniejszyła złość młodzieńca – ostudził ją powiew przymusu.

– Sam nieładnie postępujesz – rzekł – że się tak obchodzisz z dawnym towarzyszem. Jesteś marsylczykiem, a ja…

– To już wiesz, kim jesteś?

– Nie, ale wychowałem się na Korsyce. Ty jesteś stary i uparty, a ja jestem młody i uparty. Pomiędzy takimi jak my pogróżki nie doprowadzą do niczego dobrego, musimy zawrzeć jakąś ugodę. Czy to moja wina, że uśmiechnął się do mnie los, który ciebie wciąż prześladuje?

– A, to naprawdę się uśmiechnął? Nie nająłeś tego grooma ani tego powozu, ani tych ubranek? No, tym lepiej – zawołał Caderousse, a oczy zabłysły mu chciwością.

Inne książki tego autora