Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Hrabia bardzo mało je i pije.

Mercedes uśmiechnęła się ze smutkiem.

– Podejdź do niego – rzekła. – Jak tylko będą przenosili tacę, nalegaj, by się poczęstował.

– Po co, mamo?

– Zrób mi tę przyjemność, Albercie – rzekła Mercedes.

Albert ucałował matkę w rękę i podszedł do hrabiego.

Lokaj przyniósł kolejną tacę pełną owoców i lodów. Widziała, jak Albert nalegał, podając nawet hrabiemu puchar z lodami, ale hrabia stanowczo odmówił.

Albert wrócił do matki. Hrabina była bardzo blada.

– A widzisz, nie mówiłam ci? Odmówił.

– Tak, ale dlaczegóż się tym martwisz?

– Wiesz, Albercie, kobiety mają swoje kaprysy. Ogromną przyjemność sprawiłoby mi, gdyby hrabia zjadł u nas cokolwiek, chociażby odrobinę granatu. Być może nie przyzwyczaił się jeszcze do francuskiej kuchni, albo ma swoje szczególne upodobania.

– Ależ skąd, we Włoszech widziałem, że jadł wszystko; może nie jest dysponowany.

– Poza tym – rzekła hrabina – mieszkał zawsze w gorących krajach, nie odczuwa upałów tak dotkliwie jak my.

– Nie sądzę, bo właśnie skarżył się, że jest duszno i pytał, dlaczego nie podniesiono żaluzji, skoro otwarto już okna.

– O, w takim razie – rzekła Mercedes – mam sposób, jak wybadać, czy ta wstrzemięźliwość jest zamierzona.

I wyszła z salonu.

Po chwili otwarto żaluzje i za oknami przybranymi w powojnik i jaśmin ukazał się ogród, rozświetlony lampionami, i przygotowany do kolacji namiot.

Tancerze i ci, którzy grali w karty lub gawędzili, wykrzyknęli z radości, wciągając z rozkoszą w płuca powietrze, które napłynęło do środka.

W tejże chwili Mercedes powróciła do sali bledsza jeszcze niż przedtem, ale jej oczy wyrażały stanowczość, którą w pewnych okolicznościach potrafiła okazać.

Podeszła do grupki zgromadzonej wokół pana de Morcerf.

– Mężu, nie zmuszaj tych panów, aby tu stali, może woleliby odetchnąć świeżym powietrzem w ogrodzie.

– Ach, pani hrabino – odezwał się szarmancko stary generał. – Sami do ogrodu nie pójdziemy.

– Dobrze – rzekła Mercedes – dam więc panom sama przykład.

Zwróciła się do Monte Christa i rzekła:

– Panie hrabio, proszę podać mi ramię.

Na te proste słowa hrabia niemal zachwiał się, po czym spojrzał na Mercedes. Chwila to była krótka jak błyskawica, a jednak hrabinie wydało się, że trwa wiek, tyle Monte Christo potrafił zawrzeć myśli w tym jednym spojrzeniu.

Podał ramię hrabinie, ona wsparła się na nim albo raczej musnęła je tylko swoją małą rączką i oboje zeszli między krzewami rododendronów i kamelii, po schodach werandy, do ogrodu.

Za nimi do ogrodu pospieszyło całe rozbawione i hałaśliwe towarzystwo, około dwudziestu osób.

70. Chleb i sól

– W salonie było za gorąco, nieprawdaż, panie hrabio? – spytała.

– O tak. I miała pani hrabina doskonały pomysł, każąc otworzyć okna i żaluzje. – Mówiąc te słowa, hrabia poczuł, że ręka Mercedes drży.

– Domyśla się pan, gdzie pana prowadzę? – rzekła hrabina, nie odpowiadając na pytanie Monte Christo.

– Nie wiem, ale jak pani widzi, nie sprzeciwiam się.

– Do oranżerii, którą widać tam, na końcu alei.

Weszli do budynku pełnego wspaniałych owoców, które dojrzewały już od początku lipca w temperaturze tak utrzymywanej, aby mogła zastąpić ciepło słoneczne, którego tak często u nas brak.

Hrabina puściła ramię Monte Christa i poszła zerwać kiść winogron.

– Proszę, panie hrabio – rzekła z tak smutnym uśmiechem, że można było niemal ujrzeć, jak w oczach jej lśnią łzy – proszę skosztować, wiem wprawdzie, że winogrona we Francji nie mogą równać się z sycylijskimi i syryjskimi, ale spodziewam się, że będzie pan pobłażliwy dla naszego słabego północnego słońca.

Hrabia skłonił się i cofnął.

– Nie przyjmie ich pan? – spytała drżącym głosem.

– Pokornie proszę panią o wybaczenie – odpowiedział Monte Christo – ale nie jadam winogron.

Mercedes wypuściła z dłoni kiść i westchnęła.

