Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Ależ – rzekł hrabia spokojnym tonem, a w jego twarzy nie drgnął nawet mięsień. – Ależ, mój drogi Vampo, czyż to nie za wiele ceremonii, by powitać przyjaciela?

– Broń do nogi! – zawołał wódz, dając jedną ręką znak rozkazujący, a drugą zdejmując z uszanowaniem kapelusz.

I zwrócił się ku osobie, która grała główne skrzypce w tej scenie:

– Przepraszam, panie hrabio! Ale tak dalece nie spodziewałem się, że będę miał zaszczyt oglądać pana tutaj, żem go wcale nie poznał.

– Zdaje się, drogi Vampo, że masz krótką pamięć pod każdym względem. Nie tylko nie pamiętasz ludzkich twarzy, ale i umów, jakie zawierasz.

– A jakich to warunków nie dopełniłem, panie hrabio? – odezwał się bandyta tonem, który świadczył, że chciałby najszczerzej naprawić błąd, jeśliby takowy popełnił.

– Czyż nie uzgodniliśmy – spytał hrabia – że nie tylko ja, ale i moi przyjaciele mają być dla was nietykalni?

– I w czymże ten traktat naruszyłem, ekscelencjo?

– Porwaliście tego wieczora i przywieźliście tu wicehrabiego Alberta de Morcerf; otóż – mówił dalej hrabia tonem, od którego Franz zadrżał – ten młody człowiek jest jednym z moich przyjaciół, ten młody człowiek mieszka w tym samym co i ja hotelu, ten młody człowiek przez tydzień rozjeżdżał się po Corso w moim własnym powozie, a jednak, powtarzam ci, porwałeś go i przywiozłeś tutaj; i – dodał hrabia, wyciągając list z kieszeni – nałożyłeś na niego okup jak na pierwszego lepszego.

– Dlaczegoście mnie o tym nie uprzedzili, słyszycie? – zawołał Vampa, odwracając się do swoich podwładnych, którzy cofnęli się pod jego spojrzeniem. – Dlaczego naraziliście mnie na złamanie słowa wobec takiego człowieka, jak pan hrabia, który ma w swym ręku nasze życie? Na rany Zbawiciela! Gdybym sądził, że któryś z was wiedział, iż ten młody człowiek jest przyjacielem pana hrabiego, własnoręcznie wypaliłbym mu w łeb.

– A co – zwrócił się do Franza hrabia – nie mówiłem panu, że zaszła jakaś pomyłka?

– Pan hrabia nie przyszedł sam? – zapytał Vampa z niepokojem.

– Jestem z osobą, do której ten list był napisany, a której chciałem dowieść, że Luigi Vampa jest człowiekiem słownym. Niech pan baron zechce tu podejść – rzekł do Franza. – Luigi Vampa sam panu powie, jak głęboko żałuje tej pomyłki.

Franz zbliżył się; wódz podszedł także kilka kroków i rzekł:

– Witaj nam, ekscelencjo. Słyszał pan, co mówił pan hrabia i com mu na to odpowiedział; dodam jeszcze, że nie pragnąłbym, aby doszło do takiej pomyłki nawet za cztery tysiące piastrów, które wyznaczyłem za życie przyjaciela pańskiego.

– Ale – zapytał Franz, rozglądając z niepokojem wokół – gdzie jest więzień? Nie widzę go…

– Nic mu się nie stało, mam nadzieję? – spytał hrabia, marszcząc brew.

– Więzień jest tam – rzekł Vampa, wskazując ręką na zagłębienie, przed którym przechadzał się wartownik. – Powiem mu osobiście, że jest wolny.

Podszedł do miejsca, które wskazał jako więzienie Alberta, a Franz i hrabia udali się za nim.

– Co robi więzień? – zapytał Vampa wartownika.

– Przysięgam, wodzu, że nie wiem – odpowiedział. – Od godziny już nie słyszałem, żeby się tam coś poruszyło.

– Zapraszam do środka – rzekł Vampa.

