Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

56. Pole lucerny

Niech czytelnicy zgodzą się, byśmy wrócili na pole graniczące z pałacem pana de Villefort; przy bramie osłoniętej gałęziami kasztanów spotkamy osoby znane nam już dobrze.

Tym razem Maksymilian stawił się pierwszy.

Przylgnąwszy okiem do szpary, wypatruje, czy w głębi ogrodu nie przemknie się między drzewami jakiś cień, nasłuchuje, czy jedwabny trzewiczek nie zazgrzyta na piasku alejki.

Wreszcie zaskrzypiały tak upragnione kroki, ale zamiast jednego cienia, ukazały się dwa.

Valentine spóźniła się, ponieważ pani Danglars i Eugenia przedłużyły wizytę aż do godziny, na którą się umówili. Aby nie uchybić schadzce, dziewczyna zaproponowała Eugenii spacer po ogrodzie; chciała w ten sposób pokazać Maksymilianowi, że nie z jej winy nastąpiło to spóźnienie, bo przecież już na pewno się tym martwił.

Młody człowiek zrozumiał wszystko – zakochanych cechuje szczególna, działająca błyskawicznie intuicja – i poczuł, że kamień spadł mu z serca.

A poza tym Valentine, kierowała spacerem tak, że Maksymilian mógł widzieć, jak przechadzają się tam i z powrotem, a za każdym razem, gdy przechodziły tuż obok, rzucała w kierunku bramy spojrzenia, których nie dostrzegała Eugenia, ale przechwytywał Maksymilian. Spojrzenia te zdawały się mówić:

– Kochany, bądź cierpliwy, widzisz, że to nie moja wina.

I Maksymilian starał się zachować cierpliwość, podziwiając jednocześnie kontrast między urodą obu panien – jasnowłosej, o tęsknym spojrzeniu, lekko pochylonej jak wdzięczna iwa, i czarnowłosej, o wejrzeniu dumnym, a wyniosłej jak topola.

Po półgodzinnym spacerze dziewczęta odeszły; Maksymilian zrozumiał, że odwiedziny pani Danglars dobiegały końca.

Istotnie, po chwili znów pojawiła się Valentine, tym razem sama. Z obawy, aby czyjeś niepożądane oczy nie zaciekawiły się tym powrotem, szła wolniutko, przyglądając się uważnie kępom drzew i krzewów oraz penetrując wzrokiem alejki, a zamiast skierować się prosto ku bramie, usiadła najpierw na ławeczce.

A wreszcie podbiegła do kraty.

– Witaj, kochana moja!

– Witaj, Maksymilianie. Musiałeś czekać, ale widziałeś, dlaczego.

– Tak, rozpoznałem pannę Danglars. Nie myślałem, że się aż tak przyjaźnicie.

– A któż ci powiedział, że się przyjaźnimy?

– Nikt; wydało się tylko, że tak się zachowujecie. Spacerowałyście, trzymając się pod ramię, a rozmawiałyście tak, jak dwie przyjaciółki z pensji, które się sobie zwierzają.

– No tak, zwierzałyśmy się – rzekła Valentine. – Eugenia przyznała mi się, jaki wstręt czuje do małżeństwa z panem de Morcerf, a ja przyznałam się, że ślub z panem d'Epinay będzie dla mnie strasznym nieszczęściem.

– Kochana moja!

– I dlatego, mój miły, wydało ci się, że nie ma między nami żadnego dystansu. Przecież mówiąc o człowieku, którego nie mogę kochać, myślałam o człowieku, którego kocham.

– Ależ ty jesteś dobra, Valentine! I masz w sobie coś, czego panna Danglars nigdy nie będzie miała: jakiś nieokreślony czar, który jest u kobiety tym, czym zapach dla kwiatu, a słodycz dla owocu. Bo to za mało, jeśli kwiat czy owoc są tylko piękne.

– Kochany, patrzysz tak na to wszystko, bo miłość przysłania ci wzrok.

– O nie, przysięgam ci. No, na przykład przypatrywałem się wam obu i przysięgam, oddawałem sprawiedliwość urodzie panny Danglars, ale trudno mi było przypuścić, że ktoś mógłby się w niej zakochać.

– No właśnie, bo ja tam byłam i to cię zaślepiało, kochany.

– Nie… ale powiedz mi… a pytam z czystej ciekawości; obudziły ją we mnie pewne poglądy, jakie sobie wyrobiłem o pannie Danglars.