Na sąsiednim krzaku rumieniła się prześliczna brzoskwinia, dojrzała jak i winogrona w sztucznym cieple oranżerii. Mercedes wyciągnęła rękę i zerwała aksamitny owoc.

– A więc proszę skosztować tego.

Lecz hrabia uczynił ten sam gest odmowy.

– Och, i tego nie? – rzekła z boleścią tłumiąc szloch. – Doprawdy, nie mam szczęścia!

Po tej scenie nastało długie milczenie. Brzoskwinia – podobnie jak kiść winogron upadła na piasek.

– Panie hrabio – odezwała się w końcu Mercedes, spoglądając na Monte Christo błagalnie – istnieje u Arabów wzruszający zwyczaj: ci, którzy podzielą się chlebem i solą pod jednym dachem, pozostaną na wieki przyjaciółmi.

– Znam ten zwyczaj – odpowiedział hrabia. – Ale jesteśmy we Francji, nie w Arabii. We Francji nie ma czegoś takiego jak wieczna przyjaźń, nikt też nie dzieli się chlebem i solą.

– Tak czy inaczej – rzekła hrabina, zaglądając z drżeniem w oczy hrabiemu i chwytając dłońmi konwulsyjnie rękę hrabiego – jesteśmy przyjaciółmi, prawda?

Krew spłynęła hrabiemu do serca – zbladł śmiertelnie; a potem, gdy znów uderzyła mu do głowy, policzki ubarwił mu ciemny rumieniec. Oczy zamgliły się, jakby poraziło go nagle jakieś ostre światło.

– Oczywiście, że jesteśmy przyjaciółmi, pani hrabino – odparł – dlaczego mielibyśmy nimi nie być?

Jednak ton tej odpowiedzi daleko odbiegał od tego, jakiego życzyłaby sobie pani de Morcef. Odwróciła się więc i westchnęła, a raczej jęknęła cicho.

– Dziękuję – rzekła.

I poszła dalej.

Tym sposobem obeszli w milczeniu cały ogród.

– Panie hrabio – odezwała się nagle hrabina po dziesięciu minutach ciszy – czy to prawda, że wiele pan widział, podróżował i wiele wycierpiał?

– Tak, wiele wycierpiałem.

– Ale teraz jest pan szczęśliwy?

– No tak – odpowiedział hrabia – nikt chyba nie słyszy, bym się skarżył.

– I to obecne szczęście nie ułagodziło panu myśli?

– Moje obecne szczęście równa się dawnemu nieszczęściu.

– Czy nie jesteś pan żonaty?

– Ja, żonaty? – zadrżał hrabia. – Któż mógł to pani powiedzieć?

– Nikt, ale widać pana w Operze z jakąś młodą i piękną osobą.

– To moja niewolnica, którą kupiłem w Konstantynopolu, księżniczka, którą adoptowałem i nie kocham poza tym nikogo.

– I tak sam pan żyje?

– Tak.

– A siostry, bracia, ojciec? Nie ma pan nikogo?

– Nie.

– Jakże można tak żyć, nie mając niczego, co łączyłoby pana z życiem?

– To nie moja wina. Na Malcie kochałem pewną dziewczynę, miałem się z nią ożenić, ale nastała wojna i oderwała mnie od niej jak fala. Myślałem, że kocha mnie tak bardzo, by poczekać, by zostać mi wierną aż do grobu. Jednak gdy wróciłem, okazało się, że wyszła za kogoś innego. To zwykła historia każdego, kto miał dwadzieścia lat. Serce moje było może wrażliwsze niż u innych, dlatego cierpiałem znacznie więcej; i to wszystko.

Hrabina zatrzymała się na chwilę, jakby zabrakło jej powietrza.

– Tak – rzekła – i ta miłość ciągle jest w pańskim sercu… kocha się przecież naprawdę tylko raz… Spotkał pan kiedyś jeszcze tę kobietę?

– Już nigdy nie wróciłem tam, gdzie mieszka.

– Na Maltę?

– Tak, na Maltę.

– I ona tam jeszcze mieszka?

– Zapewne.

– Przebaczył jej już pan?

– Jej tak.

– Ale tylko jej. Czyli wciąż nienawidzi pan tych, którzy ją panu odebrali?

– Dlaczego miałbym ich nienawidzić?

Hrabina stanęła naprzeciw Monte Christa; w ręku trzymała jeszcze kilka winogron.

– Niech pan spróbuje – poprosiła.

– Nigdy nie jadam winogron, pani hrabino – odpowiedział Monte Christo takim tonem, jakby o tym nie rozmawiali.

Hrabina w geście rozpaczy rzuciła winogrona w najbliższą kępę krzewów.

– Nieugięty! – szepnęła.

Monte Christo stał nieporuszony, jakby go ten wyrzut nie dotykał.

