Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

32. Przebudzenie

Gdy się ocknął, przedmioty wokół wydały mu się tylko dalszym ciągiem snu. Sądził, że jest w grobowcu, do którego wkradał się, jak litościwe spojrzenie, słaby promień słońca; wyciągnął rękę i trafił na kamień; usiadł: owinięty w pelerynę spoczywał na pachnącym i miękkim posłaniu z gałązek wrzosów.

Wizja znikła – gdy się obudził, posągi rozpłynęły się w nicości, jakby były tylko cieniami, które wymknęły się z grobów na czas jego snu. Postąpił kilka kroków tam, skąd przezierał promień; po burzliwych snach nastała spokojna rzeczywistość. Stwierdził, że jest w grocie, podszedł do wyjścia i ujrzał przez półkolisty otwór błękitne niebo i lazurowe morze. Powietrze i woda złociły się w porannym słońcu; nad brzegiem siedzieli marynarze, gwarzyli i śmiali się; dziesięć kroków dalej na kotwicy kołysała się wdzięcznie łódź.

Przez chwilę rozkoszował się świeżym podmuchem bryzy; słuchał dalekiego szumu fal, które rozbijając się o brzeg, pozostawiały na nich srebrną koronkę piany; bez zastanowienia, nie myśląc zupełnie, poddał się temu boskiemu czarowi, jaki znaleźć można w naturze, szczególnie gdy wychodzimy z fantastycznego snu; stopniowo to życie zewnętrzne, tak spokojne, czyste i wzniosłe, uświadomiło mu całą niedorzeczność jego snu i w pamięci ukazały mu się wspomnienia.

Przypomniał sobie przybycie na wyspę, wizytę u herszta przemytników, podziemny pałac pełen bogactw, wyborną wieczerzę i łyżeczkę haszyszu.

Ale wobec rzeczywistości rozjaśnionej blaskiem dnia, wydawało mu się, że wszystko to wydarzyło się najmniej przed rokiem, tak żywa była w jego pamięci owa wizja i tak ważne miejsce zajęła w jego umyśle. A i wyobraźnia ukazywała mu wciąż jedną z tych postaci, których pocałunki usiały mu noc gwiazdami – jak siadała wśród marynarzy, przemykała się wśród skał, kołysała się na łodzi. Poza tym czuł się niezwykle wypoczęty, myśl pracowała ze zwykłą szybkością, głowa mu nie ciążyła – wręcz przeciwnie, miał doskonałe samopoczucie, cieszył się słońcem i powietrzem bardziej niż kiedykolwiek.

Zbliżył się wesół do majtków.

Zobaczywszy go, zerwali się, a Gaetano podszedł ku niemu.

– Wielmożny pan Sindbad – rzekł – polecił nam przekazać ekscelencji wyrazy poważania; wyraża żal, że nie mógł się z nim pożegnać; ma jednak nadzieję, że jaśnie pan mu to wybaczy, dowiedziawszy się, że ważne sprawy wezwały go na Malagę.

– Mój kochany Gaetano, więc to wszystko nie był sen, ale rzeczywistość? Więc istnieje człowiek, który mnie po królewsku przyjął na tej wyspie i gdym zasnął, odjechał?

– Pewnie, że istnieje – oto jego jacht, oddala się właśnie pod pełnymi żaglami. Jeżeli wielmożny pan zechce wziąć lunetę, rozpozna go pan niewątpliwie na pokładzie.

To mówiąc, Gaetano wskazał ręką stateczek płynący ku południowemu przylądkowi Korsyki. Franz dobył lunetę, przyłożył do oka i spojrzał we wskazaną stronę.

Gaetano nie mylił się. Na rufie stał tajemniczy cudzoziemiec, zwrócony twarzą ku wyspie, także z lunetą w ręku; był ubrany tak samo, jak wczoraj i powiewał w powietrzu chustką na znak pożegnania.

Franz wyjął chustkę i pomachał mu w odpowiedzi. Po chwili lekki obłoczek dymu uniósł się nad rufą, oderwał się wdzięcznie i wzniósł ku niebu; do Franza dobiegł daleki odgłos wystrzału.

– Proszę bardzo! Słyszy pan? – rzekł Gaetano. – Właśnie pana żegna.

Młodzieniec chwycił sztucer i wystrzelił, nie spodziewając się jednak, aby odgłos tego strzału mógł dojść do jachtu.

– Co ekscelencja rozkaże? – zapytał Gaetano.

– Zapal mi jaką pochodnię.

– Aha, rozumiem: żeby poszukać wejścia do tego zaczarowanego pałacu. Życzę przyjemności jaśnie panu, jeżeli bawi to pana, już szykuję pochodnię. Mnie też kiedyś opętała ta myśl i nawet parę razy poddałem się jej; ale w końcu zrezygnowałem. Giovanni! Zapal pochodnię i podaj ekscelencji!

