Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Przecież nie stracę pracy.

– Owszem, stracisz, bo zamiast sygnałów, jakie przesyła ci kolega, nadasz inne.

– Oj, proszę pana, co też mi pan proponuje? Musiałby pan użyć siły…

– A właśnie zamierzam.

I Monte Christo wyjął z kieszeni drugi plik banknotów.

– Tu jest jeszcze dziesięć tysięcy. Razem z piętnastoma, które już pan masz, da to dwadzieścia pięć tysięcy. Za pięć tysięcy franków kupisz pan sobie śliczny domek i dwie morgi ziemi, a za pozostałe dwadzieścia tysięcy będziesz miał tysiąc rocznej renty.

– Ogród na dwie morgi, tysiąc franków na rok? O Boże! Boże!

– Bierz pan!

I Monte Christo siłą wcisnął banknoty w dłoń urzędnika.

– I co mam zrobić?

– To nic trudnego. Nadać te sygnały.

Monte Christo wyjął z kieszeni kartkę, na której były dokładnie nakreślone trzy znaki oraz numery oznaczające kolejność ich nadawania.

– Jak pan widzisz, nie ma tego dużo.

– Tak, ale…

– Będzie miał pan za to wspaniałe brzoskwinie i inne rzeczy.

Marchewka zadziałała.

Policzki płonęły poczciwcowi jak w gorączce, pocił się jak mysz – ale nadał jeden po drugim sygnały podane przez hrabiego, mimo rozpaczliwych sygnałów ze strony kolegi z prawej, który nie rozumiejąc, co się dzieje, zaczynał przypuszczać, że hodowca brzoskwiń oszalał.

Telegrafista zaś z lewej posłał dalej jak najwierniej te same znaki – aż doszły do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

– A teraz jesteś pan bogaty – odezwał się Monte Christo.

– Tak, ale za jaką cenę!

– Posłuchaj, przyjacielu – rzekł Monte Christo. – Nie chciałbym, abyś miał wyrzuty sumienia. Uwierz mi, przysięgam, że nikomu nie wyrządziłeś krzywdy, a tylko pomogłeś w spełnieniu bożych zamysłów.

Urzędnik przyglądał się banknotom, dotykał ich, liczył; to bladł, to czerwieniał; na koniec rzucił się do swojego pokoju, aby napić się wody. Nim jednak dotarł do misy, zemdlał wśród swoich grochowin.

Pięć minut po tym, jak do ministerstwa dotarła telegrafem ta wiadomość, Debray kazał zaprząc do powozu i popędził do państwa Danglars.

– Czy pani mąż ma obligacje pożyczki hiszpańskiej? – spytał baronową.

– No chyba! I to na jakieś sześć milionów.

– Niech je sprzeda za jakąkolwiek cenę.

– A to czemu?

– Don Carlos uciekł z Bourges i wrócił do Hiszpanii.

– Skąd pan wiesz?

– Do licha – rzekł Debray, wzruszając ramionami – stąd, skąd zazwyczaj.

Baronowa nie kazała sobie tego samego powtarzać dwa razy. Pobiegła co żywo do męża, Danglars pobiegł do swojego agenta giełdowego i nakazał mu sprzedać wszystko za każdą cenę.

Gdy tylko wszyscy spostrzegli, że Danglars sprzedaje, obligacje hiszpańskie spadły natychmiast. Danglars stracił na tym pięćset tysięcy, ale pozbył się wszystkich akcji.

Tego samego wieczora w dzienniku „Messager” można było przeczytać:

DEPESZA TELEGRAFICZNA

Król don Carlos wymknął się straży, pod jaką przebywał w Bourges i wrócił do Hiszpanii przez granicę katalońską. W Barcelonie wybuchło popierające go powstanie.

Przez cały wieczór wszyscy mówili tylko o wyczuciu, z jakim Danglars wysprzedał swoje akcje; podziwiano zręczność gracza – stracił na tym tylko pięćset tysięcy franków.

Ci, którzy nie sprzedali obligacji albo zakupili je od Danglarsa, byli pewni, że są zrujnowani i spędzili nader nieprzyjemną noc.

Ale nazajutrz „Monitor” ogłosił:

Wiadomość o ucieczce don Carlosa i powstaniu w Barcelonie, którą podał wczoraj „Messager”, jest bezpodstawna.

Don Carlos nie opuścił Bourges, a na Półwyspie Iberyjskim panuje zupełny spokój.