Wtem nadbiegł Albert.

– Kochana matko – rzekł. – Co za nieszczęście!

– Co takiego, co się stało? – zapytała hrabina, jakby wyrwana ze snu. – Nieszczęście? O tak, na pewno spotka nas wiele nieszczęść.

– Pan de Villefort przyjechał, po żonę i córkę.

– Dlaczego?

– Pani markiza de Saint-Méran przyjechała do Paryża z wiadomością, że pan de Saint-Méran umarł na pierwszej stacji, jak tylko wyjechali z Marsylii. Pani de Villefort była tak wesoła, że nie chciała ani tego przyjąć do wiadomości, ani w to uwierzyć. Ale panna Valentine domyśliła się wszystkiego po pierwszych słowach ojca, zemdlała jak rażona gromem.

– Kimże jest pan de Saint-Méran dla panny de Villefort? – zapytał hrabia.

– Dziadkiem po kądzieli. Jechał właśnie, by przyspieszyć małżeństwo Franza ze swoją wnuczką.

– Ach tak!

– A Franz się spóźnił. Dlaczegóż pan de Saint-Méran nie był także dziadkiem panny Danglars?

– Albercie, Albercie, co ty mówisz – skarciła go łagodnie matka. – Panie hrabio, on tak bardzo pana szanuje, proszę mu powiedzieć, że niestosownie się wyraził!

I postąpiła kilka kroków naprzód.

Monte Christo spojrzał na nią wzrokiem tak dziwnym, tak przepojonym rozmarzeniem i pełnym podziwu, że Mercedes zawróciła.

Wzięła go za rękę i ściskając jednocześnie dłoń syna, połączyła je, mówiąc:

– Jesteśmy przyjaciółmi, czyż nie?

– O, nigdy nie ośmieliłbym się nazywać pani przyjacielem – odparł hrabia – ale w każdym razie jestem pani oddanym sługą.

Hrabina odeszła. Serce ściskało się jej tak mocno, że po chwili hrabia zobaczył, jak wyjmuje chusteczkę, by otrzeć oczy.

– Czy zaszło jakieś nieporozumienie między matką a panem? – spytał zdziwiony Albert.

– O, przeciwnie, przecież dopiero co powiedziała, że jesteśmy przyjaciółmi.

I udali się do salonu, który właśnie opuściła Valentine i państwo de Villefort.

71. Pani de Saint-Méran

Tymczasem dom państwa Villefort nawiedziła żałoba.

 

Obie panie, mimo długich i cierpliwych nalegań pani de Villefort, pojechały na bal same, bez prokuratora. Prokurator zamknął się jak zwykle w swoim gabinecie ze stosami papierów, których sam widok mógłby niejednego przestraszyć – a przecież te stosy zaledwie wystarczały, by zaspokoić jego niepohamowaną żądzę pracy.

Ale tym razem stosy akt stanowiły tylko pretekst – pan Villefort zamknął się, nie aby pracować, lecz aby móc rozmyślać. Zamknął drzwi, wydawszy rozkaz, by mu przeszkadzano tylko dla spraw wielkiej wagi, zasiadł w fotelu i zaczął jeszcze raz przywoływać w swojej pamięci wszystkie zdarzenia z ostatniego tygodnia, ożywiając smutek i gorycz wspomnień.

Zamiast więc zabrać się do stosu akt, otworzył szufladę biurka, nacisnął sprężynę skrytki i wyjął z niej plik swoich osobistych notatek – były to bardzo ważne dokumenty, sklasyfikowane i oznaczone nalepkami, na których Villefort wypisał szyfrem nazwiska ludzi, których uważał za swoich wrogów, czy to w sprawach politycznych i zawodowych, czy to w interesach, czy to w jego tajemniczych romansach.

Ich liczba była tak imponująca, że sam zadrżał o siebie; a przecież ci wrogowie, choć potężni i groźni, budzili w nim uśmiech – taki uśmiech, jak u podróżnego, co spogląda z najwyższego szczytu na szpiczaste turnie, niedostępne ścieżki i głębokie przepaście; wszystko to miał już za sobą; osiągnął cel podróży, wspinając się długo i mozolnie.

Kiedy przywołał wszystkie te nazwiska, kiedy przeczytał raz jeszcze i starannie przestudiował dokumenty, potrząsnął głową.