Giovanni wykonał rozkaz. Franz wziął pochodnię do ręki i wszedł do groty, mając ze sobą Gaetana.

Rozpoznał miejsce, na którym niedawno się przebudził; wrzosy były jeszcze pogniecione; ale na próżno oświetlał pochodnią ściany groty, nie zauważył niczego, poza okopconymi śladami, które świadczyły, że wielu przed nim czyniło te same wysiłki.

A przecież nie pominął ani piędzi tej granitowej ściany, równie nieprzeniknionej jak przyszłość; nie dostrzegł tam jednej szpary, w którą byłby w stanie wsunąć ostrze kordelasa; nie pominął ani jednego więcej wystającego punktu, naciskał je wszystkie, w nadziei, że któryś ustąpi; wszystko jednak było daremne – na bezowocnych poszukiwaniach strawił dwie godziny.

W końcu więc ich poniechał; Gaetano triumfował.

Gdy Franz wrócił na plażę, jacht wydawał się już tylko drobnym białym punktem na horyzoncie; uciekł się znowu do pomocy lunety, ale nawet wtedy nie był już w stanie nic dojrzeć.

Gaetano przypomniał mu wtedy, że przybył tu właściwie na polowanie, o czym zupełnie zapomniał. Franz wziął fuzję i puścił się w głąb wyspy z miną człowieka, który wypełnia raczej obowiązek, niż cieszy się przyjemnością, i w ciągu kwadransa zabił jedną kozę i dwa koźlęta. Ale kozice, choć dzikie i szybkie jak gazele, były nazbyt podobne do naszych domowych kóz, i Franz nie patrzył na nie jak na zwierzynę godną myśliwego.

Zresztą zajmowały go zupełnie inne myśli, o ileż ważniejsze. Od wczoraj był bohaterem baśni z Tysiąca i Jednej Nocy i jakaś nieprzezwyciężona siła przyciągała go do groty.

I mimo że pierwsze przeszukanie nie doprowadziło do niczego, podjął je na nowo, nakazawszy Gaetanowi upiec jedno z koźląt. Druga wyprawa potrwała dość długo: gdy powrócił, koźlę było upieczone, a śniadanie gotowe.

Franz zasiadł do śniadania w tym samym miejscu, gdzie wczoraj otrzymał zaproszenie do tajemniczego pana groty, i dostrzegł jeszcze kołyszący się jak mewa na fali mały jacht, który posuwał się ciągle w stronę Korsyki.

– Ale – rzekł do Gaetana. – Mówiłeś mi przecie, że pan Sindbad miał popłynąć do Malagi, ja zaś widzę, że płynie do Porto Vecchio.

– A jaśnie pan nie pamięta – odrzekł Gaetano – jak mówiłem, że w załodze jachtu jest dwóch bandytów korsykańskich?

– Prawda! I wysadzi ich na ląd?

– Naturalnie. O, to jest człowiek – wykrzyknął Gaetano – który nie boi się ani Boga, ani ludzi, jak mówią; gotów zboczyć z drogi nawet pięćdziesiąt mil, aby wyświadczyć przysługę jakiemuś biedakowi.

– Takie przysługi mogą go przecież poróżnić z władzami kraju, w którym uprawia podobną filantropię.

– E, co go obchodzą jakieś władze – roześmiał się Gaetano. – On sobie z nich kpi! Niech go tylko spróbują doścignąć! Jego jacht to nie okręt, to ptak! Gdy fregata zrobi dwanaście węzłów, on zrobi o trzy więcej; wreszcie w razie potrzeby, gdzie by tylko nie wylądował, czyż wszędzie nie znajdzie przyjaciół?

W całej tej historii jedno było tylko jasne: jego ekscelencja Sindbad, gospodarz Franza, miał zaszczyt utrzymywać bliskie stosunki ze wszystkimi przemytnikami i bandytami na całym Morzu Śródziemnym; co, rzecz jasna, dość osobliwą dawało mu pozycję.

Franza nic już teraz nie zatrzymywało na Monte Christo, stracił wszelką nadzieję odkrycia sekretu groty; pospieszył więc ze śniadaniem, ludziom zaś nakazał, aby trzymali łódź w pogotowiu, odpłyną bowiem zaraz po śniadaniu.

Pół godziny później był już na pokładzie.

Spojrzał ostatni raz w stronę jachtu: właśnie wpływał do zatoki Porto Vecchio.

Dał sygnał, by odbijano od brzegu.

W chwili gdy ruszali, jacht zniknął z oczu.

Wraz z nim zatarła się już zupełnie rzeczywistość poprzedniej nocy – wieczerza, Sindbad, haszysz i posągi, wszystko zaczęło stapiać się dla Franza w sen.

Barka płynęła cały dzień i noc, tak że nazajutrz, gdy słońce wzeszło, zniknęła z kolei sprzed oczu wyspa Monte Christo.