Przyczyną tej pomyłki były sygnały telegraficzne, odczytane źle z powodu mgły.

Wartość papierów wzrosła dwukrotnie.

W związku z tym straty Danglarsa wyniosły w sumie milion franków.

– Znakomicie – oświadczył Monte Christo Morrelowi, który był u niego właśnie w chwili, gdy ogłoszono wiadomość o dziwacznym zawirowaniu na giełdzie, którego padł ofiarą Danglars – za dwadzieścia pięć tysięcy franków odkryłem coś takiego, że zapłaciłbym za to sto tysięcy.

– Cóż to pan odkrył? – zapytał Maksymilian.

– Odkryłem, jak uwolnić ogrodnika od koszatek, które wyjadają mu brzoskwinie.

61. Widma

Na pierwszy rzut oka dom w Auteuil nie miał w sobie nic nadzwyczajnego, nic, czego można by się spodziewać po rezydencji pana równie znakomitego jak Monte Christo; ale owa prostota wynikała z rozkazów hrabiego, który zażyczył sobie, by nie zmieniano w niczym zewnętrznego wyglądu domu. Aby się przekonać, że wydał zupełnie inne rozkazy co do wnętrza, wystarczyło otworzyć drzwi.

Pan Bertuccio przeszedł sam siebie – umeblowanie było w najlepszym guście, a wszystko zostało urządzone błyskawicznie. Jak niegdyś książę d'Antin wyciął w jedną noc całą aleję drzew, bo zasłaniała widok Ludwikowi XIV, tak w ciągu trzech dni pan Bertuccio obsadził dziedziniec – do tej pory zupełnie pusty – wspaniałymi topolami i sykomorami. Drzewa ocieniły fasadę domu, a przed nią, zamiast dotychczasowego bruku zarośniętego zielskiem, ułożono owego sobotniego ranka rozległy kobierzec trawy, na której wciąż perliły się krople wody, którą ją zroszono.

Wszystkie te rozkazy wydał zresztą sam hrabia; sam wręczył Bertucciowi plan, na którym oznaczył ilość drzew i miejsce, gdzie miały być zasadzone, a także wymiary gazonu.

Tym sposobem dom zmienił się nie do poznania – sam Bertuccio przyznawał, że trudno mu go rozpoznać w takiej oprawie zieleni.

Intendent nie zmartwiłby się zbytnio, gdyby mógł dokonać także paru zmian w ogrodzie; ale hrabia kategorycznie zakazał dotykać tam czegokolwiek. Bertuccio wynagrodził to sobie, przystrajając mnogością kwiatów przedpokoje, schody i kominki.

O nadzwyczajnych uzdolnieniach intendenta i wielkiej wiedzy jego pana o tym, że jeden znakomicie umiał służyć, a drugi wiedział, jak kierować służbą, świadczyło to, że dom ten, pusty od dwudziestu lat, jeszcze wczoraj ponury i smutny, przesycony mdłym zapachem – chciałoby się rzec: zapachem czasu – w ciągu jednego dnia obudził się do życia, nabrał zapachu i zajaśniał wedle gustów właściciela. Przyjechawszy na miejsce hrabia zastał tu swoje książki, broń, obrazy, a w przedpokojach psy, za których karesami przepadał, i ptaki, których śpiew lubił. Cały ten dom zbudził się z długiego snu – niczym pałac Śpiącej Królewny – i wszystko w nim żyło, śpiewało i jaśniało radością, jak w tych naszych ukochanych domach, w których zawsze zostawiamy część naszego ja, nawet jeśli nieszczęście zmusi nas, byśmy z nich wywędrowali.

Na pięknym dziedzińcu uwijała się wesoło służba; ci, którzy zajmowali się kuchnią, przemykali po odnowionych wczoraj schodach, jakby mieszkali tu od dawna; inni krzątali się w wozowni; każdy powóz, opatrzony numerem, wyglądał tak, jakby stał w swojej przegrodzie już od lat pięćdziesięciu; konie u żłobu odpowiadały rżeniem stajennym, którzy traktowali je z szacunkiem o wiele większym od tego, jakim niejeden sługa darzy swojego pana.

W bibliotece szafy ciągnęły się naprzeciw siebie wzdłuż dwóch ścian, a zawierały mniej więcej dwa tysiące tomów. Jeden regał przeznaczony był na literaturę współczesną; nowość, która wydana została zaledwie wczoraj, już pyszniła się na półce, wystawiając na pokaz czerwoną oprawę ze złoceniami.