– To niemożliwe – rzekł sam do siebie – żaden z moich nieprzyjaciół nie byłby tak cierpliwy i wyrozumiały, aby czekać aż do dziś i zniszczyć mnie tym sekretem. Czasem, jak mówi Hamlet, najgłębiej ukryta sprawa wychodzi spod ziemi i zabłyśnie w powietrzu; ale zabłyśnie tak, jak błędny ognik, na chwilę, tylko po to, aby nas omamić. Być może Korsykańczyk opowiedział całą historię jakiemuś księdzu, który z kolei opowiedział ją hrabiemu de Monte Christo; ten zaś z ciekawości… – Ale skąd ta ciekawość? – podjął po chwili namysłu. – Jaki ma w tym interes pan de Monte Christo, pan Zaccone, syn armatora z Malty, posiadacz kopalni srebra w Tesalii, który po raz pierwszy przybywa do Francji – jaki ma w tym interes, aby wyświetlić ten straszny, tajemniczy wypadek, nieprzydatny nikomu? Z tych luźnych informacji, udzielonych mi przez księdza Busoni – przyjaciela, i lorda Wilmore – wroga hrabiego, wynika rzecz jasna, niepodważalna i oczywista: nigdy nie zetknąłem się w żadnych okolicznościach z tym panem.

Lecz Villefort nie wierzył własnym słowom. Odkrycie tej tajemnicy nie było dla niego najstraszniejsze, bo mógł wszystkiemu zaprzeczyć, a przynajmniej się wytłumaczyć; mało trwożyło go to Mane, Tekel, Fares, co nagle zarysowało się na murze krwawymi literami; trwogę budziło w nim to, że wiedział, do kogo należała ręka, która je nakreśliła.

Gdy tak próbował się uspokoić i stworzyć sobie w myśli wizję życia spokojnego, ograniczonego do radości domowych – zamiast zwyczajowych ambitnych marzeń politycznych (aby nie budzić z dawna uśpionego nieprzyjaciela), na dziedzińcu rozległ się turkot powozu. Po chwili usłyszał, jak ktoś z trudem – widać w podeszłym wieku – wchodził po schodach, a w tle doszły go głośne łkania i lament służby, która czyni tak zawsze, gdy chce okazać współczucie państwu.

Otwarł zasuwę u drzwi i natychmiast, niezapowiedziana, weszła do środka starsza pani z szalem na ramionach i kapeluszem w ręku. Siwe włosy, zaczesane do tyłu, odsłaniały pożółkłe czoło; w kącikach oczu, tak spuchniętych od łez, że prawie niewidocznych, rysowały się głębokie zmarszczki.

– Ach, drogi zięciu, co za nieszczęście! – zawołała. – Ja tego nie przeżyję! O, nie przeżyję!

Osunęła się na najbliższe krzesło obok drzwi i rozpłakała się głośno.

Słudzy stojący na progu, nie ośmielali się postąpić kroku, popatrywali na sługę pana Noirtier, który słysząc taką wrzawę, przybiegł tu także i stanął pośród innych.

Villefort zerwał się i podbiegł do teściowej.

– Wielki Boże! – zapytał. – Co się stało, czemu mama tak desperuje? Czemu nie ma z mamą pana de Saint-Méran?

– Mój mąż nie żyje – rzekła bez żadnych wstępów, martwo i drętwo.

Villefort cofnął się i uderzył w dłonie.

– Umarł! – wyjąkał. – Umarł, tak po prostu umarł?…. Nagle?…

– Tydzień temu wsiedliśmy po obiedzie do powozu. Pan de Saint-Méran już od kilku dni źle się czuł, ale myśl, że wkrótce ujrzy naszą drogą Valentine, dodawała mu sił, dlatego też pomimo bólu chciał koniecznie jechać do Paryża. Sześć mil za Marsylią zażył swoje pastylki, a potem zasnął tak głęboko, że było to aż nienaturalne. Wahałam się, czy go budzić, choć widziałam, że twarz mu poczerwieniała, a krew nadmiernie pulsuje w skroniach. Zapadła noc, i nic już nie mogłam dostrzec; pozwoliłam mu spać; ale nagle rozległ się głuchy jęk i głowa gwałtownie opadła mu w tył. Zawołałam natychmiast lokaja, kazałam zatrzymać konie, zaczęłam cucić męża, ale było za późno, nie żył. I tak z trupem u boku przyjechałam aż do Aix.

Villefort osłupiały stanął i szeroko otworzył usta.

– A wezwała pani doktora?

– Natychmiast; ale jak powiedziałam, było za późno.

– Zapewne, ale jednak może rozpoznał chorobę, na jaką markiz umarł?

– Powiedział mi, że była to apopleksja.

– I co mama potem zrobiła?

– Pan de Saint-Méran mówił mi zawsze, że gdyby umarł poza Paryżem, chciałby być pochowany w grobie rodzinnym. Kazałam więc włożyć go do ołowianej trumny, a sama wyprzedziłam karawan.

– O, mój Boże! Biedna mama! Taki cios, a potem jeszcze tyle trudów, i to w tym wieku!

