Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

39. Śniadanie

Rankiem dwudziestego pierwszego maja w domu przy ulicy Helderskiej, dokąd Albert de Morcerf zaprosił jeszcze w Rzymie hrabiego Monte Christo, wszyscy domownicy krzątali się na przyjęcie hrabiego, aby Albert mógł wystąpić przed nim jak należy.

Albert de Morcerf mieszkał w pawilonie, wzniesionym na rogu wielkiego dziedzińca, naprzeciw drugiego gmachu przeznaczonego dla służby.

Jedynie dwa okna pawilonu wychodziły na ulicę, dalsze trzy były na dziedziniec, a dwa na ogród.

Między dziedzińcem a ogrodem wznosił się pałac hrabiostwa de Morcerf, zbudowany w szpetnym stylu Cesarstwa, modny jednak i okazały.

Wzdłuż całej posiadłości ciągnął się mur, odgradzając ją od ulicy, a na nim stały w równych odstępach wazony z kwiatami; w środku muru wielka żelazna krata ze złoconymi strzałami służyła za bramę paradną; furtka, przylepiona niemal do domku odźwiernego, używana była przez służbę lub też przez państwo, jeśli wychodzili pieszo.

Wybór pawilonu na mieszkanie dla Alberta był dowodem pełnej taktu troskliwości matki, która nie chcąc rozstawać się z synem, rozumiała jednak, iż młodzieniec w wieku Alberta potrzebuje zupełnej swobody.

Z drugiej zaś strony widać było, musimy to przyznać, że mieszkanie Alberta stanowiło obraz mądrego egoizmu młodzieńca rozkochanego w swobodnym i leniwym życiu, złoconym niby klatka dla ptaków, jakie wiedzie młody człowiek z dobrej rodziny.

Przez okna od ulicy Albert mógł obserwować, co się dzieje na zewnątrz. Widok taki jest niezbędny dla młodego człowieka, który lubi, aby co rusz ktoś nowy pojawiał się na horyzoncie, niechby nawet ulicznym! Następnie, jeśli w czasie obserwacji takich zdarzył się jakiś przedmiot zasługujący na głębsze badania, Albert mógł dla dalszych poszukiwań wyjść przez furtkę podobną do tej, którą wskazaliśmy przy domku odźwiernego, a wartą szczególnej wzmianki. Była to furteczka jakby zapomniana przez wszystkich natychmiast po zbudowaniu domu, niepozorna i zakurzona – rzekłbyś, że nikt jej już nigdy nie przestąpi; starannie naoliwione zamek i zawiasy dowodziły jednak, że często ją w jakowychś tajemniczych celach otwierano.

Chytre te drzwiczki robiły konkurencję dwóm pozostałym wejściom, naigrawając się z odźwiernego, że jego czujność i władza ich nie dosięgały, a otwierały się jak słynna brama jaskini z Tysiąca i Jednej Nocy, niby Sezam zaklęty Ali Baby, kiedy ktoś wyrzekł kabalistyczne słowa lub zapukał w umówiony sposób – słowa te musiały być wymawiane przez głos wyjątkowo melodyjny, pukać musiały paluszki najdelikatniejsze w świecie.

W końcu wąskiego i cichego korytarza, który stykał się z owymi drzwiczkami i stanowił przedpokój, znajdowały się po prawej stronie drzwi do sali jadalnej Alberta z oknami na dziedziniec, a po lewej do saloniku z oknami od ogrodu. Krzewy i pnącza, rozwijając się na kształt wachlarza przed oknami, zakrywały od dziedzińca i ogrodu wnętrze tych dwóch pokoi na parterze, jedynych, do których mogłoby zajrzeć niedyskretne oko.

Na pierwszym piętrze, oprócz dwóch takich samych pokoi, znajdował się nad przedpokojem jeszcze trzeci. Były to salon, sypialnia i buduar.

W salonie dolnym, urządzonym jak komnaty algierskie, mieściła się palarnia.

Buduar przylegał do sypialni i przez sekretne drzwiczki miał wyjście na schody.

Widzimy, że nie zapomniano o żadnych środkach ostrożności.

Nad pierwszym piętrem królowała rozległa pracownia, którą powiększono, wyburzając ściany wewnętrzne i przepierzenia; pandemonium, które stanowiło obraz walki artysty z dandysem.

Znalazły tu schronienie wszystkie kolejne pasje Alberta: trąby myśliwskie, basetle, flety – cała orkiestra, bo Albert upodobał sobie przez czas jakiś muzykę – nie było to jednak zainteresowanie, lecz kaprys; sztalugi, palety, farby, bo po zapale do muzyki nastąpiły pretensje do malarstwa; na koniec florety, rękawice bokserskie, szpady i laski różnego rodzaju, bo wierny obyczajom ówczesnych złotych młodzieńców Albert de Morcerf kształcił się z dużo większą wytrwałością, niż to okazał przy muzyce i malarstwie, w tych trzech sztukach uzupełniających męską edukację, to jest w fechtunku, boksie, walce na kije – i w opisanym pomieszczeniu, przystosowanym do ćwiczeń fizycznych, lekcji udzielali mu Grisier, Cooks i Karol Lecour.