– Na pewno niesprawiedliwe, chociaż nie wiem, jakie. Kiedy wydajecie sądy o nas, biednych kobietach, nie możemy liczyć na pobłażliwość.

– No tak, za to same o sobie wydajecie bardzo sprawiedliwe sądy!

– Bo niemal zawsze w naszych opiniach biorą udział żywe uczucia. Ale o co chciałeś zapytać?

– Czy panna Danglars obawia się małżeństwa z panem de Morcerf dlatego, że kogoś kocha?

– Ależ mówiłam ci, że nie jestem przyjaciółką Eugenii.

– E, wy, dziewczęta, choć nie jesteście przyjaciółkami, i tak robicie sobie zwierzenia. Przyznaj się, że zapytałaś ją o to? Aha, widzę, że się uśmiechasz!

– O, to znaczy, że przenikasz wzrokiem deski?

– No, co ci powiedziała?

– Powiedziała, że nie kocha nikogo, że ma w ogóle wstręt do małżeństwa; że pragnie prowadzić życie spokojne i niezależne, a nawet wolałaby niemal, by jej ojciec stracił cały majątek, byle mogła zostać artystką taką, jak jej przyjaciółka, panna Luiza d'Armilly.

– No i widzisz!

– No, ale czego to ma dowodzić?

– Niczego – odpowiedział Maksymilian z uśmiechem.

– No to dlaczego się uśmiechasz?

– Widzisz? Ty też przenikasz wzrokiem te deski.

– Mam sobie pójść?

– O nie, nie! To już lepiej mówmy o tobie.

– Oj, dobrze, zostało nam tylko dziesięć minut.

– O Boże! – zawołał zmartwiony Maksymilian.

– Tak, Maksymilianie – rzekła melancholijnie Valentine – wybrałeś sobie nie najlepszą kochankę. Biedaku, na jakie życie cię narażam, a ty przecież tak zasługujesz na szczęście! Uwierz, gorzko to sobie wyrzucam.

– Miła moja, nie martw się tym, ja i tak jestem szczęśliwy. To ciągłe oczekiwanie wynagradza mi, że cię widzę przez pięć minut, że powiesz do mnie parę słów. Wynagradza mi to głębokie, niezmienne przekonanie, że Bóg nie stworzył jeszcze dwóch serc, które by tak do siebie pasowały i że nie po to nas połączył, aby nas potem rozłączyć.

– Dziękuję, wierz w to za nas oboje, kochany. Czuję się w połowie szczęśliwa.

– A co się stało, że musisz tak szybko uciekać?

– Nie wiem; macocha kazała mi wstąpić do siebie, chce mi powiedzieć coś o moim majątku. Dobry Boże! Niech sobie wezmą ten mój majątek, i tak jestem zbyt bogata, niech mi tylko zostawią spokój i wolność. Przecież kochałbyś mnie tak samo, gdybym była biedna, prawda?

– O, ja cię zawsze będę kochał. Byleby tylko moja Valentine była przy mnie i bylebym miał pewność, że nikt mi jej nie zabierze, reszta jest nieważna! Ale czy ona ci aby nie chce powiedzieć czegoś nowego o twoim ślubie?

– Nie sądzę.

– Ale posłuchaj, najdroższa i nie bój się, bo póki tylko będę żyć, nie spojrzę na inną kobietę…

– Myślisz, Maksymilianie, że uspokajasz mnie, mówiąc w taki sposób?

– Daruj, masz rację, brutal ze mnie. No więc chciałem ci powiedzieć, że spotkałem się ostatnio z panem de Morcerf.

– I co dalej?

– Jak wiesz, Franz to jego przyjaciel.

– Tak, no i co?

– No i dostał właśnie list, w którym Franz pisze o swoim rychłym powrocie.

Valentine zbladła i oparła rękę o bramę.

– O Boże – wyszeptała – a jeżeli o to chodzi? Ale nie, gdyby chodziło o to, to nie macocha by mi o tym powiedziała.

– A to czemu?

– Czemu… sama nie wiem… ale zdaje mi się, że chociaż macocha nie sprzeciwia się otwarcie temu małżeństwu, ale nie jest z niego zadowolona.

– No, moja miła, zacznę chyba uwielbiać twoją macochę.

