Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Luigi rozwinął swoje zamiłowanie do sztuk pięknych, jak tylko mógł je rozwinąć, żyjąc w takiej samotności; co do usposobienia – bywał smutny albo unosił się z byle przyczyny, złościł się z lada kaprysu i bez ustanku drwił. Żaden chłopiec z Pampinary, Palestriny czy Valmontone nie zdołał wywrzeć nań nie tylko żadnego wpływu, ale nawet się z nim bliżej zaprzyjaźnić. Obdarzony żelazną wolą, zawsze bardziej skłonny wymagać, sam nigdy nie naginał się do jakichkolwiek wymagań i warunków – taki temperament zniechęcał do okazywania mu przyjaźni czy sympatii. Teresa tylko potrafiła nim rządzić – jedno jej słowo, spojrzenie, ruch powściągały ten wykuty jakby z jednej bryły charakter; uginał się pod dotykiem kobiecej dłoni, podczas gdy każdemu mężczyźnie opierałby się do ostatka.

Teresa w przeciwieństwie do niego była żywa, wesoła i aż zbyt zalotna. Dwa piastry, które rządca hrabiego wypłacał Luigiemu, a także pieniądze, jakie Luigi otrzymywał, sprzedając w rzymskich kramach z błyskotkami swoje rzeźbione figurki, szły na kolczyki z pereł, kolie ze szklanych paciorków i złote szpilki. Toteż dzięki rozrzutności swojego przyjaciela Teresa była najelegantszą wieśniaczką w okolicach Rzymu.

Dzieci dorastały nadal razem, spędzając ze sobą każdy dzień i bez oporu oddawały się instynktom swojej pierwotnej natury. W codziennych rozmowach, marzeniach i tęsknotach Vampa widział się zawsze jako kapitan okrętu, generał armii albo gubernator prowincji; Teresa zaś wyobrażała sobie, że jest bogata, pięknie wystrojona, otoczona służbą w liberii. I gdy tak cały dzień spędzili, haftując przyszłość w szalone, a tak migotliwe arabeski, każde odchodziło w swoją stronę, aby zagnać swoje owce do obory, zstępując z wyżyn urojeń w ubogą rzeczywistość.

Pewnego dnia młody pasterz rzekł do rządcy, że widział wilka, który zszedłszy z Gór Sabińskich, krążył koło ich trzody; rządca dał mu strzelbę – tego też tylko pragnął Vampa.

Strzelba ta okazała się być przypadkiem dziełem znakomitego rusznikarza z Brescii; niosła jak sztucer angielski; hrabia, dobijając kiedyś rannego lisa, złamał kolbę i strzelbę porzucono w lamusie.

Ale dla takiego rzeźbiarza jak Vampa nie mogło to stanowić przeszkody. Obejrzał dawne łożysko, obmyślił, co należy zrobić, by przystosować ją do swego oka i dorobił sobie kolbę wyrzeźbioną w tak cudny ornament, że gdyby chciał w mieście sprzedać samo drewno, wziąłby za nie z piętnaście, a nawet dwadzieścia piastrów.

Ale on nawet by o tym nie pomyślał: strzelba od dawna była jego marzeniem. W każdym kraju, gdzie wolność zastępuje się niezależnością, najpierwszą potrzebą ludzi odważnych i potężnych organizacji jest broń, która umożliwia zarazem napad i obronę, i czyni swego właściciela groźnym.

Od tej chwili Vampa poświęcił cały swój wolny czas na ćwiczenie się w strzelaniu; kupił proch, kule i każdy cel stał się dla niego dobry: pnie smutnych, cherlawych, szarych oliwek, lis wychodzący wieczorem na swój nocny łów, orzeł bujający w powietrzu. Nabył wkrótce takiej wprawy, że Teresa przezwyciężyła obawę, jaką z początku odczuwała na odgłos wystrzału, i radowała się za każdym razem, gdy Luigi trafiał do celu tak pewnie, jakby popychał kulę ręką.

Pewnego wieczora wilk rzeczywiście wyskoczył z jodłowego lasu, na którego skraju młodzi pastuszkowie zwykli przesiadywać; uszedł zaledwie dziesięć kroków, gdy sięgnęła go kula Vampy.

Strzelec, bardzo dumny ze swojej zręczności, wziął wilka na plecy i zaniósł go na folwark.

Wydarzenia te sprawiły, że Vampa zaczął się cieszyć w okolicy pewną sławą; człowiek niezwykły, gdziekolwiek by się znalazł, tworzy wokół siebie krąg wielbicieli. Mówiono o młodym pasterzu jako o najzręczniejszym, najsilniejszym i najodważniejszym z młodzieńców na dziesięć mil wokoło; i chociaż Teresa uchodziła w oczach jeszcze większej liczby ludzi za jedną z najładniejszych dziewcząt sabińskich, nikt jednak nie odważał się szepnąć jej nawet słówka o miłości, bo wszyscy wiedzieli, że kocha ją Vampa.