– Bóg dał mi sił, bym wytrwała aż do końca; zresztą markiz z pewnością zrobiłby dla mnie to samo. Od momentu, gdy zostawiłam jego zwłoki, odchodzę od zmysłów. Nie mogę już płakać, mówią wprawdzie, że w moim wieku coraz mniej się płacze, ale sądzę, że miarą cierpienia jest ilość wylanych łez. Gdzie jest moja Valentine? Bo jechaliśmy przecież do niej. Chciałabym ją natychmiast zobaczyć.

Villefort pomyślał, że powiedzieć w tej chwili, iż Valentine jest na balu, byłoby czymś okrutnym. Rzekł więc tylko, że Valentine wyszła z macochą i że natychmiast po nie pośle.

– Tylko natychmiast! Natychmiast, błagam – rzekła stara dama.

Villefort wziął pod rękę panią de Saint-Méran i odprowadził do jej pokojów.

– Niech mama teraz odpocznie – rzekł.

Słysząc te słowa, markiza podniosła głowę i spojrzała na Villeforta, który przypominał jej opłakiwaną córkę, która przetrwała dla niej w Valentine; tak wzruszyło ją słowo „mama”, że zalała się łzami i padła na kolana przy krześle, wciskając głowę w poduszki.

Villefort oddał markizę pod opiekę służby; tymczasem stary Barrois wrócił poruszony do swojego pana; nic bowiem tak nie przeraża starców, jak to, gdy śmierć przestaje się na chwilę zajmować nimi wszystkimi, aby zakrzątnąć się wokół jednego z nich.

Gdy pani de Saint-Méran, klęcząc, modliła się żarliwie, Villefort pojechał do pani Morcerf po żonę i córkę.

Był tak blady, gdy stanął w drzwiach salonu, że Valentine przybiegła do niego, wołając:

– Ojcze! Czyżby stało się coś złego?

– Babcia przyjechała – rzekł pan de Villefort.

– A dziadek? – spytała, drżąc, dziewczyna.

Pan Villefort nie odpowiedział nic, podał tylko córce rękę.

Uczynił to w samą porę.

Valentine poczuła, że kręci się jej w głowie i zachwiała się. Pani de Villefort przybiegła na ratunek i pomogła mężowi zaprowadzić ją do powozu, mówiąc:

– To zdumiewające! Kto mógłby się spodziewać? To rzeczywiście niezwykłe!

I cała zrozpaczona rodzina opuściła dyskretnie salę, zostawiając jednak po sobie ślad smutku, który niby czarna krepa rozsnuł się nad gośćmi.

Przy schodach Valentine spotkała Barroisa.

– Pan Noirtier chce się z panią dziś widzieć – szepnął.

– Powiedz, że przyjdę natychmiast, jak tylko wyjdę od babci – rzekła Valentine.

Wrażliwa dziewczyna rozumiała dobrze, że teraz potrzebna jest przede wszystkim pani de Saint-Méran.

Zastała ją w łóżku.

Nieme uściski, serca nabrzmiałe cierpieniem, przerywane westchnienia, gorące łzy – tak wyglądały pierwsze chwile spotkania; pani de Villefort, która trzymając pod rękę męża, okazywała, przynajmniej pozornie, głęboki szacunek biednej wdowie.

Po chwili nachyliła się do męża i szepnęła:

– Jeśli pozwolisz, lepiej odejdę; mój widok chyba tylko jeszcze bardziej przygnębia twoją teściową.

Pani de Saint-Méran usłyszała te słowa.

– O dobrze, dobrze, niech odejdzie – rzekła do ucha Valentine – ale ty zostań, zostań!

Pani de Villefort wyszła i Valentine została sama przy łożu babki, bo prokurator opuścił pokój wraz z żoną.

Tymczasem Barrois udał się spiesznie do pana Noirtier.

Starzec usłyszał wcześniej, że coś się dzieje i wysłał służącego na przeszpiegi.

Gdy Barrois wrócił, Noirtier skierował nań pytające, jakże żywe i bystre spojrzenie.

– Niestety, proszę pana – rzekł Barrois – wielkie nieszczęście! Przyjechała pani de Saint-Méran, a jej mąż umarł.

Panowie de Saint-Méran i Noirtier nigdy nie byli bliskimi przyjaciółmi; jednak łatwo zrozumieć, co czuje człowiek starszy na wieść o śmierci rówieśnika.

Noirtier opuścił głowę, jakby zasmucony lub zamyślony, po czym przymknął jedno oko.

– Chodzi o pannę Valentine? – rzekł Barrois.

Noirtier dał znak potwierdzenia.

– Jak pan wie, jest na balu, przyszła zresztą pożegnać się z panem, była bardzo wytwornie ubrana.

Noirtier przymknął znowu lewe oko.

– Więc chce się pan z nią widzieć?

– Tak.

– Zaraz ktoś po nią pojedzie do pani de Morcerf, będę na nią czekał i powiem, aby tu przyszła. Czy tego sobie pan życzy?

– Tak.

Barrois czekał na powrót Valentine, i jak wróciła, powiedział jej o życzeniu dziadka.