– Nie spiesz się tak, Maksymilianie – odparła Valentine ze smutnym uśmiechem.

– No bo w końcu, jeśli żywi taką niechęć do tego mariażu, że gotowa byłaby go zerwać, może wysłuchałaby przychylnie innych oświadczyn.

– Nie łudź się. Nie chodzi jej o osobę męża, ona po prostu nie chce, bym wyszła za mąż.

– Jak to? Jeżeli do tego stopnia nie cierpi małżeństwa, dlaczego sama wyszła za mąż?

– Nie rozumiesz mnie. Rok temu, kiedy mówiłam, że chętnie wstąpiłabym do klasztoru, macocha wysunęła parę zastrzeżeń – bo powinna była to zrobić – ale przyjęła mój pomysł z radością. Nawet mój ojciec na to przystał, na pewno za jej podszeptem. Powstrzymywał mnie przed tym tylko mój biedny dziadek. Maksymilianie, nie wyobrażasz sobie nawet, ile potrafi wyrazić wzrok staruszka, który na całym świecie tylko mnie kocha i – Boże, wybacz, jeśli to bluźnierstwo – którego tylko ja kocham. Gdybyś wiedział, jak spojrzał na mnie, gdy się dowiedział o tym zamiarze, ile w tym wzroku było wyrzutu, ile rozpaczy wyrażały łzy, które popłynęły mu po nieruchomej twarzy! O, kochany, poczułam straszne wyrzuty sumienia, rzuciłam mu się do kolan i zawołałam: „przebacz, przebacz, dziadziu! Niech robią ze mną, co chcą, nigdy cię nie opuszczę”. I wtedy wzniósł oczy do nieba… Maksymilianie, wiele mogę wycierpieć; to spojrzenie dziadka z góry wynagrodziło mi wszystkie cierpienia.

– Valentine, jesteś aniołem! Ale powiedz mi, jaką korzyść odniosłaby pani de Villefort, gdybyś została starą panną?

– Przecież mówiłam przed chwilą, nie słyszałeś, Maksymilianie? że jestem bogata, a nawet zbyt bogata. Mam po matce blisko pięćdziesiąt tysięcy renty, dziadkowie de Saint-Méran zostawią mi pewnie drugie tyle, dziadek Noirtier wyraźnie chce, abym była jego jedyną spadkobierczynią. W porównaniu ze mną mój braciszek, który po pani de Villefort nie odziedziczy żadnego majątku, jest biedny. A macocha uwielbia to dziecko! Gdybym wstąpiła do klasztoru, cała scheda, która przypadłaby po dziadkach de Saint-Méran i po mnie mojemu ojcu, przeszłaby ostatecznie na jej syna.

– Przedziwna chciwość w takiej młodej, ładnej kobiecie!

– Zauważ, że pragnie tego nie dla siebie, ale dla synka. To, co jej wyrzucasz, z punktu widzenia miłości macierzyńskiej jest niemal cnotą.

– Najdroższa, a gdybyś ofiarowała braciszkowi część majątku?

– Tylko jak coś takiego zaproponować, i to kobiecie, która bez przerwy mówi o bezinteresowności?

– Valentine, miłość nasza jest dla mnie czymś świętym i jak każdą świętość okryłem ją szacunkiem i zamknąłem w sercu. Nikt na świecie, nawet siostra, nie domyśla się tej miłości, nikomu się z niej nie zwierzyłem. Czy pozwolisz, abym powiedział o tej miłości przyjacielowi?

Valentine zadrżała.

– Przyjacielowi? O mój Boże, dreszcz mnie przebiega, gdy tak mówisz. Przyjacielowi? Kim jest ten przyjaciel?

 

– Posłuchaj, Valentine: czy ci się zdarzyło kiedykolwiek poczuć nieprzezwyciężoną sympatię do osoby, którą widzisz po raz pierwszy? Zdaje ci się wtedy, że znasz ją od wieków, zastanawiasz się, kiedy i gdzie ją widziałaś, a ponieważ nie możesz sobie przypomnieć, dochodzisz do wniosku, że to było chyba w poprzednim życiu i że ta sympatia to tylko budzące się wspomnienie?

– Tak.

– Otóż właśnie tego doświadczyłem, gdy po raz pierwszy ujrzałem tego nadzwyczajnego człowieka.

– Nadzwyczajnego człowieka?

– Tak.

– To pewnie znasz go już od dawna?