Po drugiej stronie domu, symetrycznie do biblioteki, umieszczono oranżerię, pełną rzadkich roślin, rozrosłych bujnie w szerokich japońskich wazach; pośrodku owej oranżerii, radującej zarazem wzrok i powonienie, stał stół bilardowy – i chciałoby się rzec, że gracze zostawili go zaledwie przed godziną, porzucając na suknie zamarłe w bezruchu kule.

Wspaniały Bertuccio uszanował tylko jeden jedyny pokój.

Obok tego pokoju, leżącego w lewym skrzydle na pierwszym piętrze, do którego prowadziły schody paradne, ale z którego można było też wyjść ukrytymi schodkami, służba przechodziła z ciekawością, a Bertuccio z drżeniem.

Punktualnie o piątej hrabia zajechał z Alim przed dom. Bertuccio czekał na przyjazd pana z niecierpliwością i niepokojem; miał nadzieję na słowa pochwały, a jednocześnie obawiał się, że hrabia zmarszczy brwi.

Monte Christo wysiadł na dziedzińcu, zwiedził dom i obszedł ogród, nie wypowiedziawszy jednego słowa, nie pokazawszy po sobie ani zadowolenia, ani rozczarowania.

I tylko, gdy wszedł do sypialni, wyciągnął rękę w kierunku szufladki toaletki z drzewa różanego, którą zauważył już przy pierwszej wizycie.

– To może służyć chyba tylko na rękawiczki – rzekł.

– I owszem, panie hrabio – odparł zachwycony Bertuccio. – Proszę otworzyć, a znajdzie tam pan rękawiczki.

W innych szufladach innych mebli hrabia zastał to, czego się spodziewał: flakoniki, cygara, klejnoty.

– No, dobrze! – wyrzekł na koniec.

A imć Bertuccio odszedł uszczęśliwiony – tak wielki, potężny i prawdziwy wpływ ten człowiek wywierał na wszystkich, co go otaczali.

Dokładnie o szóstej przed bramą zastukały końskie kopyta.

Był to nasz kapitan spahisów na swoim Medeahu.

Monte Christo czekał na niego na ganku z uśmiechem na twarzy.

– Przyjechałem pierwszy, jestem pewien! – zawołał Morrel. – Zrobiłem to umyślnie, aby mieć pana tylko dla siebie choć przez chwilkę. Julia i Emanuel przesyłają panu tysiące serdeczności. O, hrabio, ależ tu ślicznie! Ale niech mi pan powie, pańscy ludzie będą potrafili zaopiekować się moim koniem?

– Niech się pan nie martwi, kochany Maksymilianie, już oni się na tym znają.

– No, bo trzeba go zaraz wytrzeć. Ale żebyś pan wiedział, jak pędził! Istny huragan!

– No, ja myślę, koń za pięć tysięcy… – odparł Monte Christo tonem takim, jakiego użyłby ojciec mówiący do syna.

– Żałujesz pan tych pieniędzy? – rzekł Morrel ze swoim szczerym uśmiechem.

– Niech mnie Bóg broni! Żałowałbym tylko wtedy, gdyby koń nie był dobry.

 

– Taki jest dobry, kochany hrabio, że Château-Renaud, największy koneser koni we Francji, i Debray, co jeździ na arabach ministerialnych, zostali za mną nieco w tyle, a do tego doganiają ich konie pani Danglars, które są w stanie zrobić na godzinę sześć mil.

– Czyli jadą za panem? – upewnił się Monte Christo.

– A tak, i oto są.

Rzeczywiście – w tejże chwili przed bramą stanęły spienione konie ciągnące powóz, a za nimi dwa zdyszane wierzchowce. Brama otwarła się, powóz wraz z dwoma końmi zakreśliły łuk i zatrzymały się przed gankiem.

Debray w mgnieniu oka zeskoczył na ziemię i podbiegł do drzwiczek. Podał rękę baronowej, a ta wychodząc z powozu uczyniła ruch tak dyskretny, że uszedł uwagi obecnych – poza hrabią.

Monte Christo zawsze wszystko dostrzegał – i tym razem zauważył więc, jak mignął, przechodząc z ręki baronowej do ręki Debray'a, biały bilecik, a zręczność, z jaką się to odbyło, wskazywała, że jest to między nimi stały manewr.