Gdy tylko Franz stanął na ziemi, zapomniał – na chwilę przynajmniej – minione przygody, musiał bowiem dopiąć na ostatni guzik wszystkie sprawy we Florencji, dotyczące zarówno rozrywek, jak i obowiązków towarzyskich, które musiał zakończyć przed wyjazdem do Rzymu, gdzie czekał na niego przyjaciel.

Wyjechał wreszcie i w sobotę wieczorem wysiadł z dyliżansu pocztowego na placu de la Douane.

Jak już mówiliśmy, apartament był już zamówiony; należało więc tylko udać się do hotelu pana Pastriniego; ale nie było to rzeczą łatwą, bo na ulicach były tłumy i Rzym wrzał od owego rozgorączkowania, które poprzedza zawsze wielkie chwile. Owóż w Rzymie świętuje się corocznie cztery wielkie wydarzenia: Karnawał, Wielki Tydzień, Boże Ciało i dzień Świętego Piotra.

Poza tym cały rok miasto spoczywa w głębokiej apatii, w owym pośrednim stanie między życiem a śmiercią, co sprawia, że Rzym zdaje się przypominać stację po drodze z tego na tamten świat; stację wspaniałą, pełną poezji i wyrazu – do tego stopnia, że Franz zatrzymywał się tu już piąty czy szósty raz, i za każdym znajdował to miasto jeszcze cudowniejsze i jeszcze bardziej fantastyczne.

Udało mu się na koniec przedrzeć przez rosnący i coraz bardziej rozgorączkowany tłum i dotrzeć do hotelu. Na pierwsze pytanie odpowiedziano mu z impertynencją właściwą dorożkarzom lub oberżystom, którzy mają komplet w zajeździe, że nie ma już miejsc w Hotelu Londyńskim. Posłał więc kartę wizytową panu Pastriniemu i powołał się na Alberta. Ten środek odniósł właściwy skutek, bo przybiegł we własnej osobie pan Pastrini, przepraszając, że pozwolił czekać jaśnie panu, łajając hotelowych; wreszcie wydarł świecę z ręki cicerona, który zdążył już zawładnąć podróżnym i już chciał prowadzić go do Alberta, gdy ten wyszedł właśnie na jego spotkanie.

Wynajęty apartament składał się z dwóch pokoików i alkowy. Dwa pokoje wychodziły na ulicę; okoliczność tę pan Pastrini podkreślał jako szczególnie ważną, a wręcz nieoszacowaną. Resztę pokoi na piętrze wynajmowała jakaś niezwykle bogata osobistość, pochodząca z Sycylii lub Malty; hotelarz sam nie potrafił powiedzieć, jakiej narodowości był ów podróżny.

 

– Wspaniale, mistrzu Pastrini – rzekł Franz – ale chcielibyśmy zjeść zaraz jakąś kolację, a na jutro i na następne dni będzie nam potrzebny powóz.

– Kolacja – odparł hotelarz – będzie podana natychmiast, ale jeśli idzie o powóz…

– Jak to, jeśli idzie o powóz! – zawołał Albert. – Chwileczkę, chwileczkę, proszę nie żartować, panie Pastrini! Musimy mieć powóz.

– Proszę pana, zrobimy wszystko, co tylko można. Tylko tyle mogę przyrzec.

– A kiedy dostaniemy odpowiedź? – spytał Franz.

– Jutro rano.

– Do diabła! – obruszył się Albert. – Zapłacimy drożej i tyle: wiadomo, że Drake i Aaron biorą w powszedni dzień po dwadzieścia pięć franków – w niedzielę zaś i święta po trzydzieści albo trzydzieści pięć franków, dodaj pan jeszcze pięć porękawicznego, razem będzie czterdzieści dziennie i nie mówmy o tym więcej.

– Obawiam się szczerze, że panowie nawet za podwójną cenę nie znajdą powozu.

– To niech zaprzęgną konie do mojego powozu, jest wprawdzie trochę odrapany z drogi, ale to nieważne.

– Nie dostanie się koni.

Albert spojrzał na Franza, jakby nie mógł pojąć odpowiedzi.

– Rozumiesz to, Franz? – zapytał. – Nie dostanie się koni! A czy nie można dostać koni pocztowych?

– Wszystkie wynajęte już od dwóch tygodni i zostały tylko te, które są niezbędne.

– I co ty na to, Albercie? – rzekł z kolei Franz.

– A ja na to, że jak coś przechodzi moje pojęcie, nie lubię kłopotać sobie tym głowy i wolę zająć się czym innym. Kolacja już gotowa, mistrzu Pastrini?

– Gotowa, ekscelencjo.

– No to jedzmy!

– Ale co z powozem i końmi?

– Bądź spokojny, kochany przyjacielu, znajdą się same, kiedy wyznaczymy odpowiednią sumę.