– Od siedmiu czy dziesięciu dni.

– I człowieka, którego znasz dopiero od tygodnia, nazywasz przyjacielem? O, Maksymilianie, nie sądziłam, że jesteś tak rozrzutny w nazywaniu ludzi tym pięknym imieniem.

– Z punktu widzenia logiki masz rację. Ale cokolwiek powiesz, nie przestanę ufać temu instynktownemu uczuciu. Wierzę, że ten człowiek wywrze wpływ na wszystko, co mi się dobrego zdarzy w przyszłości. Wydaje się, przenika wzrokiem tę przyszłość i kieruje nią swoją potężną ręką.

– To chyba jakiś jasnowidz? – uśmiechnęła się Valentine.

– Naprawdę, aż mnie kusi, aby wierzyć, że widzi przyszłość… a zwłaszcza to, co w niej dobre.

– O! – rzekła ze smutkiem Valentine. – Poznaj mnie z nim, niech mi powie, czy miłość wynagrodzi mi wszystko, co wycierpiałam.

– Biedactwo, przecież go znasz!

– Ja?

– Tak, ty. To on przecież uratował twoją macochę i Edwarda.

– Hrabia Monte Christo?

– No tak.

– O! On nigdy nie będzie moim przyjacielem – zawołała Valentine – bo jest przyjacielem mojej macochy.

– Hrabia? Przyjacielem twojej macochy? O, instynkt nie oszukałby mnie aż do tego stopnia. Jestem pewien, że się mylisz.

– Ech, gdybyś tylko wiedział, Maksymilianie! W naszym domu już nie rządzi Edwardek, ale hrabia. Macocha mu nadskakuje, uważa go za człowieka, co posiadł całą ludzką wiedzę. Mój ojciec, słyszysz? Mój własny ojciec unosi się nad nim, powiada, że nigdy nie słyszał, aby ktoś formułował z taką elokwencją takie wzniosłe myśli. Edwardek otacza go niemal boską czcią; choć boi się tych wielkich czarnych oczu hrabiego, gdy tylko hrabia wejdzie, natychmiast do niego biegnie i sam otwiera mu dłoń, a zawsze znajdzie tam dla siebie jakąś wspaniałą zabawkę. Pan de Monte Christo nie jest tu gościem ojca, nie jest tu gościem macochy, pan de Monte Christo jest tu u siebie.

– Jeżeli jest tak, jak mówisz, to musisz już odczuwać albo odczujesz wkrótce skutki jego obecności. Spotkał we Włoszech Alberta de Morcerf – po to, aby go ocalić z rąk bandytów; poznał panią Danglars – i ofiarował jej królewski podarunek; twoja macocha i brat przejeżdżają koło bramy jego domu – i Nubijczyk ocala im życie. Ten człowiek otrzymał władzę wpływania na wypadki. Nigdy nie widziałem, aby w kimś łączyło się takie upodobanie do prostoty z tak królewskim sposobem bycia. Uśmiecha się do mnie tak miło, że zapominam, jak gorzki jest ten uśmiech w oczach innych. Najdroższa, powiedz, czy uśmiechnął się tak do ciebie? Jeśli tak, będziesz szczęśliwa.

– Do mnie? Mój Boże! Maksymilianie, on na mnie w ogóle nie zwraca uwagi, a jeśli przypadkiem przed nim przechodzę, odwraca ode mnie wzrok. O, on wcale nie jest szlachetny, dajże spokój! I niesłusznie obdarzasz go tak bystrym wzrokiem, co ma czytać w sercach. Gdyby był szlachetny, zauważyłby, jaka jestem samotna i nieszczęśliwa w tej rodzinie, użyłby swojego wpływu, aby mnie chronić. A jeśli byłby takim słońcem, jak mówisz, rozgrzałby mi serce w cieple swoich promieni. Mówisz, że cię lubi; a skąd ty możesz to wiedzieć? Wszyscy się uśmiechają do takiego oficera jak ty: postawnego, z pięknym wąsem i długą szablą. I wszyscy też myślą, że można bez obaw pomiatać biedną, zapłakaną dziewczyną.

– Przysięgam, mylisz się.