Hrabia i Franz weszli po ośmiu stopniach, poprzedzani przez Vampę, który odsunął zasuwę i pchnął drzwi.

I wtedy, przy świetle lampy podobnej do tej, która paliła się w kolumbarium, zobaczyli Alberta: otuliwszy się peleryną, której mu użyczył jeden z bandytów, i skuliwszy się w kącie, spał jak zabity.

– Doprawdy – uśmiechnął się w sobie tylko właściwy sposób hrabia. – Całkiem nieźle jak na człowieka, który miał być rozstrzelany o siódmej rano.

Vampa patrzył na śpiącego z pewnym podziwem; widać było, że bandyta nie był niewrażliwy na taki dowód odwagi.

– Pan hrabia ma słuszność – rzekł. – Taki człowiek musi należeć do pańskich przyjaciół.

Potem podszedł do Alberta i trącił go w ramię:

– Niech ekscelencja raczy się zbudzić!

Albert przeciągnął się, przetarł oczy i spojrzał.

– A, to wy, wodzu – zawołał. – Do licha, po co było wyrywać mnie ze snu? Śniło mi się coś nader przyjemnego: tańczyłem galopkę u pana Torlonia z hrabiną G***!

Wyciągnął zegarek (nie oddał go, pragnąc sam wiedzieć, jak mija czas).

– Wpół do drugiej! – zawołał. – Ale po kiego diabła budzisz mnie pan o tej godzinie?

– By zawiadomić ekscelencję, że jest wolny.

– Mój drogi – odparł Albert z absolutnym spokojem – zapamiętaj sobie na przyszłość tę oto zasadę Napoleona Wielkiego: „budźcie mnie tylko, gdy przyjdą złe wieści”. Gdybyś pozwolił mi spać, skończyłbym moją galopkę, za co byłbym ci wdzięczny do grobu… więc zapłacono już okup?

– Nie.

– E, no to jakimże sposobem mam być wolny?

– Ktoś, komu nie mogę niczego odmówić, przybył upomnieć się o pana.

– Aż tutaj?

– Aż tutaj.

– Ha! Do licha, to dopiero miły człowiek!

Albert rozejrzał się wokół i spostrzegł Franza.

– Jak to! Mój drogi, to ty posuwasz tak daleko poświęcenie dla mnie?

– Nie, nie ja – odpowiedział Franz – ale nasz sąsiad, pan hrabia de Monte Christo.

– Ach, naprawdę, panie hrabio – powiedział wesoło Albert, poprawiając halsztuk i mankiety. – Jest pan człowiekiem nieoszacowanym i mam nadzieję, że raczysz mnie uważać za swego wiecznego dłużnika, po pierwsze za powóz, a następnie za to, co się tu stało.

I wyciągnął rękę do hrabiego, który zadrżał, nim podał mu swoją – ale jednak podał.

Bandyta przypatrywał się w osłupieniu całej tej scenie; przywykł do więźniów, którzy przed nim drżeli, a tymczasem ten oto nie stracił nawet żartobliwego poczucia humoru. Franz zaś nie posiadał się z radości, że Albert nie splamił wobec bandyty honoru narodowego.

– Mój drogi Albercie – rzekł – jeśli zechcesz się pospieszyć, zdążymy jeszcze na ten bal u pana Torlonia i będziesz mógł zacząć galopkę tam, gdzie ci ją przerwano; i dzięki temu nie zachowasz żadnych pretensji do imć Luigiego, który naprawdę zachował się w całej tej sprawie jak dżentelmen.

– A, istotnie – zawołał Albert. – Masz rację, możemy tam być już na drugą. Szanowny panie Luigi – ciągnął Albert – czy powinienem dopełnić jakichś formalności, nim pożegnam się z waszą ekscelencją?

– Nie, panie – odpowiedział bandyta. – Jesteś wolny niczym wiatr.

– A więc życzę panu pomyślności i dużo radości w życiu! Chodźmy, panowie, chodźmy.