I Morcerf, jako wyznawca tej uroczej filozofii, że nic nie jest niemożliwe, póki sakiewka jest pełna, a portfel wypchany, zjadł kolację, położył się spać, zasnął od razu i śnił, że w karnawałowym pochodzie sunie sześciokonnym powozem.

33. Bandyci rzymscy

Nazajutrz Franz obudził się pierwszy i zaraz zadzwonił.

Dźwięk dzwonka jeszcze się nie rozpłynął, gdy już wszedł pan Pastrini.

– I cóż, panowie – rzekł gospodarz z triumfującą miną, nie czekając nawet na pytanie Franza. – Dobrze mi się wczoraj zdawało, ekscelencjo, miałem rację, nic panom nie obiecując. Zabraliście się panowie za to za późno; i teraz nie ma już w Rzymie ani jednego powozu do wynajęcia… rozumie się, na trzy ostatnie dni.

– Ach tak – odpowiedział Franz. – To znaczy, że na te dni, kiedy nie można się bez niego obejść.

– O co chodzi? – zapytał Albert, wchodząc. – Nie ma powozu?

– A nie ma, mój drogi – odpowiedział Franz. – Zgadłeś.

– A, do licha z tym waszym ślicznym Wiecznym Miastem!

– To znaczy, ekscelencjo – sprostował pan Pastrini, stając w obronie godności stolicy świata chrześcijańskiego – że nie ma powozu od niedzieli rana aż do wtorku wieczór; ale do tego czasu możecie panowie wynająć ich choćby pięćdziesiąt.

– A, to już coś – rzekł Albert. – Dzisiaj mamy czwartek, kto wie, co się jeszcze do niedzieli stanie?

– Stanie się to, że przyjedzie tu ze dwanaście tysięcy osób – odparł Franz – co uczyni sprawę jeszcze trudniejszą.

– Kochany mój, cieszmy się teraźniejszością – zawołał Albert – i nie przygnębiajmy się przyszłością.

– A czy będziemy mieli choć okno na ten czas? – zagadnął Franz.

– W którym miejscu?

– W takim, żebyśmy mogli, do diabła, oglądać pochód!

– O, okno! – zawołał pan Pastrini. – Ależ to niemożliwe, niemożliwe do niemożliwości! Było jeszcze jedno okno wolne na piątym piętrze w pałacu Doria, ale wynajął je jakiś rosyjski książę za dwadzieścia cekinów dziennie.

Młodzi podróżni spojrzeli po sobie zdumieni.

– No wiesz, kochany Albercie – rzekł Franz – co najlepiej w takim wypadku wypada nam zrobić? Pojechać do Wenecji i tam spędzić karnawał; choćbyśmy tam nie mogli dostać powozu, to przynajmniej dostaniemy gondolę.

– O nie! Nie, do licha! – zawołał Albert. – Postanowiłem zobaczyć pochód w Rzymie i zobaczę, choćbym miał chodzić na szczudłach.

– Hej – wykrzyknął Franz – świetny pomysł! Zwłaszcza że można by wtedy łatwo gasić moccoletti; poprzebieramy się za poliszynelów albo mieszkańców bagien i dopiero odniesiemy sukces!

– Czy jaśnie panowie życzą sobie powóz na tych kilka dni do niedzieli?

– Do licha! – rzekł Albert. – Myślisz pan, że będziemy biegać po Rzymie jak woźni sądowi?

– Spieszę wykonać rozkazy panów – odparł imć Pastrini. – Uprzedzam jednak, że powóz kosztować będzie sześć piastrów dziennie.

– A ja, kochany panie Pastrini – odpowiedział Franz – ja, który nie jestem milionerem jak nasz sąsiad, uprzedzam, że przyjeżdżam do Rzymu już czwarty raz i znam doskonale ceny powozów wynajmowanych na niedzielę, święta i dni powszednie. Damy i panu dwanaście piastrów za dzień dzisiejszy, jutro i pojutrze, a i tak wpadnie ci ładna sumka.

– Ależ, ekscelencjo!… – próbował oburzyć się imć Pastrini.

– Dobrze, dobrze, drogi gospodarzu – rzekł Franz – bo inaczej ja sam ugodzę się o cenę z twoim affettatore, który jest też i moim; to mój stary przyjaciel, naciągał mnie już nieraz, a w nadziei, że mnie jeszcze kiedyś będzie mógł pookradać, ułoży się za mniejszą cenę niż ta, którą panu proponuję: stracisz pan zarobek i to z własnej winy.

– Niech się ekscelencja nie trudzi – odrzekł imć Pastrini z uśmiechem włoskiego szulera, który przyznaje, że przegrał sprawę. – Postaram się załatwić wszystko jak najlepiej i mam nadzieję, że będziecie panowie zadowoleni.