A tymczasem młodzi ani razu jeszcze sobie nie wyznali miłości. Rośli obok siebie jak dwa drzewa, których korzenie splatają się pod ziemią, a gałęzie w powietrzu; jedno pragnienie ich tylko łączyło: spotykać się codziennie; pragnienie to przerodziło się w potrzebę i wyobrażali sobie łatwiej śmierć niż jednodniową rozłąkę.

Teresa miała lat szesnaście, Vampa zaś siedemnaście.

W tym czasie ludzie zaczęli mówić coraz częściej o nowej bandzie rozbójników z gór Lepini. Rozbójnictwo nigdy nie zostało całkowicie wytępione w okolicach Rzymu. Brakowało bandom tylko czasem herszta, ale jeżeli zdarzył się jakiś herszt, nietrudno mu było zebrać sobie bandę.

Słynny Cucumetto, ścigany w Abruzzach, wypędzony z Królestwa Neapolitańskiego, gdzie prowadził niemal regularną wojnę, przeszedł jak Manfred Garigliano i schronił się między Sonnino i Juperno nad brzegami Amaziny.

I oto właśnie organizował sobie bandę. Wiele młodzieży z Palestriny, Frascati i Pampinary nagle zniknęło. Z początku martwiono się o nich, póki nie dowiedziano się, że weszli do szajki Cucumetta.

Wkrótce Cucumetto stanął w centrum uwagi. Przytaczano wiele przykładów niezwykłej odwagi i bestialskiego okrucieństwa tego człowieka.

Pewnego razu porwał córkę geometry z Frosinone. Prawa rozbójników są jednoznaczne: dziewczyna należy najpierw do tego, który ją porwał, potem inni ciągną o nią kolejno losy, i nieszczęsna tak długo służy uciesze całej bandy, póki jej nie porzucą lub sama nie umrze.

Jeżeli rodzice są na tyle majętni, by ją wykupić, wyprawia się posła, który wyznacza okup, a głowa branki jest gwarancją bezpieczeństwa posłańca. Jeżeli rodzina nie zgodzi się na okup, porwana ponosi śmierć.

Dziewczyna, którą porwano, miała kochanka, zwał się on Carlini i należał do bandy Cucumetta.

Poznawszy go, dziewczyna wyciągnęła ku niemu ręce, sądząc, że ją ocali. A nieszczęsnemu Carliniemu zamarło na jej widok serce; domyślał się dobrze, jaki ją los czeka.

Że jednak był ulubieńcem Cucumetta, że dzielił z nim od trzech lat niebezpieczeństwa, a nawet raz ocalił mu życie, gdy położył strzałem z pistoletu karabiniera, który już podniósł pałasz nad głową Cucumetta, spodziewał się, że Cucumetto będzie miał trochę dla nich litości.

Odprowadził więc wodza na stronę, podczas gdy dziewczyna, siedząca u stóp olbrzymiej sosny, która wznosiła się pośrodku polany, zasłoniła sobie twarz przed pożądliwymi spojrzeniami bandytów woalem z rozpuszczonych włosów, upiętych wcześniej tak malowniczo, jak to potrafią robić tylko wieśniaczki rzymskie.

I tam wyznał mu wszystko – że dziewczynę kocha, że przysięgli sobie wierność, że co noc widywali się w starych ruinach.

Właśnie tego wieczoru Cucumetto posłał Carliniego do sąsiedniej wioski i Carlini nie mógł przyjść na schadzkę; a Cucumetto znalazł się przypadkiem, jak mówił, w pobliżu ruin i uprowadził dziewczynę.

Carlini błagał wodza, aby uczynił dla niego wyjątek i uszanował Ritę, mówiąc, że jej ojciec jest bogaty, że może dać dobry okup.

Cucumetto wydał się ulec prośbom przyjaciela i polecił mu znaleźć jakiego wieśniaka, którego można by wysłać w tym celu do ojca Rity.

Carlini podszedł wesoły do kochanki i zapewnił ją, że nic jej nie grozi, byle tylko napisała list do ojca, donosząc o wszystkim, co ją spotkało, i o tym, że banda wyznaczyła za nią okup trzystu piastrów. Ojciec Rity miał się stawić z okupem za dwanaście godzin, to jest nie później niż o dziewiątej nazajutrz rano.

Skoro tylko list został napisany, Carlini pobiegł poszukać posłańca.

Znalazł pasterza, który pasł w pobliżu trzodę. Pasterze żyjący pomiędzy miastem a górami, między życiem dzikim i cywilizowanym są naturalnymi posłańcami bandytów.

Pastuszek udał się zaraz w drogę i przyrzekł, że za godzinę najdalej będzie we Frosinone.