I Albert razem z Franzem i hrabią zeszli po schodach i przeszli przez kwadratową salę; wszyscy bandyci powstali i zdjęli kapelusze.

– Peppino! – rzekł wódz. – Podaj mi pochodnię!

– A cóż to pan robisz? – spytał hrabia.

– Odprowadzę pana – odrzekł herszt. – Chociaż w ten sposób uhonoruję waszą ekscelencję.

I wziąwszy zapaloną pochodnię z rąk pasterza, poszedł przodem, nie jak lokaj, gorliwy w swej służalczości, lecz jak król prowadzący ambasadorów.

Gdy dotarli do drzwi, ukłonił się.

– Teraz, panie hrabio – odezwał się – przepraszam raz jeszcze i mam nadzieję, że nie zachowasz pan urazy do mnie za to, co się stało.

– Nie, kochany Luigi; naprawiasz swoje błędy w tak ujmujący sposób, że ma się wręcz ochotę być ci za nie wdzięcznym.

– Panowie – zwrócił się Vampa do młodych ludzi – być może propozycja moja wyda się wam niezbyt zachęcająca; ale gdyby się panom kiedykolwiek podobało odwiedzić mnie po raz drugi, możecie być pewni serdecznego przyjęcia.

Franz i Albert skłonili się.

Hrabia wyszedł pierwszy, za nim Albert; Franz zaś nie kwapił się jakoś do wyjścia.

– Ekscelencja chciałby mnie o coś zapytać – zagadnął z uśmiechem Vampa.

– Przyznam się panu, że tak. Jestem ciekaw, co to za dzieło czytałeś pan z taką uwagą, gdyśmy weszli?

– Komentarze Cezara – rzekł bandyta. – To moja ulubiona książka.

– Ejże, nie idziesz? – zawołał Albert.

– Zaraz – odparł Franz – Już idę.

I wysunął się przez rozpadlinę.

Przeszli potem kilka kroków.

– Ach, przepraszam – odezwał się Albert, zawracając. – Za pozwoleniem, wodzu!

I zapalił cygaro od pochodni Vampy.

– A teraz, panie hrabio – rzekł Albert – jedźmy, jak można najprędzej. Zależy mi niezmiernie, by zakończyć tę noc u księcia Bracciano.

Powóz czekał w tym samym miejscu; hrabia rzucił Alemu jedno słowo po arabsku i konie ruszyły galopem. Na zegarku Alberta była druga, gdy przyjaciele weszli na salę balową.

Ich powrót wywołał sensację; ale jako że weszli razem, wszelkie obawy o Alberta natychmiast ustały.

– Pani – rzekł wicehrabia de Morcerf, podchodząc do hrabiny – wczoraj raczyłaś mi pani przyrzec zatańczyć ze mną galopkę. Może przybywam nieco późno, by przypominać o tej łaskawej obietnicy, lecz mój przyjaciel – a zna go pani jako człowieka prawdomównego – potwierdzi, że spóźnienie to nie nastąpiło z mojej winy.

W tej właśnie chwili muzyka jęła przygrywać do walca.

Albert objął kibić hrabiny i znikli oboje w wirze tańczących.

Tymczasem Franz rozmyślał, co mógł znaczyć ten szczególny dreszcz, który przejął hrabiego Monte Christo, gdy był poniekąd zmuszony podać rękę Albertowi.

38. Odwiedziny

Nazajutrz, Albert, skoro tylko wstał, poprosił Franza, by poszedł z nim z wizytą do hrabiego; wprawdzie już mu wczoraj podziękował, ale sądził, iż tak ważna przysługa wymaga powtórnych podziękowań.

Franz, który odczuwał wobec hrabiego coś w rodzaju sympatii pomieszanej z trwogą, nie chciał pozwolić, by Albert wybrał się sam do tego człowieka i poszedł z nim. Lokaj wprowadził ich do salonu, a po pięciu minutach stanął przed nimi hrabia.