– Wybornie, oto, co się nazywa mówić do rzeczy.

– Na kiedy życzą sobie panowie powóz?

– Za godzinę.

– Za godzinę będzie czekał przed bramą.

I w rzeczy samej, po godzinie powóz czekał już na młodzieńców: była to skromna dorożka, podniesiona do rangi powozu jedynie z racji uroczystości; jakkolwiek powierzchowność ekwipażu nie była zachwycająca, młodzieńcy jednak byliby szczęśliwi, gdyby udało im się znaleźć podobny na ostatnie trzy dni karnawału.

– Ekscelencjo! – zawołał cicerone, spostrzegłszy Franza w oknie. – Czy zajechać karetą przed pałac?

Lubo Franz był już dość przyzwyczajony do włoskiej emfazy, rozejrzał się mimowolnie w jedną i drugą stronę; ale te słowa były zwrócone rzeczywiście do niego: Franz okazał się ekscelencją, dorożka karetą, pałacem Hotel Londyński. W tym jednym zdaniu objawił się w całości geniusz pochlebstwa cechujący Włochów.

Franz i Albert zeszli na dół. Kareta zajechała przed pałac. Ekscelencje wyciągnęli się w powozie, opierając nogi o przednie siedzenie, cicerone wskoczył na tył powozu.

– Dokąd ekscelencje każą się zawieźć?

– Naturalnie do Świętego Piotra, a potem do Koloseum – rzekł Albert jako prawdziwy paryżanin.

Ale Albert nie wiedział jednej rzeczy: że aby obejrzeć katedrę Świętego Piotra, trzeba co najmniej jeden dzień, a żeby poznać ją dokładnie, należy poświęcić cały miesiąc: cały dzień zszedł im przeto na zwiedzaniu katedry.

Nagle spostrzegli, że słońce chyli się ku zachodowi.

Franz wyjął zegarek – było już wpół do piątej.

Wrócili zatem do hotelu. Franz zamówił dorożkarza na ósmą. Chciał pokazać Albertowi Koloseum w świetle księżyca, podobnie jak katedrę pokazywał w blasku słońca. Kiedy chcemy pokazać przyjacielowi miasto, które już znamy dobrze sami, czynimy to z taką kokieterią, z jaką byśmy przedstawiali mu kochankę.

Toteż Franz wyznaczył dorożkarzowi trasę: miał wyjechać przez bramę del Popolo, dalej podążyć wzdłuż murów miejskich i wrócić bramą San Giovanni. Tym sposobem Koloseum ukaże się przed nimi nagle; tak aby nie osłabiły tego wrażenia Kapitol, Forum, łuk Septyma Sewera, świątynia Antonina i Faustyny oraz Via Sacra.

Zasiedli do stołu; pan Pastrini przyrzekł im wyborną ucztę; dał tylko niezły obiad, ale trudno mu przecież było coś powiedzieć.

Pod koniec posiłku wszedł gospodarz. Franz pomyślał z początku, że przyszedł wysłuchać komplementów i już szykował jeden, gdy pan Pastrini przerwał:

– Wielmożny panie, pochlebia mi, że zasłużyłem na pańskie zadowolenie, ale przyszedłem tu w innej sprawie.

– A więc może w tej, że znalazłeś nam pan powóz? – zapytał Albert, zapalając cygaro.

– Nie; i wielmożni panowie zrobiliby najlepiej, gdyby przestali już o tym myśleć i pogodzili się z koniecznością. W Rzymie są rzeczy możliwe i niemożliwe do osiągnięcia. A jeżeli się mówi, że to się nie da zrobić, to już przepadło.

– No, to w Paryżu jest dużo lepiej: kiedy czegoś nie można, płaci się dwa razy tyle i ma się w sekundę to, czego się pragnie.

– Wszyscy Francuzi tak mówią – rzekł pan Pastrini nieco urażony. – Tylko nie rozumiem, po co się w ogóle wybierają w podróż.

– Toteż – odparł Albert, wypuszczając z największą flegmą pod sufit kłęby dymu i kołysząc się na tylnych nogach fotelu – tylko tacy wariaci i głupcy wypuszczają się w podróż; ludzie rozsądni siedzą spokojnie w swoich pałacach przy ulicy Helderskiej, na bulwarze Gandawskim albo w Café de Paris.

Rozumie się samo przez się, że Albert mieszkał na wzmiankowanej ulicy, wychodził co dzień na przechadzkę tam, gdzie bywa modny światek i jadał regularnie obiady w jedynej kawiarni, w której można dostać obiad, jeśli się ma dobre układy z kelnerami.

Pan Pastrini milczał przez chwilę; widocznie rozmyślał nad powyższą odpowiedzią, która nie zdawała mu się zbyt zrozumiała.

– Ale przecież – rzekł Franz, przerywając geograficzne rozmyślania gospodarza musiałeś pan przyjść tu w jakimś celu; może wyjawisz nam powód swoich odwiedzin?