Carlini uradowany pospieszył co prędzej do kochanki, by oznajmić jej tę dobrą wiadomość.

Towarzyszy zastał na polance, gdzie wesoło wieczerzali – żywność otrzymywali od wieśniaków jako należny im trybut, zresztą zupełnie łagodny; ale na próżno wypatrywał wśród rozbawionych biesiadników Cucumetta i Rity.

Zapytał, gdzie się podzieli; bandyci odpowiedzieli chóralnym wybuchem śmiechu. Zimny pot wystąpił mu na czoło i włosy powstały mu z trwogi na głowie.

Zapytał ponownie. Jeden z kamratów napełnił szklankę winem orvieto i podał mu ją, mówiąc:

– Za zdrowie mężnego Cucumetto i pięknej Rity!

W tejże chwili Carliniemu wydało się, że słyszy krzyk kobiety. Odgadł wszystko. Porwał szklankę, cisnął ją z całą siłą w twarz temu, kto mu ją podał i puścił się jak strzała tam, skąd doszedł krzyk.

Przebiegłszy ze sto kroków, ujrzał za krzakiem zemdloną Ritę – w objęciach Cucumetta.

Na widok Carliniego Cucumetto zerwał się, trzymając w każdej ręce pistolet.

Bandyci przez chwilę patrzyli na siebie: jeden z lubieżnym uśmiechem, drugi śmiertelnie blady.

Mogłoby się wydawać, że między tymi dwoma ludźmi dojdzie do czegoś straszliwego. Ale z wolna stężałe rysy Carliniego rozluźniły się; ręka, którą podniósł do pistoletu za pasem, opadła bezwładnie.

Rita leżała pomiędzy nimi.

Księżyc oświetlał scenę.

– No i co? – spytał Cucumetto. – Wykonałeś zlecenie, którego się podjąłeś?

– Tak, naczelniku – odpowiedział Carlini – i jutro o dziewiątej ojciec Rity będzie tu z okupem.

– Cudownie. A my tymczasem spędzimy wesołą noc. Ta dziewczyna jest urocza, masz naprawdę dobry gust, panie Carlini. No, ponieważ nie jestem egoistą, wróćmy więc do kamratów i pociągnijmy losy, który się ma teraz zabawić.

– A więc postanowiłeś z nią postąpić według zwykłego prawa? – zapytał Carlini.

– Dlaczegóż byśmy mieli dla niej robić wyjątek?

– Myślałem, że moje prośby…

– A czym ty się różnisz od innych?

– No tak, prawda.

– Ale nie przejmuj się – dodał Cucumetto ze śmiechem. – Prędzej czy później przyjdzie i na ciebie kolej.

 

Carlini zacisnął tak mocno zęby, że mało ich nie połamał.

– No, to co – rzekł Cucumetto, ruszając w stronę towarzyszy – idziesz?

– Zaraz przyjdę…

Cucumetto oddalił się, nie spuszczając jednak z oka Carliniego, bo lękał się, że może na niego napaść z tyłu. Ale w postawie bandyty nic nie objawiało wrogich zamiarów.

Stał nieporuszony ze skrzyżowanymi ramionami nad nadal nieprzytomną Ritą.

Przez chwilę Cucumetto myślał, że Carlini porwie dziewczynę na ręce i ucieknie. Ale było mu to już obojętne; wziął od Rity to, czego chciał; a co do pieniędzy, te trzysta piastrów rozdzielone na całą bandę przedstawiały tak mały zysk, że nie dbał o to wcale. Szedł więc spokojnie na polanę; ale ku jego zdziwieniu Carlini pojawił się tam zaraz po nim.

– Ciągnąć losy! Ciągnąć losy! – wołali jeden przez drugiego bandyci, spostrzegłszy wodza.

Ich oczy błyszczały pijaństwem i pożądliwością; ognisko rzucało na ich twarze czerwonawy poblask i czyniło ich podobnymi do duchów piekielnych.

Żądanie ich było słuszne; wódz przyzwolił skinieniem głowy. Włożono do kapelusza kartki z nazwiskami wszystkich bandytów, nie wyłączając Carliniego, i najmłodszy wyciągnął z tej zaimprowizowanej urny pierwszy los.

Na losie widniało nazwisko Divolaccia.

Był to ten sam, który chciał wznieść z Carlinim zdrowie wodza, na co Carlini odpowiedział, rzucając mu w twarz szklankę.

Z rany ciągnącej się od skroni aż po usta obficie ciekła mu krew.

Divolaccio, dowiedziawszy się, że go aż tak faworyzuje los, wybuchnął śmiechem.

– Wodzu! – zawołał. – Przed chwilą Carlini nie chciał wypić twojego zdrowia; każ mu teraz wypić moje; może będzie miał więcej względów dla ciebie niż dla mnie.