Za żoną wysiadł bankier, blady, jakby wychodził z grobu, a nie z powozu.

Pani Danglars rozejrzała się wokół badawczo – tylko Monte Christo mógł zrozumieć to spojrzenie, którym obrzuciła dziedziniec, perystyl i fasadę; następnie, tłumiąc wzruszenie, które na pewno zdradziłaby jej twarz, gdyby baronowa była jeszcze w stanie zblednąć, wspięła się po schodach, mówiąc do Morrela:

– Gdyby pan należał do moich przyjaciół, zapytałabym, czy pański koń jest na sprzedaż…

Morrel uśmiechnął się – ale przypominało to raczej grymas – i spojrzał na Monte Christa, jakby chciał go prosić o wydobycie z tego kłopotu.

Hrabia zrozumiał.

– O, droga pani – rzekł – dlaczego nie zwracasz się do mnie z tym pytaniem?

– Przy panu nie należy wypowiadać żadnych życzeń, bo natychmiast je spełniasz – odparła baronowa. – Dlatego zwróciłam się do pana Morrel.

– Niestety, mogę zaświadczyć, że pan Morrel nie może odstąpić tego konia, od tego bowiem zależy jego honor.

– Jak to?

– Założył się, że w pół roku ujeździ Medeaha. Rozumie więc pani, że gdyby pozbył się go przed terminem, nie tylko przegrałby zakład, ale jeszcze mówiono by, że się przestraszył. A kapitan spahisów nie może narażać się na podobne plotki, choćby nawet szło o zaspokojenie kaprysu pięknej kobiety, co według mnie jest jedną z najświętszych rzeczy pod słońcem.

– Widzi więc pani… – rzekł Morrel, kierując jednocześnie do Monte Christo uśmiech pełen wdzięczności.

– Zdaje mi się przecież – wtrącił Danglars tonem gburowatym, którego nie zdołał zamaskować szeroki uśmiech – że masz, moja żono, koni aż nadto?

Pani Danglars nie miała w zwyczaju pozostawiać takich uszczypliwości bez riposty ale tym razem, ku zdumieniu młodych ludzi, udała, że nie słyszy i nie odpowiedziała ani słowa.

Monte Christo uśmiechał się: milczenie to zdradzało jakiś niezwykły przypływ pokory.

Pokazywał właśnie baronowej dwie ogromne wazy z chińskiej porcelany, na których wiły się niczym węże algi morskie, oddane z taką precyzją i kunsztem, że tylko sama natura może zawrzeć w swym dziele takie bogactwo, taką żywotność i takiego ducha.

Baronowa była zachwycona.

– O, w takiej wazie można by posadzić kasztanowiec z Tuileriów! – dziwiła się. – Jakże im się udało wypalić takie olbrzymy?

– Ach, droga pani, nie należy stawiać takich pytań nam, którzy potrafimy wyrabiać tylko figurki i cacka z cieniutkiego szkła – odparł Monte Christo – to praca dawnych wieków, dzieło geniuszów ziemi i morza.

– Jak to? Z jakiejże epoki może być to dzieło?

– Nie wiem; słyszałem tylko, że jakiś cesarz chiński kazał zbudować specjalny piec i w tym piecu odlano, jedna po drugiej, dwanaście takich waz. Dwie popękały pod wpływem ognia, dziesięć pozostałych zatopiono na głębokości trzystu sążni w morzu. Morze, które wyczuło, czego od niego wymagają, oplotło je swoimi lianami i koralami, i wprawiło w nie muszle; wszystko to cementowało się w tych niesłychanych głębinach przez dwieście lat, gdyż cesarza, który chciał dokonać tego doświadczenia, uniosła ze sobą rewolucja. Został tylko protokół, który zaświadczał o wypaleniu waz i o spuszczeniu ich na dno morza. Po dwustu latach odnaleziono ów protokół i postanowiono je wydobyć. Nurkowie w specjalnych machinach przeszukali zatokę, ale z dziesięciu waz odnaleźli tylko trzy – resztę potłukły i porozrzucały fale. Lubię te wazy. Zdaje mi się czasem, że dostrzegam w ich wnętrzu owe niekształtne potwory, straszliwe i tajemnicze, które widzieli li tylko nurkowie; albo wyobrażam sobie, jak śpią w nich miriady drobnych rybek, które schroniły się tu, uciekając przed pogonią wroga.