– Pozwól, panie hrabio – rzekł Albert, zbliżając się do niego – abym dzisiaj powtórzył panu to, co wczoraj tak nieumiejętnie wyraziłem: nigdy nie zapomnę, w jakich okolicznościach przyszedł mi pan na pomoc i zawsze pamiętał będę, że winien jestem panu życie.

 

– Drogi sąsiedzie – roześmiał się hrabia – wyolbrzymia pan swoje zobowiązania wobec mnie. Dzięki mnie zaoszczędził pan tylko małą sumkę w swoim budżecie podróżnym – jakieś dwadzieścia tysięcy franków i tyle. Widzisz więc, że nie warto nawet o tym mówić. Przyjmij pan raczej gratulacje z mojej strony, okazał pan godny podziwu spokój i nonszalancję.

– Panie hrabio, cóż miałem robić! Wyobraziłem sobie, żem się wdał z kimś w okropną kłótnię i że ma się to skończyć pojedynkiem, a chciałem też pokazać tym bandytom jedno: ludzie biją się we wszystkich krajach świata, lecz tylko Francuzi potrafią zachować przy tym poczucie humoru. Niemniej mój oblig wobec pana nie staje się przez to mniejszy. Dlatego przychodzę zapytać pana, czy ja sam nie mógłbym się okazać użyteczny dla pana, dzięki moim przyjaciołom lub moim stosunkom. Mój ojciec, hrabia Morcerf, rodem z Hiszpanii, posiada rozległe wpływy we Francji i w Hiszpanii; oddaję na pańskie usługi siebie, jak i wszystkich moich najbliższych.

– Cóż – rzekł hrabia – wyznam panu, że czekałem na tę propozycję, panie de Morcerf, i że ją przyjmuję całym sercem. Już sobie umyśliłem, że poproszę pana o wielką przysługę.

– Jaką?

– Nigdy nie byłem w Paryżu, nie znam Paryża…

– Doprawdy? – wykrzyknął Albert. – Jakże mogłeś pan sobie żyć spokojnie, nie znając Paryża? To nie do wiary!

– Tak jakoś wyszło. Czuję jednak, że nie mogę tak dłużej zwlekać, nie znając stolicy myśli. Zresztą powiem więcej: być może już dawno odbyłbym tę obowiązkową podróż, gdybym znał kogoś, kto mógłby mnie wprowadzić w ten świat, w którym nie mam żadnych znajomości.

– Jak to! Pan?! – zawołał Albert.

– Bardzo pan jesteś dla mnie łaskaw, ale wiem dobrze, że posiadam tylko tę zaletę, że mógłbym konkurować jako milioner z panem Aguado lub panem Rotszyldem, a przecież nie jechałbym do Paryża, aby grać na giełdzie – i właśnie ta drobna okoliczność mnie powstrzymywała. A teraz podjąłem decyzję dzięki pańskiej propozycji. I cóż, podejmie się pan, panie de Morcerf – (hrabia zaakcentował te słowa osobliwym uśmiechem) – podejmie się pan, gdy przyjadę do Francji, otworzyć przede mną podwoje tego świata, gdzie będę tak obcy jak Huron albo mieszkaniec Kochinchiny?

– O, panie hrabio, z największą rozkoszą, z najszczerszego serca! A tym chętniej się do tego przyczynię (Franz, kochaneczku, nie naśmiewaj się tak ze mnie!), że właśnie wzywają mnie do Paryża. Dziś rano otrzymałem list, który dotyczy aliansu, jaki mam zawrzeć z nader przyjemnym domem, świetnie ustosunkowanym w świecie paryskim.

– Aliansu małżeńskiego? – rzekł Franz z uśmiechem.

– O, mój Boże, naturalnie! Tym sposobem, kiedy przybędziesz pan do Paryża, zastaniesz mnie już jako człowieka poważnego, a może ojca rodziny. To się świetnie zgodzi z moją wrodzoną powagą, nieprawdaż? W każdym razie powtarzam, panie hrabio, że ja i moi najbliżsi będziemy oddani panu ciałem i duszą.