Wszyscy spodziewali się, że Carlini wybuchnie; ale ku ich zdumieniu wziął tylko szklankę i oplecioną flaszkę, a nalawszy sobie:

– Zdrowie twoje, Divolaccio! – zawołał doskonale spokojnym głosem, wychylił całą szklankę, a ręka nie zadrżała mu ani raz. A potem usiadł przy ogniu i zapytał:

– A moja porcja? Nabiegałem się trochę i nabrałem apetytu.

– Niech żyje Carlini! – zawołali bandyci.

– To się nazywa podchodzić do sprawy po koleżeńsku! – i wszyscy otoczyli ognisko, poza Divolacciem, który zniknął.

Carlini jadł i pił, jak gdyby nic się nie działo.

Zbójcy spoglądali na niego zdziwieni, nie mogąc pojąć tej obojętności; wtem usłyszeli za plecami ciężkie kroki. Odwrócili się i ujrzeli Divolaccio niosącego dziewczynę.

Głowa jej zwisała, włosy sięgały aż do ziemi.

W miarę jak podchodzili coraz bliżej kręgu światła bijącego od ognia, coraz widoczniejsza stawała się bladość ich twarzy.

Obraz ten miał w sobie coś tak dziwnego i uroczystego, że wszyscy podnieśli się z miejsca – oprócz Carliniego, który nadal spokojnie jadł i pił, obojętny na to, co się działo.

Divolaccio wśród głębokiej ciszy podszedł do ogniska i złożył Ritę u stóp herszta.

Teraz wszyscy poznali przyczynę tej okropnej bladości ich twarzy: pod lewą piersią Rity tkwił nóż, wbity aż po rękojeść.

Wszystkie spojrzenia przeniosły się na Carliniego; miał pustą pochwę u pasa.

– Aha – rzekł Cucumetto – teraz rozumiem, czemu Carlini pozostał w tyle.

Natury pierwotne zdolne są docenić śmiały czyn; choć żaden z bandytów nie uczyniłby tego, co Carlini, wszyscy pojęli, co znaczy ów postępek.

– No i co – rzekł Carlini, powstając i podchodząc do trupa z ręką wspartą na kolbie pistoletu. – Czy któryś jeszcze będzie śmiał zaprzeczać mi praw do tej kobiety?

– Nie – rzekł herszt – jest twoja.

Wówczas Carlini wziął ją na ręce i wyniósł poza krąg światła, kreślony przez ognisko.

Cucumetto porozstawiał, jak zwykle, czaty i bandyci pootulani w płaszcze pokładli się przy ognisku.

O północy strażnik wszczął alarm i w jednej chwili banda znalazła się na nogach.

Był to ojciec Rity; przyniósł okup za córkę.

– Masz tu trzysta piastrów – rzekł do Cucumetta, podając sakwę z pieniędzmi – i oddaj mi dziecko.

Ale herszt nie wziął od niego pieniędzy – i skinął na starca, by szedł za nim.

Stary poszedł i obaj znikli wśród drzew, przez których gałęzie przesączał się blask księżyca. Wreszcie Cucumetto zatrzymał się, wyciągnął rękę i pokazał staremu dwie postaci u stóp drzewa.

– Carliniego pytaj o córkę – rzekł – on ci zda sprawę.

I wrócił do kamratów.

Stary stanął nieruchomo, wpatrując się w oboje. Przeczuwał, że jakieś nieznane, ogromne, niesłychane nieszczęście wisi nad jego głową.

Postąpił wreszcie kilka kroków ku tym dwojgu tak mocno ze sobą splecionych, że nie mógł ich jeszcze rozpoznać.

Na odgłos kroków Carlini podniósł głowę i wtedy kształty obu osób zaczęły nabierać w oczach starca wyraźniejszych konturów.

Kobieta leżała z głową na kolanach mężczyzny, który siedział nad nią pochylony; prostując się, mężczyzna odsłonił twarz kobiety, którą tulił do piersi.

Starzec poznał córkę, a Carlini poznał starca.

– Czekałem na ciebie – rzekł doń bandyta.

– Nieszczęsny! – zawołał starzec. – Cóżeś zrobił?

I ze zgrozą patrzył na Ritę, która blada, nieruchoma, zbroczona krwią, leżała z nożem zatopionym w piersi.

– Cucumetto zgwałcił twoją córkę – rzekł bandyta. – A ja ją kochałem. Zabiłem ją, bo po nim zabawiłaby się z nią cała banda.

Starzec nie wyrzekł ani słowa, zbladł tylko jak trup.

– Jeżeli źle postąpiłem – dorzucił Carlini – pomścij ją.

Wyrwał sztylet z piersi dziewczyny, podniósł się i podał go staremu, rozchylając jednocześnie koszulę i obnażając pierś.