Toteż Valentine, pożegnawszy się z panią de Saint-Méran, która poddając się zmęczeniu, zapadła w głęboki sen, udała się do pana Noirtier.

Do łóżka pani de Saint-Méran przysunięto mały stoliczek z karafką oranżady, którą zwykła pijać, i małą szklaneczką.

Po czym, jak już wspominaliśmy, dziewczyna poszła do pana Noirtier.

Ucałowała staruszka, który tak czule na nią spoglądał, że łzy zalśniły jej znów w oczach.

Starzec patrzył na nią znacząco.

– Tak, tak – rzekła Valentine. – Chcesz powiedzieć, że wciąż mam jeszcze dobrego dziadka.

Starzec przytaknął.

– O, gdyby nie to, mój Boże, co by się ze mną stało?

Wybiła pierwsza w nocy.

Barrois, mając ochotę iść spać odezwał się, że po tak bolesnym dniu wszyscy potrzebują odpoczynku. Starzec nie chciał się przyznać, że najlepszym wypoczynkiem dla niego jest widok ukochanej wnuczki – pożegnał więc Valentine, bo rzeczywiście cierpienie ją znużyło.

Nazajutrz, gdy przyszła do babki, zastała ją jeszcze w łóżku. Gorączka nie ustała; co więcej, posępny blask jarzył się w oczach markizy i wydawało się, że nie panuje nad nerwowym podnieceniem.

– O Boże! Babuniu, czyżbyś cierpiała jeszcze bardziej? – zawołała Valentine, widząc jej wzburzenie.

– O nie, moje dziecko – rzekła pani de Saint-Méran. – Lepiej mi, czekałam tylko z niecierpliwością na ciebie. Chciałam cię posłać po ojca.

Valentine nie śmiała sprzeciwić się woli babki, choć nie znała przyczyny tego życzenia – i po chwili przyszedł pan de Villefort.

– Drogi panie – rzekła pani de Saint-Méran bez żadnych wstępów, jakby się lękała, że zabraknie jej czasu. – Pisałeś mi, że chcesz małą wydać za mąż?

– Tak – odpowiedział Villefort. – To już postanowione.

– Twój przyszły zięć to Franz d'Epinay? Syn generała d'Epinay, który należał do naszego stronnictwa; zamordowano go parę dni przed powrotem uzurpatora z wyspy Elby?

– Tak, właśnie ten.

– Nie przeraża go związek z wnuczką jakobina?

– Na szczęście wszystkie nasze zatargi ustały – rzekł Villefort. – Pan d'Epinay podczas śmierci swego ojca był jeszcze dzieckiem, niemal nie zna mego ojca, więc zapewne powita go jeśli nie z radością, to przynajmniej nie z odrazą.

– To dobra partia?

– Pod wszystkimi względami.

– Trzeba więc – rzekła po kilku chwilach rozwagi pani de Saint-Méran – przyspieszyć ten związek, bo ja już niedługo umrę.

– Ależ, pani! Kochana babuniu! – zawołali jednocześnie pan de Villefort i Valentine.

– Wiem dobrze, co mówię – odpowiedziała markiza. – Trzeba się spieszyć, bo to biedne dziecię nie ma matki, niechże ją przynajmniej babka pobłogosławi. Tylko ja jej zostałam po biednej Renacie, o której tak szybko zapomniałeś.

– A pani – rzekł Villefort – zapomina, że to biedne dziecko po utracie matki potrzebowało opieki.

– Macocha nigdy nie zastąpi matki, mój panie; ale nie o to tu chodzi, zostawmy zmarłych w spokoju.

 

Słowa te wyrzekła tak obojętnym i martwym tonem, że można by sądzić, iż wkrótce straci przytomność.

– Jak sobie mama życzy – rzekł Villefort – tym bardziej że oboje zgadzamy się w tym względzie; skoro tylko pan d'Epinay przybędzie do Paryża…

– Kochana babuniu – rzekła Valentine. – Przecież mamy żałobę, nie możemy tak postąpić… chciałabyś, abym zawarła ten związek pod tak smutną wróżbą?

– Moje dziecię – odpowiedziała żywo babcia. – Nie wysuwaj tak banalnych przyczyn, które przeszkadzają tylko słabym w budowaniu znakomitej przyszłości. Ja także wychodziłam za mąż w momencie śmierci mojej matki, a wcale nie byłam nieszczęśliwa z tego powodu.

– Znowu te myśli o śmierci – wtrącił Villefort.

– Znowu!… Znowu!… Powtarzam wam, że niedługo umrę, słyszycie! Ale przed śmiercią chcę się spotkać z przyszłym mężem Valentine; chcę wymóc na nim przysięgę, że uczyni moją wnuczkę szczęśliwą; chcę w jego oczach wyczytać, czy spełni przysięgę; wreszcie chcę go po prostu poznać! – I dodała przerażającym tonem: – Bo ja wstanę z grobu i policzę się z nim, jeśli nie będzie taki, jakim być powinien.