Tymczasem Danglars, niezbyt wielki amator osobliwości, machinalnie obrywał kwiaty ze wspaniałego drzewa pomarańczowego; skończywszy z pomarańczą, zabrał się do kaktusa, ale kaktus, mający mniej łagodny charakter niż pomarańcza, ukłuł go złośliwie.

Drgnął i przetarł sobie oczy, jakby obudził się nagle ze snu.

– Proszę pana – rzekł doń z uśmiechem Monte Christo – jest pan takim koneserem malarstwa, ma pan u siebie tak znakomite dzieła, nie będę nawet zachwalał moich. A jednak mam tutaj dwóch Hobbemów, jednego Paula Pottera, Mierys, dwóch Gerardów Dow, Rafaela, Van Dycka, Zurbarana i jeszcze kilka Murillów. Zasługują na pańską uwagę.

– No popatrz – zdziwił się Debray – tego Hobbemę skądś znam.

– Naprawdę?

– Tak, ktoś proponował go dyrekcji muzeum.

– Ale ostatecznie muzeum go nie posiada – odezwał się Monte Christo.

– No nie, nie chciało go kupić.

– Czemuż to? – zapytał Château-Renaud.

– Ty to jesteś rozbrajający. Rząd nie ma na tyle pieniędzy.

– O, bardzo cię przepraszam – rzekł Château-Renaud. – Słyszę tę piosnkę codziennie od ośmiu lat i nadal nie mogę się do niej przyzwyczaić.

– Przyjdzie ci to z czasem.

– Nie sądzę.

– Pan major Bartolomeo Cavalcanti! Pan wicehrabia Andrea Cavalcanti! – zaanonsował Baptysta.

Czarny atłasowy kołnierz prosto spod igły, świeżo ogolona broda, siwy wąs, mundur ze szlifami majora ozdobiony trzema medalami i pięcioma krzyżami – jednym słowem, stary żołnierz, jak się patrzy: tak właśnie pojawił się major Bartolomeo Cavalcanti, ów kochający ojciec, którego już znamy.

Ramię w ramię, we fraku aż pachnącym nowością kroczył z uśmiechem na ustach wicehrabia Andrea Cavalcanti, ów pełen szacunku dla rodziciela syn, którego także już znamy.

Trzej młodzi ludzie stali właśnie razem i gwarzyli; ich spojrzenia przeniosły się z ojca na syna – i tu oczywiście zatrzymały się na dłużej, nie pomijając żadnego szczegółu.

– Cavalcanti? – rzekł Debray.

– No, no, piękne nazwisko – zauważył Morrel.

– O tak – dorzucił Château-Renaud. – Włosi nazywają się dobrze, ale ubierają się fatalnie.

– Wybredny jesteś – odparł Debray. – Ubiera się u świetnego krawca, a frak jest prosto spod igły.

– I właśnie to mu zarzucam. Wygląda tak, jakby ubrał się w ten sposób po raz pierwszy w życiu.

– Co to za jedni? – zapytał Danglars hrabiego.

– Słyszałeś pan: panowie Cavalcanti.

– To tylko nazwisko, nic mi to nie mówi.

– A, prawda, zapomniałem, że pan nie znasz naszej włoskiej szlachty. Powiedzieć: Cavalcanti, to to samo, co powiedzieć: ród książęcy.

– Ładną mają fortunkę? – zaciekawił się bankier.

– Kolosalną.

– Cóż porabiają w życiu?

– Próbują je jakoś przejeść, ale nie bardzo im to wychodzi. Mają zresztą u pana kredyt, powiedzieli mi o tym przedwczoraj, kiedy u mnie byli. I zaprosiłem ich głównie ze względu na pana. Przedstawię ich panu.

– Ale zdaje mi się, że bardzo czysto mówią po francusku – zauważył Danglars.

– Syn wychowywał się w jakimś kolegium na Południu, w Marsylii albo gdzieś w okolicach. Przekona się pan, jaki rozentuzjazmowany.

– Czym? – zagadnęła baronowa.

– Francuzkami, droga pani. Chce się absolutnie ożenić z paryżanką.

– Też sobie wymyślił! – wzruszył ramionami Danglars.

Pani Danglars spojrzała na niego w sposób, który w każdej innej sytuacji zwiastowałby burzę; ale po raz drugi nie zareagowała.