Resztę umeblowania tej szacownej komnaty stanowiły kufry z czasów Franza I, pełne chińskiej porcelany, waz japońskich, fajansów Lucca della Robbii i półmisków Bernarda le Palissy, starodawne fotele, na których zasiadał może Henryk IV albo Sully, Ludwik XIII albo Richelieu – dwa bowiem z nich, ozdobione rzeźbionymi herbami: błyszczące na lazurowym tle trzy lilie Bourbonów zwieńczone królewską koroną, pochodziły jeśli nie z magazynów w Luwrze, to przynajmniej z jakiego zamku królewskiego. Na fotelach tych barwy ciemnej i ponurej rzucone były w nieładzie bogate tkaniny o żywych kolorach, barwione słońcem Persji albo utkane przez niewiasty z Kalkuty i Chandernagoru.

Trudno zgadnąć, co mogły tu robić owe tkaniny.

Wabiąc wzrok, oczekiwały na przeznaczenie, którego nie znał sam ich właściciel, a tymczasem rozświetlały salę jedwabistym, złotawym lśnieniem.

Na honorowym miejscu stał fortepian z drzewa różanego, dzieło Rullera i Blancheta, odpowiadający rozmiarami naszym lilipucim salonom, który w ciasnym i dźwięcznym pudle zawierał jednak całą orkiestrę, a uginał się pod brzemieniem arcydzieł Beethovena, Webera, Mozarta, Haydna, Grétry'ego i Porpory.

Ponadto wszędzie, na ścianach, powyżej drzwi, na suficie – szpady, sztylety, krisy, maczugi, topory, zbroje pozłacane, damasceńskie, inkrustowane; zielniki, minerały, wypchane ptaki z otwartymi do nieruchomego lotu płomiennie czerwonymi skrzydłami i dziobami, których nigdy już nie miały zamknąć.

Rozumie się samo przez się, że była to ulubiona komnata Alberta.

W dzień jednak spotkania młodzieniec obrał sobie za główną kwaterę salonik na parterze, gdzie czekał w wytwornym negliżu na przyjęcie gościa. Tu, na stole otoczonym szeroką, miękką sofą, złociły się w fajansowych naczyniach o spękanej polewie, za jakimi przepadają Holendrzy, wszelkie znane gatunki tytoniu, począwszy od żółtego petersburskiego, aż do czarnego synajskiego, nie pomijając maryland, portorico i latakié.

Obok zaś w szkatułkach z wonnego drzewa leżały uporządkowane według wielkości i gatunku cygara: puros, regalia, hawańskie i manilskie.

Na koniec, w otwartej na oścież szafie, zbiór fajek – niemieckich, tureckich o ustnikach z bursztynu zdobnych w korale, inkrustowane złotem nargile o długich safianowych rurkach, zwiniętych niby węże – oczekiwał na kaprys lub zachciankę palaczy. Albert sam czuwał, jak uporządkowano albo raczej rozłożono w artystycznym nieładzie owe przybory, którym nowocześni biesiadnicy lubią przypatrywać się po kawie poprzez obłoki dymu, z ust ich kłębem unoszących się pod sufit w długich kapryśnych spiralach.

Za kwadrans dziesiąta wszedł lokaj.

Był to mały piętnastoletni stajenny, imieniem John, mówiący tylko po angielsku, który stanowił całą domową służbę Alberta.

Oczywiście miał zawsze do dyspozycji kucharza pałacowego, a przy nadzwyczajnych okazjach na jego rozkazy był także strzelec hrabiego.

Lokaj ów, obdarzony całkowitym zaufaniem swego młodego pana, położył na stole stos gazet, Albertowi zaś podał plik listów. Albert spojrzał w roztargnieniu na tę różnorodną korespondencję, po czym wybrał z niej dwie perfumowane koperty, na których widać było pismo nakreślone delikatną ręką, rozpieczętował je i przeczytał listy z pewną uwagą.

– Skąd te listy? – zapytał.

– Jeden przyszedł pocztą, a drugi przyniósł lokaj pani Danglars.

– Każ powiedzieć pani Danglars, że przyjmuję miejsce w jej loży… Czekaj, czekaj… Później wstąpisz do Róży; powiesz jej, że skoro zaprasza, po wyjściu z Opery przyjdę do niej na kolację, i zaniesiesz tam sześć butelek wyborowego wina – cypryjskiego, malaga i xeres, a także beczułkę ostryg ostendzkich. Ostrygi weźmiesz u Borela, ale nie zapomnij mu powiedzieć, że to dla mnie.