– Przyjmuję, bo przysięgam panu, że brakowało mi tylko tej okazji, by doprowadzić do skutku projekty, nad którymi rozmyślam już od dawna.

Franz nie wątpił ani przez chwilę, że są to projekty, o których hrabia napomknął mu mimowolnie w grocie na Monte Christo; i patrzył na hrabiego, gdy ten mówił, usiłując wybadać w jego fizjonomii, co go tak naprawdę wiedzie do Paryża – ale trudno było wniknąć w duszę tego człowieka, zwłaszcza że osłaniał ją zawsze uśmiechem.

– Ale, doprawdy, panie hrabio – odezwał się znów Albert, uradowany, że będzie wprowadzał na salony takiego człowieka jak Monte Christo – czy to aby nie jeden z tych ulotnych projektów, jakich się tysiące tworzy w podróży, projekty budowane na piasku, co ulatują z lada powiewem wiatru?

– O nie, na honor. Pragnę pojechać do Paryża, a nawet muszę to zrobić.

– A kiedy?

– A kiedy pan sam tam wrócisz?

– Ja? Hm, za dwa lub najpóźniej trzy tygodnie. Tyle trzeba na przejazd.

– A więc daję panu trzy miesiące. Widzi pan, że daję panu czasu z okładem.

– I za trzy miesiące – wykrzyknął z radością Albert – zastukasz pan do moich drzwi?

– Chce pan, byśmy się umówili dokładnie, na dzień i godzinę? – spytał hrabia. – Uprzedzam, że jestem straszliwie punktualny.

– Na dzień i godzinę? – powtórzył Albert. – To cudownie, zgadzam się!

– A więc dobrze – i hrabia sięgnął po kalendarz zawieszony obok zwierciadła. – Mamy dzisiaj – rzekł – dwudziesty pierwszy lutego – tu wyciągnął zegarek – jest wpół do jedenastej. Jeśli pan łaskaw, proszę mnie oczekiwać dwudziestego pierwszego maja o wpół do jedenastej?

– Z rozkoszą! Śniadanie będzie gotowe.

– A mieszkasz pan…

– Przy ulicy Helderskiej nr 27.

– Mieszka pan sam, po kawalersku? Nie chciałbym pana narażać na nieprzyjemności.

– Mieszkam w pałacu ojca, ale zajmuję całkiem oddzielny pawilon w głębi dziedzińca.

– Znakomicie.

Hrabia wziął notatnik i zapisał: ulica Helderska nr 27; 21 maja, o wpół do jedenastej.

– A teraz bądź pan spokojny – rzekł hrabia, kładąc notatnik do kieszeni. – Wskazówki pańskiego zegara nie będą rzetelniejsze ode mnie.

– Zobaczymy się jeszcze przed moim odjazdem, panie hrabio? – zapytał Albert.

– To zależy. Kiedy pan odjeżdżasz?

– Jutro, o piątej po południu.

– W takim razie pożegnam pana. Mam sprawę w Neapolu i będę z powrotem dopiero w sobotę wieczorem lub w niedzielę rano. A pan – zwrócił się do Franza – także jedzie, panie baronie?

– Tak.

– Do Francji?

– Nie, do Wenecji. Zostanę jeszcze rok lub dwa we Włoszech.

– To się nie zobaczymy w Paryżu?

– Obawiam się, że ominie mnie ten zaszczyt.

– A więc życzę panom szczęśliwej podróży – rzekł hrabia, podając rękę obu przyjaciołom.

Po raz pierwszy Franz dotykał ręki tego człowieka; zadrżał: była lodowata jak u trupa.

– A więc jesteśmy umówieni? – upewnił się Albert. – Mogę trzymać pana za słowo? Helderska 27, dwudziestego pierwszego maja, o wpół do jedenastej rano?

– Dwudziestego pierwszego, o wpół do jedenastej, ulica Helderska – powtórzył hrabia.

Młodzieńcy pożegnali hrabiego i wyszli.

– Co ci jest? – zapytał po drodze Albert. – Wydajesz się zatroskany.