– Pani – rzekł Villefort – proszę odsunąć od siebie te okropne myśli, bo graniczą z obłędem. Gdy już kogoś położą do grobu, będzie tam spał wiecznie – nigdy nie powstanie.

– O tak, tak, babciu, uspokój się – prosiła Valentine.

– A ja ci mówię, mój panie, że wcale nie jest tak, jak ci się zdaje. Tej nocy miałam koszmarne sny; zdawało mi się, jakby moja dusza unosiła się nad śpiącym ciałem; chciałam otworzyć oczy, ale mimo woli zamykały się; wszystko to, jestem pewna, wydaje się wam nieprawdopodobne – a jednak przez te zamknięte drzwi widziałam, jak z kąta, tam, gdzie są drzwi do gotowalni pani de Villefort, jak wynurzyła się stamtąd jakaś biała postać.

Valentine krzyknęła.

– Miała mama gorączkę – rzekł Villefort.

– Możesz nie wierzyć, jeśli tak ci się podoba, ale ja jestem pewna; widziałam białą postać, a Bóg, jakby w obawie, że podważę świadectwo jednego tylko z moich zmysłów, sprawił, że usłyszałam, jak poruszyła się szklanka na stoliku.

– Ach, droga babuniu, to był sen!

– To wcale nie był sen, bo w tym momencie wyciągnęłam rękę do dzwonka i cień natychmiast zniknął, a pokojówka weszła ze światłem. Duchy pokazują się tylko tym, którzy je mają zobaczyć; to był duch mojego męża. Jeżeli dusza mojego męża zeszła tu i wzywa mnie do siebie, dlaczego moja dusza nie miałaby tu powrócić, aby obronić swoją wnuczkę? Przecież między nami więź jest jeszcze bliższa.

– O, pani – rzekł Villefort, mimo woli wzruszony do głębi – Nie pozwól, aby zawładnęły tobą takie ponure myśli. Będzie mama mieszkać z nami, będzie mama jeszcze długo szczęśliwa, kochana, czczona i przy nas zapomnisz…

– O, nigdy, nigdy, nigdy! – rzekła markiza. – Kiedy powraca pan d'Epinay?

– Spodziewamy się go lada chwila.

– To dobrze. Jak tylko przyjedzie, dajcie mi znać, nie traćmy czasu. Chciałabym zobaczyć się jeszcze z notariuszem i upewnić, że Valentine otrzyma po nas cały majątek.

– O, babuniu – wyjąkała Valentine, całując gorącymi ustami rozpalone czoło babki. – Czy chcesz, abym umarła? O mój Boże! Masz gorączkę, trzeba wołać doktora, a nie notariusza.

– Po co doktora – rzekła, wzruszając ramionami. – Nic mi nie jest, pić mi się tylko chce i to wszystko.

– Czego się napijesz, babuniu?

– Jak zwykle, oranżady, szklanka stoi na stole, podaj mi, moja kochana.

Valentine nalała oranżady do szklanki, wzięła ją z niejakim lękiem – gdyż była to ta sama szklanka, którą miał poruszyć cień – i podała babce.

Markiza wypiła duszkiem wszystko.

Następnie odwróciła się na drugi bok, powtarzając:

– Notariusza, notariusza!

Pan de Villefort wyszedł, a Valentine usiadła przy łóżku babki.

Biedactwo chyba bardziej potrzebowało lekarza niż jej babka. Policzki płonęły jej od wypieków, oddech miała krótki i urywany, a puls gwałtowny i szybki jak w gorączce.

Biedne dziewczę rozmyślało, jaka rozpacz ogarnie Maksymiliana, kiedy dowie się, że pani de Saint-Méran zamiast pomóc mu, działa tak, jakby uważała go za wroga, nie znając go zresztą wcale.

Valentine zamierzała powiedzieć wszystko babce i z pewnością powiedziałaby bez wahania, gdyby Maksymilian Morrel nazywał się Albert de Morcerf albo Raul de Château-Renaud; Morrel pochodził z ludu, a Valentine wiedziała, jaką pogardę żywi markiza de Saint-Méran dla tych, którzy nie mogli się poszczycić szlacheckim pochodzeniem.

Spychała więc tajemnicę swojej miłości na dno serca, wiedziała bowiem, że gdyby chciała ją wyjawić, niczemu by to nie służyło, a gdyby ojciec i macocha dowiedzieli się o tym, wszystko byłoby stracone.

Tak upłynęły dwie godziny.

Pani de Saint-Méran rzucała się niespokojnie w gorączkowym śnie.

Wreszcie lokaj dał znać, że przyszedł notariusz.