– O której godzinie jaśnie pan każe podawać do stołu?

– A która teraz?

– Za kwadrans dziesiąta.

– A więc podasz o wpół do jedenastej. Debray może będzie musiał pójść do ministerstwa… A zresztą – (Albert popatrzył do notatnika) – na tęże godzinę zaprosiłem hrabiego; dwudziesty pierwszy maja o wpół do jedenastej; chociaż nie liczę bardzo na jego obietnicę, chcę jednak być akuratny. Aha, nie wiesz, czy pani hrabina już wstała?

– Jeśli jaśnie pan sobie życzy, pójdę się dowiedzieć.

– Dobrze… i poproś też o trochę likierów, gdyż moja piwniczka już niezbyt pełna. Powiedz pani hrabinie, że będę miał zaszczyt być u niej o godzinie trzeciej i że pytam, czy zgodzi się, abym przedstawił jej kogoś.

Lokaj wyszedł.

Albert rzucił się na sofę, rozdarł opaski kilku dzienników, przejrzał program spektakli, skrzywił się, tego dnia bowiem dawano nie balet, a operę; jął szukać na próżno w ogłoszeniach o pachnidłach pasty do zębów, którą mu zachwalano i ciskając precz trzy najbardziej wzięte w Paryżu pisma, ziewał na całe gardło i mruczał:

– Doprawdy, te gazety robią się coraz nudniejsze.

W tejże chwili przed drzwiami zatrzymał się wolant, a wkrótce wszedł lokaj i oznajmił przybycie pana Lucjana Debray. Do salonu wszedł jasnowłosy młody człowiek, wysoki, blady, z którego szarych oczu biła pewność siebie, a z wąskich ust chłód. Ubrany w granatowy frak ze złotymi cyzelowanymi guzikami i biały halsztuk, miał zawieszony na jedwabnej tasiemce monokl w szylkretowej oprawie, który niekiedy, dzięki wysiłkom mięśni policzka, udawało mu się utrzymać w oczodole. Wkroczył bez uśmiechu, nie mówiąc ani słowa, z miną na wpół urzędową.

– Dzień dobry, Lucjanie, dzień dobry – rzekł Albert. – Przerażasz mnie, mój drogi, swoją punktualnością! Ba, gdybyż to była tylko punktualność! Spodziewałem się, że przyjdziesz najpóźniej, a ty pojawiasz się już za pięć dziesiąta, kiedy termin spotkania ustalony jest dopiero na wpół do jedenastej. To jakiś cud! A może nastąpił przypadkiem upadek rządu?

 

– Nie, złociutki – rzekł młodzieniec, sadowiąc się wygodnie na sofie. – Uspokój się, my się zawsze chwiejemy, ale nigdy nie upadamy i zaczynam wierzyć, że powolutku dochodzimy do dożywotniego urzędowania, nie mówiąc o tym, że sprawa Półwyspu umocniła nas zupełnie.

– A tak, prawda! Wypędzacie don Carlosa z Hiszpanii.

– Nie, złociutki, nie mieszajmy pojęć. My go tylko przenosimy z jednej strony granicy na drugą – do Francji i ofiarujemy mu królewską gościnę, w Bourges.

– W Bourges?

– A tak, i nie ma na co się skarżyć, do diabła! Bourges to stolica króla Karola VII. Jak to, nic nie wiedziałeś? Przecież od wczoraj w całym Paryżu o tym mówią, a przedwczoraj rzecz ta przeniknęła na giełdę, bo pan Danglars (nie wiem, jakim sposobem ten człowiek otrzymuje wiadomości w tym czasie, co my) zagrał na hossę i zyskał milion.

– A ty nowy orderek, jak się zdaje; bo widzę, że masz błękitną wstążeczkę.

– Ehm, przysłano mi medal Karola III – rzekł niedbale Debray.

– Hejże, nie udawaj obojętnego, przyznaj, że to ci sprawia przyjemność.

– Daję słowo! Jako uzupełnienie stroju, medal zawsze dobrze się prezentuje przy czarnym fraku zapinanym pod szyję. Wygląda to elegancko.

– Tak – rzekł Morcerf z uśmiechem – człowiek wygląda wtedy jak książę Galii albo Reichstadu.

– I właśnie dlatego widzisz mnie tak rano.

– Ponieważ dostałeś medal Karola III i chciałeś mi się z nim pokazać.

– Nie. Ponieważ spędziłem noc całą na rozsyłaniu listów: wyekspediowałem dwadzieścia pięć depesz dyplomatycznych. Gdym dziś rano wrócił do siebie, chciałem zasnąć, ale rozbolała mnie tak mocno głowa, że musiałem wstać, by się przejechać godzinę konno. W Lasku Bulońskim napadła mnie nuda i głód – dwaj wrogowie, którzy rzadko występują razem, a którzy jednak połączyli się przeciwko mnie. To zupełnie jak jakiś związek karlistowsko-republikański; wtedy przypomniałem sobie, że u ciebie ma być dziś z rana uczta – więc jestem; jeść mi się chce – nakarm mnie; nudzi mi się – zabaw mnie.