– Baron chyba jest dziś mocno zasępiony – szepnął Monte Christo pani Danglars. – Czyżby przypadkiem chciano go posadzić na stołku ministra?

– Nie, nie, o ile wiem. Myślę raczej, że przegrał coś na giełdzie i sam nie wie, na kim się wyładować.

– Państwo de Villefort! – zawołał Baptysta.

Weszły zaanonsowane osoby.

Pan de Villefort, choć umiał zachować zimną krew, był wyraźnie poruszony.

Gdy się witali, Monte Christo poczuł, że drżała mu dłoń.

– O, tylko kobiety umieją się maskować – szepnął do siebie Monte Christo, spoglądając na panią Danglars, która uśmiechała się do prokuratora i całowała jego żonę.

Po zwykłych uprzejmościach hrabia zauważył, że Bertuccio krzątający się do tej pory w kredensie, wśliznął się do saloniku przylegającego do sali, w której byli goście. Poszedł do niego.

– Czego się pan chcesz dowiedzieć, Bertuccio? – zagadnął.

– Ekscelencja nie powiedział mi, ile osób będzie przy stole.

– Policz pan sam.

– Wszyscy już przybyli?

– Tak.

Bertuccio zerknął przez szparę w drzwiach.

Monte Christo nie spuszczał zeń oka.

– O Boże! – zawołał Bertuccio.

– Co się stało?

– Ta kobieta… ta kobieta! – No ta, w białej sukni, cała w diamentach!… ta blondynka!…

– Pani Danglars?

– Nie wiem jak się nazywa. Ale to ona, panie hrabio! To ona! Kobieta z ogrodu! Ta w ciąży! Ta, która spacerowała, czekając na!… Czekając…

Bertuccio stanął z otwartymi ustami, blady, z najeżonym włosem.

– No, na kogo?

Bertuccio nie odpowiedział i tylko wskazał palcem Villeforta, mniej więcej takim gestem, jak Makbet wskazywał Banka.

– O!… O!… – wyszeptał. – Widzi pan? To on.

– On?!… Pan de Villefort, prokurator królewski? Oczywiście, że go widzę.

– Więc ja go nie zabiłem?!

– No coś takiego! Chybaś oszalał, mój dobry Bertuccio.

– To on nie umarł?

– Ależ nie! Widzisz przecież, że żyje. Pewnie zamiast wbić mu nóż między szóste i siódme żebro po lewej stronie, jak to zwykle czynią pańscy ziomkowie, ugodziłeś go nieco wyżej lub niżej. A prawnicy mają twardy żywot – albo raczej wszystko, coś mi opowiedział, to nieprawda, zmyśliłeś to sobie, przyśniło ci się, miałeś przywidzenia. Nie przetrawiłeś dobrze myśli o zemście i zasnąłeś, zaciążyło ci to na żołądku i przyśniły ci się jakieś koszmary, ot i wszystko. No, uspokój się i policz: państwo de Villefort to dwoje; pan i pani Danglars – czworo; pan de Château-Renaud, pan Debray i pan Morrel to siedmioro; pan major Cavalcanti, ośmioro.

– Ośmioro – powtórzył Bertuccio.

– Ale dokąd to, dokąd, do diabła, ależ panu śpieszno! Zapomniałeś pan o jeszcze jednym gościu. Tam, trochę bardziej na lewo… o, tam… to ten młodzieniec w czerni, pan Andrea Cavalcanti, ogląda sobie Madonnę Murilla, o, właśnie się odwraca.

Tym razem Bertuccio omal nie krzyknął – ale spojrzenie Monte Christa wstrzymało mu głos.

– Benedetto! – szepnął. – Fatalność!

– Bije wpół do siódmej, panie Bertuccio – rzekł surowo hrabia. – Mówiłem, że o tej porze siądziemy do stołu. Wiesz dobrze, że nie lubię czekać.

I Monte Christo wszedł do salonu, gdzie czekali goście; a tymczasem Bertuccio chwiejnie powrócił do jadalni, podpierając się o ściany.

Pięć minut później otwarły się podwoje salonu.

Na progu stanął Bertuccio i czyniąc ostatni heroiczny wysiłek, jak Vatel w Chantilly, oznajmił:

– Panie hrabio, podano do stołu.

Monte Christo podał ramię pani de Villefort.

– Panie prokuratorze – rzekł – racz podać ramię pani baronowej.

Villefort usłuchał – i wszyscy przeszli do jadalni.

Inne książki tego autora