– No, gdyby było inaczej, gdyby zachowywał się dyplomatycznie, chcąc się rządzić w naszym domu, zaszczyciłby mnie choć raz tym uśmiechem, który mi tak zachwalasz. Ale nie, zobaczył, że jestem nieszczęśliwa, zrozumiał, że na nic mu się nie przydam i postanowił nie zwracać na mnie uwagi. Kto wie, czy aby nie przypochlebić się ojcu, macosze albo mojemu bratu, też nie zacznie mnie prześladować? No, naprawdę, przecież nie można mnie nienawidzić bez powodu, sam tak mówiłeś. O, przebacz – zawołała, widząc, jakie wrażenie zrobiły na Maksymilianie te słowa – niedobra jestem, mówię ci o tym człowieku takie rzeczy, a nawet nie wiedziałam, że tyle mam na sercu. Słuchaj, nie mówię, że nie istnieje ten wpływ, o którym wspominałeś, może i na mnie on działa. Ale jeśli tak, to działa w sposób szkodliwy i jak widzisz, wykrzywia nawet dobre myśli.

– Dobrze, nie mówmy już o tym – westchnął Morrel. – Nic mu nie powiem.

– Oj, widzę, że ci sprawiłam przykrość. O, jakżebym chciała uścisnąć ci rękę na przeprosiny! Ale przecież spróbuj mnie przekonać, o nic więcej nie proszę! Powiedz, co takiego zrobił dla ciebie hrabia Monte Christo?

– Oj, to kłopotliwe dla mnie pytanie. Właściwie nic namacalnego nie zrobił. Jak ci mówiłem, moja sympatia do niego jest zupełnie instynktowna, nie ma w niej nic wyrozumowanego. Czy słońce coś dla mnie zrobiło? Nie – ogrzewa mnie, dzięki temu, że świeci, mogę widzieć, ot, i wszystko. Czy piękny zapach coś dla mnie zrobił? Nie – sprawia tylko przyjemność jednemu z moich zmysłów. Kiedy mnie pytają, dlaczego mi się ten zapach podoba, nie potrafię powiedzieć nic więcej. I moja przyjaźń do hrabiego jest tak osobliwa, jak przyjaźń, którą darzy mnie on sam. Coś mi szepcze, że ta niespodziewana, wzajemna sympatia to nie przypadek. Widzę jakiś związek w tym, co myślimy i robimy. Będziesz się śmiała, ale od kiedy go znam, przychodzi mi do głowy absurdalna myśl, że wszystko, co mnie dobrego spotyka, pochodzi od niego. A przecież żyłem trzydzieści lat i nie potrzebowałem takiego opiekuna, prawda? Zresztą nieważne; o, dam ci przykład: zaprosił mnie w sobotę na obiad, to dość naturalne, skoro jesteśmy w takiej zażyłości, prawda? No i czego się potem dowiaduję? Twój ojciec i macocha też będą na tym obiedzie. Poznam ich, no i kto wie, co może kiedyś z tego wyniknąć? Wydaje się to zwyczajnym przypadkiem, a jednak widzę w tym coś, co mnie zadziwia; i czerpię z tego dziwną otuchę. Mówię sobie, że hrabia, ten człowiek, który wie wszystko, zamierza mnie zetknąć z państwem de Villefort, a czasem, przysięgam ci, szukam w jego oczach potwierdzenia, że odgadł moją miłość do ciebie.

– Mój kochany, gdybym słyszała od ciebie tylko takie argumenty, pomyślałabym, że masz jakieś halucynacje i naprawdę bałabym się o twoje zmysły. Co, naprawdę widzisz w tym spotkaniu coś więcej, niż tylko przypadek? Zastanów się. Mój ojciec nie bywa nigdzie i odmówiłby dziesięć razy, gdyby nie macocha, która aż się pali, żeby zobaczyć, jak mieszka ten nadzwyczajny nabab. Z wielkim trudem nakłoniła go, by poszedł tam razem z nią. O nie, wierz mi, poza tobą nie mam oparcia w nikim – mogłabym go szukać jeszcze tylko u dziadka, który jest żywym trupem, i u matki, która jest w świecie cieni.

– Czuję, że masz rację, logika przemawia za tobą; ale twój łagodny głos, który zawsze tak potężnie na mnie działa, dziś mnie nie przekonał.

– Ty też mnie nie przekonałeś – odparła Valentine – i jeżeli nie masz innych argumentów…

– Mam jeszcze jeden – rzekł z wahaniem Maksymilian – ale muszę sam przyznać, moja kochana, że jest jeszcze bardziej absurdalny niż poprzednie.