– To, kochany, moja powinność jako gospodarza – odrzekł Albert, dzwoniąc na służącego, gdy Lucjan tymczasem podrzucał szpicrutą, ozdobioną złotą gałką inkrustowaną turkusami, rozłożone gazety. – Germain, podaj xeres i biszkopty. A na początek, drogi Lucjanie, poczęstuj się cygarem, oczywiście pochodzi z kontrabandy. Spróbuj i przekonaj swojego ministra, żeby nam podobne sprzedawał, zamiast jakichś paskudnych liści orzechowych, na które skazuje obywateli.

– O, do diabła, tego nie zrobię. Gdyby tylko rząd sprowadzał takie cygara, uznałbyś je zaraz za obrzydliwe. A przy tym to nie rzecz spraw wewnętrznych, ale skarbu; udaj się do pana Humanna, do wydziału podatków pośrednich, korytarz A, pokój 26.

– Doprawdy – odparł Albert – imponujesz mi wiadomościami. Weźże lepiej cygaro!

– Ach, drogi hrabio – rzekł Lucjan, zapalając manilę od różowej świecy osadzonej w złoconym lichtarzu i rzucając się na sofę. – Ach, drogi hrabio, jaki szczęściarz z ciebie, że nie masz nic do roboty! Doprawdy, nie znasz własnego szczęścia!

– I cóż ty byś począł, mój drogi, mój drogi pacyfikatorze królestw – odparł Morcerf z lekką ironią – gdybyś nie miał nic do roboty? Jak to! Ty, osobisty sekretarz ministra, mający udział zarazem w wielkiej kabale europejskiej i drobnych intrygach Paryża, ty, który chronisz królów, a co ważniejsze – królowe, który masz godzić stronnictwa, i kierować wyborami, ty, który więcej zdziałasz piórem i telegrafem, siedząc w gabinecie, niż Napoleon zdziałał na polu bitwy mieczem i zwycięstwami; ty, który posiadasz dwadzieścia pięć tysięcy liwrów renty oprócz pensji w ministerstwie oraz konia; ty, który chadzasz do Jockey Clubu, opery i teatru, nie potrafisz znaleźć w tym nic, co mogłoby cię rozerwać? A więc dobrze, jeśli tak, to ja cię zabawię.

– Jakim sposobem?

– Dziś poznasz kogoś u mnie.

– Mężczyznę czy kobietę?

– Mężczyznę.

– E, znam ich dosyć.

– Ale nie znasz takiego, jak ten.

– Skądże się wziął? Z krainy czarów?

– Kto wie.

– Do diabła! Mam nadzieję, że nie przybywa stamtąd razem z naszym śniadaniem?

– Nie, bądź spokojny; śniadanie szykuje się w kuchni, u mamy. A co, głodny jesteś?

– Zgadza się, nawet jeśli przyznać się do tego – to rzecz upokarzająca. Wczoraj jadłem obiad u pana de Villefort; a zauważyłeś może, mój drogi, że u wszystkich prokuratorów jada się fatalnie? Jakby ich bez przerwy gryzło sumienie.

– Do licha, nie szkaluj obiadów u bliźnich, jakże się jada u twoich ministrów?

– Tak, ale my przynajmniej nie zapraszamy ludzi z dobrego towarzystwa; i gdybyśmy nie musieli gościć na obiadach rozmaitych szubrawców, co myślą, a raczej głosują tak jak trzeba, wystrzegalibyśmy się tych naszych przyjęć, zaręczam.

– Mój drogi, napij się wobec tego jeszcze xeresu, i weź drugi biszkopt.

– Chętnie, hiszpańskie wina masz wyborne; przyznaj, że mieliśmy całkowitą słuszność, pacyfikując ten kraj.

– Zapewne; ale co z don Carlosem?

– Co? Don Carlos będzie sobie pił Bordeaux, a za dziesięć lat ożenimy jego syna z młodziutką królową.

– Za co dostaniesz order Złotego Runa, jeśli jeszcze będziesz w ministerstwie.

– Zdaje mi się, że opracowałeś dziś system karmienia mnie samymi kadzidłami.

– Przyznasz sam, że najlepiej pobudzają prawdziwy apetyt; ale czekaj, słyszę w przedpokoju głos Beauchampa; pokłócicie się, a to wam skróci oczekiwanie.

– O cóż mamy się sprzeczać?

– O gazety.

– Drogi przyjacielu – rzekł Lucjan z monarszą pogardą. – Czyż ja czytuję gazety?