Chociaż uczynił to szeptem, pani de Saint-Méran uniosła się natychmiast na poduszce.

– Notariusz? – rzekła. – Niech zaraz wejdzie.

Notariusz stał już przy drzwiach – i wszedł.

– Valentine, odejdź – rzekła pani de Saint-Méran – i zostaw mnie samą z tym panem.

Wnuczka pocałowała babkę w czoło i odeszła, trzymając chusteczkę przy oczach.

W drzwiach spotkała służącego, który zawiadomił ją, że w salonie czeka lekarz.

Valentine zbiegła jak najszybciej po schodach. Lekarz ów był przyjacielem rodziny, a jednocześnie jednym z najznakomitszych lekarzy epoki; bardzo lubił Valentine – widział, jak przyszła na świat.

Miał córkę w tym samym wieku, co panna de Villefort, ale matka jej cierpiała na suchoty, żył więc ciągle w lęku o swe ukochane dziecko.

– Ach, panie d'Avrigny, czekaliśmy na pana z niecierpliwością. Ale przede wszystkim, jakże się mają Madeleine i Antoinette?

Madeleine była córką pana d'Avrigny, Antoinette – siostrzenicą. Pan d'Avrigny uśmiechnął się smutno.

– Antoinette ma się bardzo dobrze – rzekł – Madeleine nieźle. Ale czemu po mnie posłałaś, moja kochana? Chyba ani twój ojciec, ani pani de Villefort nie są chorzy? A ty, moja droga, choć widzę, że dalej masz kłopoty z nerwami, też chyba mnie nie potrzebujesz? Może tylko ci doradzę, żebyś nie popuszczała wodzy fantazji.

Valentine spąsowiała. Pan d'Avrigny miał istny dar jasnowidzenia; był to jeden z tych lekarzy, którzy pomagają ciału poprzez kurowanie duszy.

– To nie ja potrzebuję teraz twojej pomocy, ale moja babka, panie doktorze. Nie wie pan, jakie spotkało nas nieszczęście?

– Nie wiem o niczym – rzekł pan d'Avrigny.

– Niestety! – rzekła Valentine, tłumiąc szloch. – Mój dziadek umarł.

– Pan de Saint-Méran?

– Tak. Na apopleksję.

– Na apopleksję? – powtórzył doktor.

– Tak jest i moja biedna babka trwa ciągle w tym przekonaniu, że jej mąż, którego nigdy nie opuszczała, wzywa ją do siebie, że wkrótce się z nim połączy. O, drogi panie doktorze, proszę wyleczyć babcię!

– Gdzież jest?

– W swoim pokoju, z notariuszem.

– Co dolega pani de Saint-Méran?

– Jest jakoś dziwnie rozdrażniona, śpi niespokojnie i ciężko; dziś rano mówiła, że miała dziwny sen: jej dusza unosiła się nad uśpionym ciałem – to na pewno majaki wynikające z gorączki; jest przekonana, że widziała w swoim pokoju jakąś zjawę, a nawet słyszała, jak zjawa trącała szklankę.

– To dziwne. Nie wiedziałem, że pani de Saint-Méran miewa takie przywidzenia.

– Pierwszy raz – rzekła Valentine – widziałam ją w tym stanie. Dziś rano przeraziła mnie niezmiernie, myślałam, że pomieszało się jej w głowie; wie pan, że mój ojciec ma bardzo logiczny umysł, a mimo to też był pod wrażeniem.

– Zobaczymy. To, co mówisz, jest naprawdę osobliwe.

Notariusz wyszedł i powiedziano Valentine, że babka została sama.

– Niech pan idzie na górę, proszę – rzekła do lekarza.

– A pani?

– Nie ośmielę się. Nie pozwoliła mi posyłać po pana; poza tym sam pan widzi, że nie umiem ukryć zdenerwowania, mam gorączkę, jestem znużona; przejdę się po ogrodzie, to mnie uspokoi.

Lekarz uścisnął dłoń Valentine i udał się do pani de Saint-Méran. Tymczasem dziewczyna zeszła do ogrodu.

Nie trzeba przypominać, jaką część ogrodu upodobała sobie Valentine. Zazwyczaj spacerowała chwilę wśród klombów przy domu, po czym zrywała różę, zatykała ją za pasek lub wpinała we włosy i szła cienistą alejką do ławki – i do bramy.

I teraz Valentine przeszła się tam i z powrotem między kwiatami, ale żadnego nie zerwała. Choć nie miała czasu ubrać się na czarno, w sercu nosiła żałobę i nie chciała przystrajać się niczym. Wreszcie weszła w alejkę.

Gdy zagłębiała się coraz dalej, wydało się jej, że ktoś powtarza jej imię.

Zdziwiona stanęła.

Wtedy usłyszała wyraźniej ów głos – i rozpoznała Maksymiliana.

Inne książki tego autora