– Dobrześ zrobił – rzekł głucho starzec. – Uściśnij mnie, synu.

Carlini ze szlochem rzucił się w ramiona starca. Były to pierwsze łzy, jakie zrosiły policzki tego krwawego bandyty.

– Pomóż mi teraz – zwrócił się starzec do Carliniego – pochować córkę.

Carlini poszedł po dwie łopaty; ojciec i kochanek zabrali się do kopania dołu pod dębem, którego rozłożyste konary miały osłonić grób dziewczyny.

Gdy grób był już wykopany, pierwszy ucałował Ritę ojciec, potem kochanek; następnie chwycili ją za nogi i pod ramiona – i złożyli w mogile.

Po czym przyklęknęli i zmówili modlitwę za umarłych.

– Dziękuję ci, synu – rzekł starzec do Carliniego. – A teraz zostaw mnie tu na chwilę samego.

– Ale przecież… – sprzeciwił się Carlini.

– Zostaw mnie, nakazuję ci.

Carlini posłusznie odszedł, wrócił do towarzyszy, owinął się w płaszcz i wkrótce zasnął snem równie twardym jak inni.

W wigilię tego dnia bandyci postanowili zmienić obozowisko.

Na godzinę przed wschodem słońca Cucumetto pobudził swoich i dał hasło do wymarszu.

Carlini nie chciał jednak odejść, nie przekonawszy się najpierw, co się stało z ojcem Rity.

Poszedł tam, gdzie go był wczoraj zostawił.

Starzec wisiał na gałęzi dębu ocieniającego grób córki.

Wtedy Carlini poprzysiągł na trupa starca i grób kochanki, że dokona zemsty za oboje.

Nie mógł jednak dotrzymać przysięgi; dwa dni później zginął w potyczce z karabinierami rzymskimi.

Dziwiono się tylko mocno, jak Carlini mógł dostać kulę w plecy, gdy stał twarzą do nieprzyjaciela.

Zdziwienie ustąpiło, gdy jeden z bandytów zdradził jednemu z towarzyszy, że kiedy Carlini padł, Cucumetto stał dziesięć kroków za nim.

Kiedy bowiem bandyci opuszczali o świcie las frosinoński, Cucumetto poszedł, kryjąc się w mroku, za Carlinim, podsłuchał przysięgę, a jako człowiek ostrożny, podjął zawczasu środki zaradcze.

Sto innych niemniej ciekawych historii opowiadano o straszliwym herszcie bandytów.

I tak od Fondi po Perusę wszyscy drżeli na sam dźwięk jego imienia.

Opowieści te często były przedmiotem rozmów pomiędzy Luigim i Teresą.

Dziewczyna drżała z lęku, słuchając tych straszliwych historii; ale Vampa z uśmiechem ją uspokajał, potrząsając fuzją; a jeżeli i to nie oddalało od dziewczyny obaw, pokazywał jej bujającego się o sto kroków na jakiej uschłej gałęzi kruka, brał go na cel, zwalniał kurek i ptak padał u stóp drzewa.

A czas płynął: młodzi postanowili, że pobiorą się, skoro tylko Vampa skończy lat dwadzieścia, a Teresa dziewiętnaście. Oboje byli sierotami, potrzebowali tylko pozwolenia dziedzica – jakoż gdy poprosili, nie odmówiono.

Pewnego dnia, gdy tak rozmawiali o przyszłości, dało się słyszeć kilka wystrzałów; z lasu, koło którego zwykle pasali owce, nagle wypadł jakiś człowiek i dobiegł do nich.

– Ścigają mnie! – zawołał. – Możecie mnie ukryć?

Domyślili się z łatwością, że uciekający był bandytą; ale pomiędzy chłopami i bandytami rzymskimi istnieje coś w rodzaju wrodzonej sympatii, tak że jeden jest zawsze gotów pospieszyć na pomoc drugiemu.

Nie mówiąc ni słowa, Vampa podbiegł co prędzej do głazu maskującego otwór do groty im tylko znanej, odwalił go, wskazał zbiegowi, by się tam schronił, zawalił za nim kamień i siadł obok Teresy.

W tejże chwili z lasu wypadło czterech konnych karabinierów; trzech wypatrywało zbiega, czwarty prowadził schwytanego bandytę za sznurek, który uwiązał mu do szyi.

Trzej karabinierzy ogarnęli okolice jednym rzutem oka, a spostrzegłszy dwoje młodych ludzi, przygalopowali do nich i jęli wypytywać.

Vampa i Teresa nie widzieli nikogo.

– A, to szkoda – rzekł sierżant – bo szukamy właśnie samego herszta.

– Cucumetta? – zawołali Vampa i Teresa, nie panując nad sobą.

– A tak – odpowiedział sierżant. – Za jego głowę wyznaczono tysiąc rzymskich talarów, otrzymalibyście pięćset, gdybyście nam pomogli go ująć.