– W takim razie macie dodatkowy powód do tym zajadlejszej kłótni.

– Pan Beauchamp! – oznajmił służący.

– Chodźże do nas, człowieku straszliwego pióra – zawołał Albert, idąc ku przybyłemu.

– Patrz, jest tu Lucjan, co cię nienawidzi, chociaż nie czyta nigdy, tak przynajmniej mówi.

– Ma świętą rację – rzekł Beauchamp. – To tak jak ja: krytykuję go, a nie wiem nic o tym, co robi; witaj, komandorze!

– A, już wiesz o tym! – odpowiedział sekretarz osobisty, wymieniając z dziennikarzem uścisk dłoni i uśmiech.

– Jakżeby inaczej! – zawołał Beauchamp.

– I co mówią o tym w świecie?

– W którym? Bo wiele światów mamy w roku pańskim 1838.

– No, w świecie, w którym brylujesz – krytyczno-politycznym.

– Powiada się tam, że słusznie ci się to należy – tak hojnie szafujesz czerwienią, że wyrósł na niej błękitny kwiatek.

– Brawo, brawo, niezły koncept – rzekł Lucjan. – Dlaczegóż do nas nie należysz, mój drogi? Z takim dowcipem mógłbyś w lat parę zrobić karierę.

– Toteż na jedną tylko rzecz czekam, zanim pójdę za twoją radą: na rząd, który by przetrwał choć z pół roku. A teraz do ciebie jedno słówko, drogi Albercie, bo trzeba dać odsapnąć biednemu Lucjanowi. Będziemy jedli śniadanie czy obiad? Bo ja muszę być w Izbie. W naszym rzemiośle, jak widzicie, nie wszystko jest różowe.

– Tylko śniadanie. Czekamy jeszcze na dwie osoby i siadamy do stołu.

– A któż to ma przyjść? – spytał Beauchamp.

– Szlachcic i dyplomata.

– Oj, to znaczy, że poczekamy sobie dwie godzinki na szlachcica i dwie godziny na dyplomatę. Zjawię się przy deserze. Zostawcie mi poziomek, kawę i cygara. Zjem sobie kotlet w Izbie.

– Nie kłopocz się tym, bo gdyby nawet szlachcicem miał być Montmorency, a dyplomatą Metternich, siadamy do śniadania nie później jak o jedenastej. A tymczasem skosztuj, jak Lucjan, xeresu i biszkoptów.

– No, to w takim razie zostanę, koniecznie mi dziś trzeba trochę rozrywki.

– O proszę! Zupełnie jak Lucjanowi! A przecież kiedy rząd się smuci, opozycja powinna się radować!

– Ech, bo widzisz, mój drogi, sam nie wiesz, co mi grozi. Dziś przed południem mam słuchać w Izbie Deputowanych między innymi pana Danglarsa, wieczorem zaś u jego żony czeka nas tragedia, którą napisał par Francji. Niech diabli wezmą rząd konstytucyjny! Czemu wybraliśmy taki, skoro, jak powiadają, wybór od nas zależał?

– Rozumiem – chcesz przygotować sobie zapasik wesołości.

– Nie gadajże źle o mowach pana Danglarsa – rzekł Debray. – Głosuje za wami, należy do opozycji.

– W tym sęk! I dlatego czekam, aż go wreszcie wyprawicie do pałacu Luksemburskiego, żeby tam przemawiał, bo wtedy będę mógł się z niego uśmiać do woli.

– Mój drogi – zwrócił się Albert do Beauchampa. – Widać, że sprawy hiszpańskie są załatwione, bo jesteś dziś straszliwie cierpki. Przypomnijże sobie, że w kronice paryskiej była mowa o moich zaręczynach z panną Eugenią Danglars. Nie mogę zatem zezwolić, nie czując wyrzutów sumienia, abyś drwił z talentów krasomówczych człowieka, który ma mi kiedyś powiedzieć: „Panie wicehrabio! Wiesz pan, że daję dwa miliony mojej córce!”.

– Daj spokój! – obruszył się Beauchamp. – To małżeństwo nie dojdzie do skutku, król mógł Danglarsa zrobić baronem, może go zrobić parem, ale nigdy nie zrobi zeń szlachcica, a hrabia de Morcerf, żołnierz, arystokrata, ma tyle dumy, że nie zgodzi się dla dwóch nędznych milionów na mezalians. Wicehrabia de Morcerf może poślubić jedynie markizę.

– Ale dwa miliony! To jednak ładna sumka – odparł Morcerf.

– Jest to kapitał spółki posiadającej teatr bulwarowy albo linię kolejową z jednego brzegu Sekwany na drugi.