– Tym gorzej – roześmiała się Valentine.

– A jednak jest zupełnie oczywisty dla mnie – dla człowieka, który kieruje się instynktem i natchnieniem. Odkąd jestem żołnierzem, czyli od dziesięciu lat, nieraz ocaliłem życie dzięki tym wewnętrznym olśnieniom, które każą nam zrobić krok do przodu lub do tyłu, aby minęła nas kula, co miała nas zabić.

– Najdroższy, a czemu nie przypiszesz tego moim modlitwom? Kiedy tam jesteś, modlę się do Boga i matki już tylko o ciebie.

– No tak, od kiedy się znamy – uśmiechnął się Morrel – a wcześniej?

– Okropny jesteś! Skoro nie chcesz mi niczego zawdzięczać, wróćmy do tego przykładu, który sam uważasz za niedorzeczny.

– No, to popatrz przez szparę. Widzisz? Tam, przy drzewie, stoi mój nowy koń, na którym dziś przyjechałem.

– O, jaki śliczny! Dlaczego nie przyprowadziłeś go pod bramę? Przemówiłabym do niego, a on by mnie zrozumiał.

– To rzeczywiście dość cenny koń. Hm, wiesz, że mam dość ograniczone środki, a jestem, jak się to mówi, człowiekiem rozsądnym. I cóż, zobaczyłem u kupca tego wspaniałego Medeaha (tak go nazwałem). Pytam o cenę – cztery i pół tysiąca franków. Musiałem więc zapomnieć, jaki jest piękny, rozumiesz, prawda? I odszedłem z ciężkim sercem, bo koń patrzył na mnie czule, otarł się o mnie głową, a nosił mnie z takim wdziękiem… Tego samego wieczoru było u mnie paru znajomych: Château-Renaud, Debray i jeszcze kilku nicponi, których na szczęście nie znasz nawet z nazwiska. Ktoś zaproponował bouillotte. Nigdy nie gram w karty, bo nie jestem na tyle bogaty, by móc przegrywać, ani na tyle biedny, by pożądać wygranej. Ale byłem gospodarzem – wypadało mi więc posłać po te karty. Kiedy siadaliśmy do gry, pojawił się hrabia Monte Christo. Zajął miejsce, zaczęliśmy grać i wygrałem. Ledwo śmiem ci się do tego przyznać wygrałem pięć tysięcy. Rozstaliśmy się o północy. Nie mogłem wytrzymać, wziąłem dorożkę i pojechałem do handlarza koni. Rozdygotany, rozgorączkowany zadzwoniłem – odźwierny wziął mnie chyba za wariata. Popędziłem do stajni, rozejrzałem się po żłobach… Co za radość! Medeah żuł sobie spokojnie siano. Osiodłałem go w mig, założyłem uzdę; Medeah z wdziękiem godził się na wszystko. Wcisnąłem zdumionemu handlarzowi pięć tysięcy, a potem do samego rana jeździłem po Polach Elizejskich. No i w oknach hrabiego widziałem światło, zdawało mi się nawet, że widać za firankami jego cień. Przysiągłbym teraz, Valentine, że hrabia wiedział o tym koniu i umyślnie przegrał do mnie tyle, żebym mógł go kupić.

– Mój kochany, naprawdę, masz za dużą wyobraźnię… nie będziesz mnie długo kochał… Człowiek tak rozpoetyzowany nie będzie umiał gasnąć w tak monotonnej miłości jak nasza… O Boże! Wołają mnie, słyszysz?

– O, Valentine, jeszcze twój najmniejszy paluszek… przesuń go przez szparę, żebym go mógł pocałować.

– Maksymilianie, mieliśmy być dla siebie tylko dwoma głosami, dwoma cieniami.

– Jak chcesz, Valentine.

– Będziesz szczęśliwy, jeśli zrobię, czego chcesz?

– O, tak!

Valentine weszła na ławkę i zamiast przesunąć palec przez szparę, podała mu ponad przegrodą całą rękę.

Maksymilian krzyknął z radości, wskoczył na kamień, pochwycił ukochaną dłoń i przycisnął do niej gorące usta. Ale zaraz potem drobna rączka wyślizgnęła się – i młodzieniec usłyszał, jak Valentine ucieka czym prędzej, zapewne przerażona wrażeniem, którego doznała.

Inne książki tego autora