– I tak jest – odpowiedział Franz. – Hrabia jest człowiekiem osobliwym i z niepokojem myślę o tym waszym spotkaniu w Paryżu.

– Z niepokojem… o tym spotkaniu?! Coś takiego! Chybaś zwariował, mój drogi! – wykrzyknął Albert.

– Mów sobie, co chcesz – rzekł Franz. – Zwariowałem albo i nie, ale coś mnie tu niepokoi.

– Słuchaj – odezwał się Albert – rad jestem, że mi się nadarza okazja, by ci powiedzieć: zawsze mi się zdawało, że jesteś dość oziębły wobec hrabiego, a ja, przeciwnie, uważam, że był wobec nas jak najżyczliwszy. Masz jakąś osobistą urazę wobec niego?

– Być może.

– Czyżbyś go wcześniej spotkał?

– Otóż to.

– Ale gdzie?

– Ale przyrzekniesz, że nie zdradzisz nikomu ani słowa?

– Przyrzekam.

– Słowo honoru?

– Słowo honoru.

– No, to słuchaj.

I Franz opowiedział Albertowi swoją wyprawę na wyspę Monte Christo oraz spotkanie z przemytnikami, wśród których było dwóch bandytów korsykańskich. Nie pominął żadnego szczegółu feerycznej gościnności, jaką okazał mu hrabia w swojej grocie z Tysiąca i Jednej Nocy. Opowiedział o kolacji, o haszyszu, posągach, o jawie i śnie, i o tym, jak po przebudzeniu, jako dowód i wspomnienie tego wszystkiego, co przeżył, pozostał mu tylko widok jachtu na horyzoncie, żeglującego ku Porto Vecchio.

Potem przeszedł do tego, co działo się w Rzymie, do nocy w Koloseum i rozmowy o Peppinie, jaką podsłuchał między nim a Vampą, a w której hrabia przyrzekł wyjednać łaskę dla bandyty – i obietnicy tej dotrzymał, jak mógł stwierdzić sam czytelnik.

Na koniec doszedł do wypadków ostatniej nocy: jak znalazł się w kłopocie, gdy spostrzegł, że brakuje mu do całej sumy ośmiuset piastrów; jak wpadł na pomysł, by udać się do hrabiego, co zakończyło się tak pomyślnie, a zarazem tak malowniczo.

Albert słuchał chciwie Franza.

– No i co – rzekł, gdy przyjaciel skończył – gdzie widzisz tu coś złego? Hrabia lubi podróżować, hrabia ma swój jacht, bo jest bogaty. Jedź do Portsmouth czy do Southampton, a zobaczysz porty zatłoczone od statków bogatych Anglików, którzy mają takie same kaprysy. Aby mieć gdzie odpocząć w czasie swych podróży, aby uniknąć tej ohydnej kuchni, którą zatruwam się od czterech miesięcy, a ty od czterech lat, aby nie sypiać w tych obrzydliwych łóżkach, w których właściwie nie da się spać, kazał sobie urządzić mieszkanko na Monte Christo. A gdy już je sobie umeblował, obawia się, by rząd toskański nie usunął go stamtąd i aby wydatki się nie zmarnowały – więc kupuje wyspę i przybiera od niej nazwisko. Kochany mój, poszperajże w pamięci i przyznaj, iluż to twoich znajomych wzięło nazwisko od posiadłości, których nigdy nie byli właścicielami?

– A ci bandyci korsykańscy w jego załodze?!

– Ale co w tym dziwnego? Wiesz lepiej niż ktokolwiek, że bandyci korsykańscy nie są bynajmniej rabusiami, ale jedynie zbiegami, których jakaś vendetta wygnała z rodzinnego miasta lub wsi; zadawanie się z nimi nie kompromituje! Oznajmiam, że jeśli kiedyś udam się na Korsykę, to zanim się przedstawię gubernatorowi i prefektowi, pójdę się poznajomić z bandytami Kolomby, jeśli tylko da się to zrobić. Uważam, że są czarujący.