Młodzi spojrzeli po sobie. Sierżantowi przemknęła przez myśl nadzieja.

Pięćset talarów rzymskich to trzy tysiące franków, a trzy tysiące franków to majątek dla biednych sierot, szczególnie gdy mają się pobrać.

– Prawda, że szkoda, ale nie widzieliśmy go – odrzekł Vampa.

Karabinierzy przetrząsnęli okolicę, ale na próżno.

I kolejno zniknęli z oczu.

Vampa podszedł do kamienia, odwalił go i Cucumetto wyszedł z groty.

Przez szpary u wejścia dojrzał, jak Vampa i Teresa rozmawiali z karabinierami; domyślał się, czego rozmowa dotyczyła, a wyczytawszy na twarzach młodych niezłomną decyzję niewydawania go, wyjął teraz z kieszeni sakiewkę pełną złota i ofiarował im.

Vampa na widok złota dumnie podniósł czoło, ale oczy Teresy zabłysły, gdy pomyślała, ile mogłaby za tyle pieniędzy kupić klejnotów i pięknych sukni.

Cucumetto był przebiegły jak Szatan – jakby zamiast przybrać kształty węża, przyjął postać bandyty; podchwycił spojrzenie Teresy, poznał, że jest nieodrodną córką Ewy i wszedł do lasu, odwracając się co chwilę, pod pretekstem, że chce serdecznie podziękować swoim wybawcom.

Upłynęło jednak wiele dni, a Cucumetto nie dawał o sobie znać i słuch o nim zaginął.

Zbliżał się czas karnawału. Hrabia San-Felice zapowiedział wielki bal maskowy, na który zaproszono najświetniejsze rzymskie towarzystwo.

Teresa miała ogromną ochotę zobaczyć ten bal. Luigi zapytał swego protektora, rządcy pałacu, czy mogliby wmieszać się w czasie balu w dworską czeladź i w ten sposób przyglądać tańcom. Rządca zezwolił.

Bal ten wydawał hrabia przede wszystkim dla córki, którą kochał ponad wszystko.

Carmela była w takim samym wieku i takiego samego wzrostu co Teresa, a Teresa była co najmniej tak piękna, jak Carmela.

Na wieczór, kiedy miał odbyć się bal, Teresa ubrała się w swą najpiękniejszą suknię, wpięła we włosy najbogatsze zapinki i założyła najbardziej błyszczące paciorki. Był to kostium kobiet z Frascati.

Luigi przywdział jakże malowniczy, odświętny strój chłopów ze wsi rzymskiej.

Wmieszali się – zgodnie z udzielonym im pozwoleniem – w służbę dworską.

Bal był wspaniały. Nie tylko pałac jaśniał od świateł, cały ogród migotał od tysięcy kolorowych lampionów zawieszonych na drzewach. Wkrótce wszyscy goście wylegli na tarasy, a z tarasów na alejki parku.

Na każdym skrzyżowaniu rozbrzmiewała orkiestra, ustawiono stoły z jedzeniem i napojami; goście zatrzymywali się, zaczynano grać kadryla i wszyscy tańczyli tam, gdzie się komu spodobało.

Carmela ubrała się jak chłopka z Sonnino. Miała czepeczek naszywany perłami, złote szpilki zdobne w diamenty przytrzymywały jej włosy, a talię opasała tureckim jedwabiem haftowanym w wielkie kwiaty; stanik i spódniczka były kaszmirowe, fartuszek z indyjskiego muślinu, guziczki gorsetu z drogich kamieni.

Jej dwie towarzyszki przebrały się za wieśniaczki z okolic Nettuno i Ricci.

Czterech młodzieńców z najbogatszych i najznamienitszych rodzin rzymskich asystowało dziewczętom – pozwalała na to owa włoska swoboda, jakiej nie znajdziesz ze świecą w żadnym innym kraju – a przebrani byli również za chłopów: z Albano, Velletri, Civita-Castellane i Sory.

 

Rozumie się samo przez się, że stroje mężczyzn nie ustępowały w przepychu strojom kobiecym i podobnie kapały od złota i kamieni.

Carmeli przyszła ochota uformować kadryl w takich właśnie kostiumach, ale brakowało im jednej tancerki. Rozejrzała się wokół, ale żadna z zaproszonych panien nie miała stroju, który pasowałby do kostiumów jej i jej towarzyszek.

Hrabia San-Felice wskazał na Teresę, która wsparta na ramieniu Luigiego stała wśród innych wieśniaczek.

– Pozwolisz mi, ojcze?… – spytała Carmela.

– A czemuż by nie? – odpowiedział hrabia. – Czyż to nie karnawał?