– Ach, tak, w istocie. Wszak panowie kazaliście zajechać na ósmą?

– Istotnie.

– Macie panowie zamiar zwiedzić il Colosseo?

– To znaczy Koloseum? Niech i tak będzie.

– I kazali panowie fiakrowi wyjechać z miasta przez bramę del Popolo, objechać z zewnątrz mury i wjechać przez bramę San Giovanni?

– Tak, powtórzył pan co do słowa.

– A więc ta trasa jest wykluczona.

– Wykluczona?!

– A co najmniej bardzo niebezpieczna.

– Niebezpieczna? A to dlaczego?

– Z powodu sławnego Luigi Vampy.

– Po pierwsze, drogi panie Pastrini, zechciej nam powiedzieć, co to za jeden, ten słynny Luigi Vampa? – zapytał Albert. – Być może to bardzo sławny człowiek w Rzymie, ale zapewniam, że w Paryżu o nim nic nie wiedzą.

– Jak to, więc panowie go nie znacie?

– Nie mam tego zaszczytu.

– I nigdy panowie o nim nie słyszeli?

– Przenigdy.

– O, to bandyta, przy którym Deseraris i Gasparone to niewinni ministranci.

– Uwaga, Albercie – wykrzyknął Franz – wreszcie mamy bandytę!

– Uprzedzam cię, szanowny panie gospodarzu, że nie uwierzę w ani jedno twoje słowo. A teraz, skorośmy to już ustalili, mów, co ci się podoba, chętnie posłucham. „Pewnego razu był sobie…” No, dalej, niech pan mówi!

Pan Pastrini zwrócił się do Franza, który wydawał mu się rozsądniejszy niż jego przyjaciel. Trzeba poczciwcowi oddać sprawiedliwość – choć gościł w swoim życiu wielu Francuzów, nigdy nie mógł pojąć niektórych aspektów ich rozumowania.

– Wielmożny panie – rzekł z niezwykłą powagą, zwracając się, jakeśmy powiedzieli, do Franza – jeżeli uważacie mnie panowie za kłamcę, to nie ma potrzeby, bym mówił o tym, z czym przyszedłem; mogę jednak zapewnić panów, że to jedynie w panów interesie.

– Albert nie powiedział, że jesteś pan kłamcą, kochany panie Pastrini – rzekł Franz. – Powiedział tylko, że ci nie uwierzy, to wszystko. Ale ja panu uwierzę, proszę się uspokoić i mówić.

– Jednak, Wasza Wielmożność sam rozumie – gdy ktoś podważa moją prawdomówność…

– Kochany panie, jesteś bardziej drażliwy niż Kassandra, która była wieszczką, a której nikt nie słuchał! Ty zaś możesz być pewien uwagi przynajmniej połowy audytorium. No więc, siadaj pan i opowiadaj o tym Vampie.

– Powtarzam panu, że to bandyta, jakich tu nie było od czasu sławnego Mastrilla.

– Świetnie, ale co ma wspólnego ten bandyta z drogą, jaką wskazałem woźnicy?

– Ma, i to dużo, bo możecie panowie wyjechać jedną bramą, ale wątpię, czy wrócicie drugą.

– A to dlaczego? – zapytał Franz.

– Bo skoro tylko nadchodzi noc, o pięćdziesiąt kroków za bramą nikt nie jest bezpieczny.

– Przysięgasz? – zawołał Albert.

– Panie hrabio – rzekł imć Pastrini, nadal zraniony wątpliwościami wyrażonymi przez Alberta co do jego prawdomówności – to co mówię, nie jest przeznaczone dla pana, ale dla pańskiego przyjaciela, który zna Rzym doskonale i wie, że z takimi rzeczami nie ma bynajmniej żartów.

– Mój kochany – zwrócił się Albert do Franza. – Oto mamy wspaniałą przygodę, wszystko tylko na nas czeka: napychamy nasz powóz pistoletami, garłaczami i dubeltówkami. Luigi Vampa napada na nas – a tymczasem to my go bierzemy w niewolę. Zabieramy go do Rzymu, ofiarujemy jako daninę Jego Świątobliwości – a Jego Świątobliwość pyta, jak nam się może odwdzięczyć za tak ważną przysługę. Wówczas skromnie i z prostotą poprosimy o karetę i parkę koni z papieskiej stajni i oto oglądamy sobie karnawał w Rzymie z przepysznego powozu; nie licząc tego, że wdzięczny lud rzymski uwieńczy nas najprawdopodobniej na Kapitolu i obwoła nas jak Kurcjusza i Horacjusza Koklesa zbawcami ojczyzny.

 

Kiedy Albert snuł przed nimi tę wizję, oblicze pana Pastriniego przybrało wyraz, którego niepodobna opisać.