– Niech on sobie gada, co chce – rzekł niedbale Debray – a ty, Albercie, żeń się. Poślubisz etykietę worka, nieprawdaż? No i świetnie, co cię to ma obchodzić? Lepiej, żeby na takiej etykiecie było mniej o jeden herb, a więcej o jedno zero. Masz w swoim herbie siedem kosów – podarujesz żonie trzy, a zostanie ci cztery. Będziesz miał i tak o jednego ptaszka więcej niż Gwizjusz, krewniak cesarza niemieckiego, który omalże nie został królem Francji.

– Na honor, chyba masz rację, Lucjanie – rzekł z roztargnieniem Albert.

– Oczywiście, że mam! Skądinąd każdy milioner jest tak samo szlachcicem jak bastard, to znaczy może nim być.

– Cyt! Przestań pleść, Lucjanie – uśmiechnął się Beauchamp – bo nadchodzi Château-Renaud, który, aby wyleczyć cię z manii paradoksów, gotów cię przeszyć mieczem swego przodka, Renaud de Montaubana.

– Ejże, poniżyłby się – odpowiedział Lucjan – bom pochodzenia niskiego, a nawet arcyniskiego.

– Doskonale! – zawołał Beauchamp. – Człowiek władzy wyśpiewuje jak sam Beranger, dokąd my zmierzamy, mój Boże!

– Pan de Château-Renaud! Pan Maksymilian Morrel! – rzekł służący, oznajmiając przybycie dwóch nowych gości.

– A więc już wszyscy! – rzekł Beauchamp. – Będziemy zatem jedli, bo jeśli się nie mylę, to czekałeś tylko na dwie osoby, Albercie?

– Morrel? – szepnął Albert zdziwiony. – Morrel? A któż to taki?…

Lecz zanim dokończył zdania, pan Château-Renaud, piękny mężczyzna lat około trzydziestu, szlachcic w każdym calu, to jest o urodzie Guiche'a, a dowcipie Montemarta, ujął Alberta za rękę i rzekł:

– Pozwól, mój drogi, abym ci przedstawił pana Maksymiliana Morrel, kapitana spahisów, mojego przyjaciela, ba, więcej nawet – wybawcę. A zresztą nie wymaga on żadnej prezentacji. Powitajże, hrabio, mojego bohatera.

I odsunął się, aby przepuścić młodzieńca słusznego wzrostu i szlachetnej postawy, o szerokim czole, bystrym oku, czarnym wąsie. Czytelnik poznał go już w Marsylii, w okolicznościach na tyle dramatycznych, że zapewne nie zdążył o nim zapomnieć.

Bogaty mundur, na wpół francuski, a na wpół wschodni, noszony z wdziękiem, pięknie uwydatniał szeroką pierś, ozdobioną krzyżem legii honorowej, i smukłość talii.

Młody oficer skłonił się z wykwintną uprzejmością. W każdym ruchu malował się wdzięk i siła jednocześnie.

– Drogi panie – rzekł Albert z uprzejmością pełną serdeczności – baron de Château-Renaud bez wątpienia wiedział, że wielką radość sprawi mi poznanie pana. Jesteś jego przyjacielem, raczże być i naszym.

– Świetnie powiedziane – zawołał Château-Renaud. – Życzę ci, wicehrabio, aby w podobnym przypadku pan kapitan uczynił dla ciebie to, co uczynił dla mnie.

– A cóż to było? – zapytał Albert.

– O, nie warto mówić – odezwał się Morrel. – Przeceniasz pan wielkość pomocy.

– Jak to! – sprzeciwił się Château-Renaud. – Nie warto mówić? Życie nie zasługuje, aby o nim mówić? Doprawdy, zbyt filozoficznie to ujmujesz, mój drogi kapitanie!… To dobre w pańskim przypadku, bo narażasz co dzień życie, ale ja naraziłem raz jeden, i to przypadkiem…

– Z tego wszystkiego widzę tylko, że pan kapitan ocalił ci życie.

– Mój Boże, tak właśnie! – rzekł Château-Renaud.

– Jak to się stało? – zawołał Beauchamp.

– Mój drogi, wiesz, że umieram z głodu – zaoponował Debray – nie zaczynaj go teraz wypytywać.

 

– Ależ przecież to nie przeszkadza – rzekł Beauchamp – żebyśmy zasiedli do śniadania… Château-Renaud opowie nam wszystko przy stole.

– Panowie – przerwał Morcerf – dopiero kwadrans po dziesiątej, a zważcie, że jeszcze na kogoś czekamy.

– Ach, prawda, na tego dyplomatę – rzekł Debray.

– Czy to dyplomata, czy nie, tego właściwie nie wiem; ale wiem, że zleciłem mu poselstwo w mojej sprawie, z którego on wywiązał się tak znakomicie, że gdybym był królem, mianowałbym go natychmiast kawalerem wszystkich moich orderów, nawet gdyby zależałyby ode mnie naraz i Złote Runo, i Podwiązka.