Carmela zwróciła się do młodzieńca, który jej asystował, szepnęła mu kilka słów, wskazując palcem dziewczynę. Młodzieniec podążył spojrzeniem za ślicznym paluszkiem, który mu służył za przewodnika, skłonił się na znak posłuszeństwa i poszedł zaprosić Teresę do kadryla, którego miała prowadzić hrabianka Carmela.

Teresa poczuła, jak ognie występują jej na twarz. Zapytała wzrokiem Lugiego – nie sposób było odmówić. Luigi puścił wolniutko rękę Teresy, dziewczyna odeszła ze swoim eleganckim kawalerem i cała drżąca zajęła miejsce w arystokratycznym kadrylu.

W oku prawdziwego artysty strój Teresy, pełen prostoty wiejski strój, miałby niewątpliwie więcej uroku niż kostiumy Carmeli i jej przyjaciółek; ale Teresa była płocha, była kokietką; hafty na muślinach, złote liście palmowe na jedwabnej przepasce, czar kaszmiru ją olśniewały, a migotanie szafirów i diamentów przywodziło ją prawie do szaleństwa.

A Luigi czuł, jak rodzi się w nim nieznane mu do tej pory uczucie: był to jakby głuchy ból, który kąsał mu zrazu serce, a potem przenikał w żyły i opanowywał całe jestestwo. Śledził każdy ruch Teresy i jej kawalera; gdy ich ręce się spotykały, ćmiło mu się w oczach, puls bił gwałtownie, a w uszach wibrowały mu jakby uderzenia dzwonu. A gdy rozmawiali, to chociaż Teresa słuchała tancerza nieśmiało i ze spuszczonymi oczyma, Luigi czytał w rozpłomienionych oczach kawalera, że mówi Teresie gorące komplementy; zdawało mu się wtedy, że ziemia pod nim wiruje, a piekielne głosy podszeptują mu zewsząd myśli o morderstwie. Wówczas, lękając się, że poniesie go szaleństwo, wpijał się ręką w kratę ogrodowej altany, przy której stał; a drugą ręką ściskał konwulsyjnie rzeźbioną rękojeść sztyletu, który miał za pasem i mimowolnie wyciągał go niemal całkiem z pochwy.

Luigi był zazdrosny! Czuł, że jeśli Teresa poszłaby za swoją płochą a zarazem próżną naturą, mogłaby mu się wymknąć.

A tymczasem młoda wieśniaczka, z początku onieśmielona i prawie przerażona, nabrała z powrotem odwagi. Teresa była piękna, jak już powiedzieliśmy. Ale to nie wszystko: Teresa miała niezwykły wdzięk, ów urok dzikości, jakże różny od minoderii i afektacji dam światowych. To jej składano niemal wszystkie hołdy w kadrylu, a jeśli zazdrościła hrabiance, ośmielimy się wyznać, że i hrabianka zazdrościła Teresie.

I kawaler, obsypując Teresę tysiącem komplementów, odprowadził ją tam, gdzie na nią czekał Luigi.

W czasie kontredansa dziewczyna rzuciła kilka razy wzrokiem na swego miłego i za każdym razem jego twarz jawiła się jej blada i jakby skurczona. Raz nawet ostrze sztyletu raziło jej oczy niczym złowroga błyskawica.

Z drżeniem więc wsunęła dłoń pod jego ramię.

Kadryl zakończył się wielkim sukcesem, i wszyscy oczywiście zapragnęli bisów. Tylko Carmela opierała się temu, ale ojciec prosił ją tak serdecznie, że w końcu zgodziła się.

Jeden z tancerzy pobiegł natychmiast po Teresę, bez której nie można było zatańczyć kontredansa, ale dziewczyna zniknęła.

W istocie, Luigi czuł, że zabraknie mu sił, by wytrzymać jeszcze jedną taką próbę i częściowo prośbą, częściowo siłą zaciągnął Teresę w inny koniec ogrodu. Teresa ustąpiła wbrew samej sobie; ale ujrzawszy zmienioną twarz Luigiego, widząc jego milczenie i wstrząsające nim nerwowe drżenie, zrozumiała, że dzieje się w nim coś dziwnego. Sama była mocno podniecona, i choć nie poczuwała się do niczego złego, wydawało jej się, że kochanek ma prawo czynić jej wyrzuty; ale za co? sama nie wiedziała; czuła jednak, że zasłużyła sobie na te wymówki.

Ku zdumieniu jednak Teresy Luigi milczał, przez resztę balu nie padło z jego ust ani jedno słowo. Dopiero gdy chłód nocy zagnał gości do pałacu, którego bramy zamknęły się za nimi, bo zabawa miała się już toczyć tylko na salonach, Luigi odprowadził Teresę do domu, a rozstając się z nią, zapytał:

– Tereso, o czym myślałaś, kiedy tańczyłaś naprzeciw hrabianki San-Felice?