– A skądże weźmiesz tyle pistoletów, garłaczy i dubeltówek, którymi masz zamiar naładować nasz powóz? – zapytał Franz.

– Cóż, fakt, że na pewno nie z mojego arsenału – odparł Albert – w Terracina zabrali mi nawet sztylet.

– A mnie to samo zrobili w Aqua-Pendente.

– Ach, drogi panie gospodarzu, wiesz pan co – rzekł Albert, zapalając drugie cygaro od niedopałka – to niezmiernie wygodne rozporządzenie dla bandytów, a może też obie strony czerpią z tego zysk?

Panu Pastriniemu ów żart musiał się wydać niestosowny, odpowiedział bowiem tylko w połowie i to zwracając się do Franza – jako do człowieka rozumnego, z którym można się jakoś dogadać.

– Pan hrabia wie zapewne, że nie ma u nas zwyczaju bronić się, kiedy napadną na nas bandyci.

– Jak to! – zawołał Albert, który jako człowiek odważny oburzał się na samą myśl, że można dać się obrabować bez żadnych protestów. – Jak to nie ma zwyczaju?

– Tak, bo wszelka obrona będzie daremna. Jak możesz się pan obronić przeciw dwunastu ludziom, którzy nagle wyskakują z rowu, spod jakiejś rudery albo akweduktu i wszyscy naraz do pana mierzą?

– Do wszystkich diabłów, a niechby mnie i zabili! – zawołał Albert.

Hotelarz spojrzał na Franza z miną, która wyraźnie mówiła: „Zdecydowanie, ekscelencjo, pański towarzysz zwariował”.

– Kochany Albercie – rzekł Franz – twoja odpowiedź jest wspaniała i godna „niech umrze” starego Corneille'a, tylko że kiedy Horacjusz to mówił, szło o losy Rzymu i ryzyko było warte świeczki. Ale tu chodzi tylko o zaspokojenie kaprysu i byłoby śmieszne, gdybyśmy dla kaprysu mieli narażać życie.

– Ach, per Bacco! – zawołał pan Pastrini. – To się nazywa mówić rozsądnie!

Albert nalał sobie szklankę Lakrima Christi i popijał drobnymi łykami, mrucząc coś niezrozumiale pod nosem.

– Teraz, panie Pastrini – rzekł Franz – gdy mój przyjaciel się nieco uspokoił, a pan oceniłeś dostatecznie moje pokojowe nastawienie, powiedzże nam, kto to taki, ten Luigi Vampa? Pasterz czy patrycjusz? Młody czy stary? Niski czy wysoki? Odmaluj go nam, żebyśmy mogli go rozpoznać jak Jana Sbogara albo Larę, natykając się na niego w salonie.

– Nie mógł pan lepiej trafić, by poznać wszystkie szczegóły, bo znałem go, jeszcze gdy był dzieckiem. Razu jednego nawet wpadłem w jego ręce, idąc z Ferentino do Alatrii. Szczęściem przypomniał mnie sobie i nie tylko wypuścił mnie, nie żądając okupu, ale podarował mi piękny zegarek i opowiedział mi historię swego życia.

– Pokaż no pan ten zegarek – rzekł Albert.

Pan Pastrini dobył z kieszeni prześliczny zegarek firmy Breguet z wygrawerowanym nazwiskiem mistrza, stemplem paryskim i hrabiowską koroną.

– Proszę bardzo.

– Do kroćset! – wykrzyknął Albert. – Winszuję panu. Mam bardzo podobny – tu wyjął swój zegarek z kamizelki – a kosztował mnie trzy tysiące franków.

– No, posłuchajmy teraz historii – rzekł Franz, przysuwając fotel i zachęcając pana Pastriniego, by usiadł.

– Ekscelencje pozwolą?… – zapytał hotelarz.

– Do licha – rzekł Albert – przecież pan nie jesteś kaznodzieją, żebyś miał mówić na stojąco.

Hotelarz siadł, pokłoniwszy się najpierw z szacunkiem każdemu ze swoich słuchaczy.

– Ale chwileczkę – przerwał Franz, gdy Pastrini otwierał już usta. – Mówiłeś pan, że znałeś Vampę jeszcze jako dziecko, więc to chyba młody człowiek?

– Chyba młody! Oczywiście, ma najwyżej dwadzieścia dwa lata! O, ten niecnota może jeszcze daleko zajść, niech pan będzie spokojny!

– Co ty na to, Albercie? Piękna to rzecz, zyskać sobie taką sławę już w tym wieku – rzekł Franz.

– Tak, pewnie; w jego wieku Aleksander, Cezar czy Napoleon, którzy narobili potem sporo hałasu, nie zaszli jeszcze tak daleko jak on.

– Tak więc – zwrócił się Franz do hotelarza – bohater, którego historię mamy poznać, ma tylko dwadzieścia dwa lata?