– A więc, ponieważ nie siadamy jeszcze do stołu – rzekł Debray – nalej sobie xeresu, baronie, tak jak myśmy to zrobili, i opowiadaj.

– Wszyscy wiecie, jak przyszło mi do głowy wypuścić się do Afryki.

– Drogę wytyczyli ci twoi przodkowie, mój drogi – wtrącił dwornie Albert.

– Tak, ale wątpię, żebyś to robił po to, żeby jak oni oswobodzić grób Chrystusa – odezwał się Beauchamp.

– Masz rację – rzekł młody arystokrata – Chciałem sobie postrzelać z pistoletu, ot tak, po amatorsku. Do pojedynków, jak wiecie, mam wstręt od czasu, kiedy sekundanci, których wybrałem, aby załagodzić pewne nieporozumienie, zmusili mnie, bym strzaskał rękę najlepszemu przyjacielowi… no, temu poczciwemu Franzowi d'Epinay, znacie go przecież wszyscy.

– A, prawda – rzekł Debray. – Strzelaliście się kiedyś… o co poszło?

– Niech mnie diabli wezmą, jeśli pamiętam – odpowiedział Château-Renaud. – To tylko pamiętam, że zawstydzony, że marnuję tak wielki talent, postanowiłem wypróbować na Arabach nowe pistolety, które dostałem w podarunku. Popłynąłem więc statkiem do Oranu, z Oranu udałem się do Konstantyny i trafiłem tam w chwili, gdy odstępowano od oblężenia. Musiałem zawrócić wraz z innymi. Przez dwie doby znosiłem niezgorzej deszcz w dzień, śnieg w nocy, ale trzeciego dnia, rankiem, koń mój padł od zimna! Biedne zwierzę, przywykłe do derek i ogrzewanych stajen… arab, ale poczuł się w Arabii jak w obcym kraju – wystawiony na dziesięciostopniowy mróz.

– To dlatego chcesz kupić mego anglika – rzekł Debray – sądzisz, że lepiej będzie znosił mrozy.

– Mylisz się. Przysiągłem sobie nigdy już nie wracać do Afryki.

– Aż tak się strachu najadłeś? – zapytał Beauchamp.

– Ależ tak, i nie kryję się z tym – odpowiedział Château-Renaud – a było czego!

Koń mi zginął, szedłem więc pieszo, aż nagle przygalopowało sześciu Arabów, dybiąc na moją biedną głowę; powaliłem dwóch z fuzji, a dwóch z pistoletów – bo dobrze strzelam, ale pozostało jeszcze dwóch, a ja już byłem bez broni. Jeden chwycił mnie za włosy, dlatego noszę takie krótkie, bo kto wie, co się jeszcze może zdarzyć; drugi przyłożył mi do szyi jatagan i czułem już ostry chłód żelaza, gdy ten, którego tu widzicie, natarł na nich i zabił wystrzałem z pistoletu Araba, który mnie trzymał za włosy, a drugiemu, co mi chciał poderżnąć gardło, porąbał łeb pałaszem. Pan kapitan postanowił sobie, że w dniu tym ocali komuś życie, a przypadek zrządził, że ocalił właśnie mnie. Jak się wzbogacę, zamówię u Klagmana albo Marochettiego posąg przedstawiający Przypadek.

– W istocie – rzekł z uśmiechem Morrel – było to piątego września, to jest w rocznicę dnia, w którym mój ojciec został cudownie uratowany; dlatego też staram się, o ile to jest w mej mocy, co roku uczcić ten dzień jakimś uczynkiem…

– Bohaterskim, nieprawdaż? – przerwał Château-Renaud. – Krótko mówiąc, los padł na mnie. Ale to jeszcze nie koniec; ocaliwszy mi życie, kapitan wybawił mnie od zimna, a dał mi nie połowę swego płaszcza, jak święty Marcin, ale cały; wreszcie od głodu, bo się ze mną podzielił, zgadnijcie czym?

– Pasztetem od Felixa?

– Nie, własnym koniem, którego zjedliśmy z wielkim apetytem; co za wielki…

– Co? Koń? – roześmiał się Albert.

– Nie, dowód poświęcenia. Spytajcie Lucjana, czy poświęciłby swojego anglika dla nieznajomego?

– Dla kogoś obcego nie – rzekł Debray – ale dla przyjaciela, kto wie…

– Przeczułem, że będziesz moim przyjacielem, panie hrabio – odezwał się Morrel – a zresztą miałem już zaszczyt powiedzieć panu, że czy to było bohaterstwo, czy skłonność do poświęcenia, w tym dniu winien byłem złożyć ofiarę złej doli, aby odwdzięczyć się za łaskę, jaką nam niegdyś los dobry wyświadczył.