– Ale Vampa i jego zgraja – protestował Franz – to bandyci, co rabują; mam nadzieję, że temu nie zaprzeczysz. A poza tym, co sądzisz o tym, że hrabia cieszy się takim autorytetem wśród tych ludzi?

– Sądzę tylko tyle, mój drogi, że temu autorytetowi winien jestem życie; nie powinienem go zbyt mocno krytykować. Pozwól mi więc, zamiast robić z tego sprawę gardłową, wybaczyć hrabiemu to wszystko; nie mówię już nawet, że mi ocalił życie, bo byłaby to może lekka przesada, ale na pewno dzięki niemu zaoszczędziłem cztery tysiące piastrów, co stanowi dwadzieścia cztery tysiące liwrów na nasze pieniądze, a to suma, na którą by mnie na pewno nie oszacowano we Francji; dowodzi to – roześmiał się Albert – że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju.

– Ano właśnie: z jakiego kraju hrabia pochodzi? Jaki jest jego ojczysty język? Z czego właściwie się utrzymuje? Skąd te jego niezmierne bogactwa? Co się działo w pierwszej części jego życia, tajemniczej i nieznanej, która nadała tej drugiej posępną barwę mizantropii? Tego wszystkiego chciałbym się na twoim miejscu dowiedzieć.

– Franz, mój kochany, gdy po otrzymaniu mego listu uznałeś, że potrzebujemy pomocy hrabiego – zripostował Albert – poszedłeś i powiedziałeś mu: „mojemu przyjacielowi Albertowi de Morcerf grozi niebezpieczeństwo, pomóż mi pan go z tego wyciągnąć”, czyż nie?

– Tak.

– A czy on wtedy zapytał: „Kto to jest, ten Albert de Morcerf? Skąd pochodzi jego nazwisko? Skąd się wziął jego majątek? Z czego żyje? Z jakiego kraju się wziął? Gdzie się urodził?”. Pytał cię o to? Powiedz!

– Nie, przyznaję.

– Ot, przyjechał i tyle. Wyrwał mnie z rąk Vampy, u którego choć pozorowałem nonszalancję, wcale nie było mi do śmiechu, przyznaję się. A więc, mój drogi, gdy on za podobną przysługę prosi mnie o to, co się robi co dzień dla pierwszego lepszego rosyjskiego czy włoskiego księcia, który wpadnie do Paryża, to znaczy, żebym przedstawił go na salonach, ty chcesz, bym mu odmówił? Ejże, chyba zwariowałeś!

Przyznać trzeba, że wbrew zwyczajowi cała słuszność tym razem była po stronie Alberta.

– A zresztą, mój drogi hrabio – westchnął Franz – rób, co ci się podoba; przyznaję, że wszystko, co mówisz, jest pozornie słuszne; ale prawdą jest, że hrabia Monte Christo jest osobliwym człowiekiem.

– Hrabia Monte Christo jest filantropem. Nie opowiedział ci, w jakim celu udaje się do Paryża. Otóż chce kandydować do nagrody Montyona; a jeśli będzie potrzebował do zwycięstwa tylko mojego głosu i protekcji tego nieurodziwego pana, który ją przyznaje, to cóż, dam mu mój głos i postaram się o protekcję. No, nie mówmy o tym więcej, mój kochany, siadajmy do stołu, a potem chodźmy ostatni raz do katedry Świętego Piotra.

Stało się, jak powiedział Albert, a nazajutrz o piątej po południu przyjaciele się rozstali: Albert ruszył do Paryża, Franz pojechał na dwa tygodnie do Wenecji.

Lecz Albert, zanim wsiadł do powozu, oddał chłopcu hotelowemu – z obawy, by hrabia nie sprawił mu zawodu – bilet do hrabiego Monte Christo, na którym pod napisem: „Wicehrabia Albert de Morcerf” dopisał ołówkiem: „21 maja, o wpół do jedenastej, ulica Helderska nr 27”.

Inne książki tego autora