– Tak, a i to niespełna, jak już miałem zaszczyt panom powiedzieć.

– Jakiego wzrostu?

– Średniego, mniej więcej takiego, jak jaśnie pan – rzekł hotelarz, wskazując Alberta.

– Dziękuję za porównanie – odpowiedział Albert z głębokim ukłonem.

– Mów pan dalej, mości Pastrini – zachęcał Franz, uśmiechając się wobec drażliwości przyjaciela. – Z jakiej klasy społecznej się wywodzi?

– Był to sobie ni mniej ni więcej pastuszek z folwarku hrabiego San-Felice położonego między Palestriną i jeziorem Gabri. Urodził się w Pampinarze, i w piątym roku życia oddano go na służbę do hrabiego; ojciec jego, także pastuch w Anagni, miał własną niewielką trzodę i utrzymywał się ze sprzedaży w Rzymie wełny i mleka.

Jeszcze jako dziecko Vampa wykazywał dziwny charakter. Pewnego razu, kiedy miał zaledwie siedem lat, przyszedł do proboszcza z Palestriny i prosił, by nauczył go czytać. Była to trudna sprawa, bo pastuszek nie powinien opuszczać swojej trzody. Ale poczciwy proboszcz chodził co dzień odprawiać mszę do pobliskiej wioseczki, bo była ona tak uboga, że nie mogła utrzymywać proboszcza, a do tego jeszcze tak mała, że nie miała nawet własnej nazwy i o ludziach stamtąd mówiono po prostu, że są „del Borgo”. Zaproponował tedy Luigiemu, by spotykali się na drodze, kiedy będzie wracał z „del Borgo” i uprzedził, że lekcje będą krótkie i że będzie musiał z nich jak najwięcej skorzystać.

Dzieciak zgodził się z radością.

Co dzień Luigi pędził trzodę drogą z Palestriny do Borgo; co dzień o dziewiątej rano nadchodził proboszcz; siadali razem nad rowem i dziecko uczyło się czytać na brewiarzu.

Po trzech miesiącach nauczyło się czytać.

Ale nie koniec na tym, chciał jeszcze nauczyć się pisać.

Ksiądz poprosił jakiegoś nauczyciela kaligrafii, aby napisał trzy tablice alfabetyczne: jedną pisaną dużymi literami, drugą średnimi i trzecią małymi; i pokazał chłopcu, że żłobiąc te litery żelaznym rylcem na łupku według wzoru, może sam nauczyć się pisać.

Wieczorem, gdy stado znalazło się już w oborze, Vampa pobiegł do palestrińskiego ślusarza, wyklepał sobie u niego duży gwóźdź, zaokraglił go i wypolerował, tak że otrzymał coś na kształt starożytnego rylca.

Nazajutrz zaopatrzył się w łupkowe tabliczki i zabrał się do dzieła.

Po trzech miesiącach umiał już pisać.

Kapłan, zdumiony i uradowany inteligencją i pojętnością chłopca, podarował mu kilka zeszytów, paczkę piór i scyzoryk.

Luigi stanął przed nowym wyzwaniem, ale było ono niczym wobec poprzednich. Po tygodniu tak wprawnie prowadził pióro, jak wcześniej rylec.

Proboszcz opowiedział tę anegdotkę hrabiemu San-Felice, a hrabia zapragnął zobaczyć pastuszka; a gdy ten popisał się już swoimi umiejętnościami, hrabia polecił rządcy, by Vampa jadł razem ze służbą pałacową oraz by wypłacano mu dwa piastry miesięcznie.

Za te pieniądze Luigi kupił sobie książki i ołówki.

Istotnie, miał szczególną zdolność do odtwarzania wszystkich przedmiotów i – jak niegdyś Giotto w dzieciństwie – rysował na swoich tabliczkach owce, drzewa, domy.

Później, posługując się scyzorykiem, zaczął rzeźbić w drewnie, tworząc z niego rozmaite formy. Od tego zaczynał też i Pinelli, ludowy rzeźbiarz.

Dziewczynka, mająca sześć lub siedem lat, to jest nieco młodsza od Vampy, pasła owieczki z folwarku znajdującego się w pobliżu Palestriny; była sierotą z Valmontone, a na imię miała Teresa.

Dzieci spotykały się, siadały koło siebie, rozmawiały, śmiały się i bawiły, podczas gdy pomieszane stada pasły się razem; a wieczorem rozdzielały trzodę hrabiego San Felice od trzody barona Cervetri i żegnały się, by powrócić do swoich folwarków, obiecując sobie jednocześnie, że spotkają się na drugi dzień.

Na drugi dzień dotrzymywały słowa – i spotykały się ponownie; i tak rosły obok siebie.

Vampa miał już lat dwanaście, Tereska – jedenaście.

A tymczasem rozwijały się już ich wrodzone skłonności.

Inne książki tego autora