– Zdarzenie, o którym wspomina pan Morrel, to zadziwiająca historia – mówił dalej Château-Renaud. – Opowie wam, gdy się z nim bliżej poznacie. A dzisiaj zajmijmy się żołądkiem, a nie wspomnieniami. O której ma być śniadanie, Albercie?

– O wpół do jedenastej.

– Punktualnie? – zapytał Debray, dobywając zegarka.

– Pozwólcież mi z łaski swojej poczekać jeszcze pięć minut – rzekł Albert – bo ja także oczekuję wybawcy.

– Czyjegoż to?

– Mojego, do licha! Sądzicie, że mnie nie można wybawić równie dobrze, jak kogo innego i że tylko Arabowie ścinają głowy? Śniadanie nasze jest na cześć filantropii i spodziewam się, że będziemy mieli u stołu przynajmniej dwóch dobroczyńców ludzkości.

– I cóż poczniemy? – zasmucił się Debray. – Mamy jedną tylko nagrodę Montyona.

– Da się ją po prostu temu, co na nią nie zasłużył – odparł Beauchamp. – Tym sposobem Akademia zwykle wymiguje się od kłopotu.

– A skądże on się wziął? – zapytał Debray. – Wybacz natarczywe pytanie, wiem, że już na nie odpowiadałeś, ale tak niejasno, że ośmielam się zapytać raz jeszcze.

– Tak naprawdę, to nie wiem – rzekł Albert. – Zaprosiłem go przed trzema miesiącami, poznawszy w Rzymie, ale kto może wiedzieć, gdzie był potem?

– Myślisz, że potrafi zachować punktualność?

– Myślę, że on potrafi wszystko.

– Pamiętaj, że licząc pięć minut, o które prosiłeś, pozostało już tylko dziesięć.

– O, skorzystam więc z tego, aby powiedzieć wam o nim parę słów.

– Przepraszam – odezwał się Beauchamp – czy może być w tym temat na felieton?

– Owszem, i to nadzwyczaj ciekawy.

– No to opowiadaj, bo widzę, że i tak już nie zdążę na posiedzenie Izby, muszę to sobie czym innym wynagrodzić.

– W czasie karnawału byłem w Rzymie…

– Wiemy, wiemy – rzekł Beauchamp.

– Ale nie wiecie, że mnie tam porwali bandyci.

– Nie ma już bandytów – rzekł Debray.

– Owszem, są i nawet odrażający, a raczej zadziwiający, bo wydali mi się tak straszni, że aż piękni.

– Słuchaj no, kochaneczku! – rzekł Debray. – Przyznaj się nam, że twój kucharz się spóźnia, że ostrygi nie nadeszły z Marennes lub Ostendy i ty na wzór pani de Maintenon chcesz potrawę zastąpić powiastką. Przyznaj się, kochany, znamy się tu wszyscy i lubimy na tyle, aby ci przebaczyć i wysłuchać twojej historii, gdyby nawet była rodem z baśni dla dzieci, na jaką zresztą wygląda.

– A ja wam powtarzam, że choć wydaje się zmyśloną, jest najprawdziwszą od początku do końca. Bandyci tedy porwali mnie i zaprowadzili w miejsce bardzo ponure, które nazywają katakumbami Świętego Sebastiana.

– Znam je – przerwał Château-Renaud. – Omal tam nie dostałem gorączki.

– Ze mną gorzej było. Oznajmiono mi, że będę więźniem, póki nie zapłacę bagatelnego okupu – cztery tysiące dukatów rzymskich, co znaczy dwadzieścia sześć tysięcy liwrów z Tours. Na nieszczęście miałem tylko tysiąc pięćset, kończyłem już podróż i kredyt mój był wyczerpany. Napisałem do Franza. No właśnie, przecież Franz tam był, możecie go zapytać, czy choć na jotę kłamię. Napisałem więc do Franza, że jeśli nie przybędzie o godzinie szóstej z rana z czterema tysiącami dukatów, to dziesięć po szóstej znajdę się pomiędzy błogosławionymi świętymi i chwalebnymi męczennikami, w których kompanii miałem zaszczyt się znajdować, bo pan Luigi Vampa (tak się nazywał naczelnik bandytów) postara się sumiennie o to, by mnie to nie ominęło.

– Ale Franz przybył z czterema tysiącami dukatów, nieprawdaż? – rzekł Château-Renaud. – Do diabła, nie kłopocze się o cztery tysiące ten, kto się nazywa Franz d'Epinay albo Albert de Morcerf!

– Otóż nie; zjawił się po prostu z owym człowiekiem, którego wam zapowiadałem i którego mam nadzieję wam przedstawić.

– A więc ten jegomość to jakiś Herkules, zabójca Kakusa, albo Perseusz, wyzwoliciel Andromedy?

– Nie, to człowiek mniej więcej mego wzrostu.

– Uzbrojony po zęby?

Inne książki tego autora