– Myślałam – odpowiedziała dziewczyna z naiwną szczerością – że oddałabym pół życia za strój, który miała na sobie.

– A co mówił do ciebie twój tancerz?

– Że ode mnie tylko zależy, abym taki miała; że wystarczy, bym rzekła słowo.

– Miał rację – powiedział Vampa. – Naprawdę marzysz o tej sukni tak gorąco, jak mówisz?

– Tak.

– A więc będziesz ją miała.

Dziewczyna uniosła zdziwiona głowę, by zadać jakieś pytanie; ale jego lica były tak ponure i straszne, że słowa zamarły jej na ustach.

A zresztą natychmiast po tych słowach Luigi odszedł.

Teresa odprowadziła go wzrokiem, póki nie rozpłynął się w mroku. Gdy zniknął, weszła do domu, wzdychając głęboko.

Tej samej nocy zdarzył się okropny wypadek, zapewne przez nieostrożność któregoś ze służących, który zapomniał zgasić światło; wybuchł pożar i to akurat w tej części pałacu, która sąsiadowała z pokojami pięknej Carmeli. Obudzona w środku nocy blaskiem ognia, wyskoczyła z łóżka, owinęła się w peniuar i dopadła drzwi, ale korytarz, którędy trzeba było przejść, stał już w płomieniach. Cofnęła się więc do pokoju, krzycząc o pomoc, gdy wtem okno, znajdujące się dwadzieścia stóp nad ziemią, otwarło się nagle; młody jakiś wieśniak wpadł do pokoju, porwał ją w ramiona i z nadludzką siłą i zręcznością zaniósł na murawę w ogrodzie, gdzie omdlała. Gdy odzyskała przytomność był przy niej ojciec, a otaczała ich cała służba, która zbiegła się na pomoc. Całe skrzydło pałacu pochłonęły płomienie, ale nie miało to znaczenia, skoro Carmela była cała i zdrowa.

Szukano wszędzie wybawcy, ale wybawca zniknął bez śladu; wypytywano o niego wszędzie, lecz nikt go nie widział; Carmela zaś była tak wstrząśnięta, że nie zdołała zapamiętać jego twarzy.

Poza tym hrabia był niezwykle bogaty, toteż pożar i poniesione straty niewiele go obeszły – nie licząc oczywiście niebezpieczeństwa, jakie groziło Carmeli, której cudowne ocalenie wydało mu się zresztą nowym dowodem łaski traktującej go przychylnie Opatrzności.

Nazajutrz o zwykłej godzinie Teresa i Luigi spotkali się na skraju lasu. Luigi przyszedł pierwszy. Wybiegł na spotkanie dziewczyny tak radosny, jakby zapomniał o wszystkim, co się działo wczoraj. Teresa była wyraźnie zamyślona, ale ujrzawszy kochanka w tak pogodnym nastroju, odpowiedziała wesołą niefrasobliwością, która – jeśli nie zakłóciło jej jakieś gwałtowne uczucie – cechowała zazwyczaj jej naturę.

Luigi wziął Teresę pod rękę i zaprowadził do groty. Zatrzymał się przed wejściem, a dziewczyna, przeczuwając, że dzieje się coś nadzwyczajnego, wpatrzyła się w niego bystro.

– Tereso – rzekł Luigi. – Mówiłaś mi wczoraj, że dałabyś wszystko za taką suknię, jaką miała córka hrabiego.

– Mówiłam – przyznała Teresa zdziwiona. – Ale byłam szalona, pragnąc czegoś takiego.

– A ja ci odpowiedziałem: „Dobrze, będziesz ją miała”.

– Tak – rzekła Teresa, której zdziwienie rosło za każdym słowem Luigiego – ale powiedziałeś tak, żeby mi zrobić przyjemność, i tyle!

– Tereso, nigdy się nie zdarzyło, żebym ci nie dał tego, co przyrzekałem – odpowiedział z dumą Luigi. – Wejdź do groty i ubierz się.

Odwalił głaz i pokazał Teresie grotę, w której paliły się dwie świece, stojące po obu stronach zwierciadła przepysznej roboty; na prostym stole, który zmajsterkował sam Luigi, leżał naszyjnik z pereł i brylantowe szpilki, na krześle z boku spoczywała reszta kostiumu.

Teresa krzyknęła z radości i nie zapytawszy nawet, skąd się to wzięło, ani nie dziękując Luigiemu, wpadła do groty zmienionej w gotowalnię.

Luigi zastawił za nią głaz, dostrzegł bowiem właśnie na grzbiecie wzgórza, które zasłaniało Palestrinę, jakiegoś jeźdźca, który jakby niepewny drogi zatrzymał się na chwilę; jego kontur rysował się na tle nieba z taką ostrością, jaką charakteryzują się tylko południowe pejzaże.

Inne książki tego autora