Za darmo

Znasz-li ten kraj

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

„Na początku była chuć”…

Lubię, kreśląc te wspominki, zaglądać do listów Żeromskiego pisanych z Krakowa do narzeczonej. Bawią mnie te konfrontacje wrażeń. Otóż czytam pod datą roku 1892:

„Zapoznałem się z powieściopisarzem Sewerem. Ten ostatni jest już starowinką, ale krzepkim jeszcze i trzymającym z młodymi… Spotykamy się, i gadu gadu. Jest to taki gaduła, że trzeba na ulicy zmiatać przed nim, gdy się nie ma czasu, bo gotów godzinkę przetrzymać i poobrywać guziki u palta, tak je kręci. Złoty pierniczek!…”

Uśmiechnąłem się mimo woli, kiedym to czytał. Bo Sewer miał wtedy lat 52, a historia literatury – Feldmana czy Potockiego – podkreśla młodzieńczą świeżość, jaką zachował do końca. Ale mógł robić na kimś to wrażenie. Tak ludzie postarzali się wówczas dobrowolnie, charakteryzacją, strojem, wzięciem. Kto znał Sewera powierzchownie, ten mógł w istocie myśleć: „pan Jowialski”. Pan Jowialski płatający niewybredne figle i psoty, potrzebujący ciągłego gwaru, wciąż głodny okazji do śmiechu, bawiący się bez końca jednym konceptem. To był Sewer „popołudniowy”. Ale był i Sewer „poranny”, jeden z najpracowitszych literatów w Polsce, który regularnie kropił swoich sto czy dwieście wierszy dziennie, zachowując do końca niezmęczoną wenę opowiadania, artysta wrażliwy na wszystkie kwestie i prądy, chwytający je za łatwo może czasem, ale w lot, żyjący po koleżeńsku a zarazem po ojcowsku z młodymi, nie przestraszający się żadnej ich ekstrawagancji.

Kiedy skończył swój dzień pracy, Sewer puszczał głowę luzem. Wówczas bawił się byle czym, chodził, gadał, mącił wodę, świntuszył sobie z sarmacka i bardzo niewinnie, zaczepiał nieznajomych, pisał z byle powodu do przyjaciół listy zrywające znajomość, ale zapominał o tych listach zaraz po ich wysłaniu…

Szedłem raz z Sewerem ulicą; idzie naprzeciwko nas jakaś obca pani z córeczką i woła na nią: „Andziu, nie oddalaj się! – …Od trzody, mówiła stara owca do owieczki młodej”, wydeklamował jej Sewer prosto w twarz, ukłonił się i odszedł, zostawiając paniusię w osłupieniu. To próbka jego zabaw. Czy nie jowialszczyzna?

Ten pan Jowialski miał swoją nieodłączną panią Jowialską, przezacną panią Marię Maciejowską. Podobnie jak Sewer (to był jego pseudonim; nazywał się Ignacy Maciejowski), i żona jego wyszła ze sfery ziemiańskiej. Młoda jeszcze jej twarz była dosłownie pomarszczona ze śmiechu. „Co ten Sewer nie wymyśli”, powtarzała krztusząc się od śmiechu i kręcąc wiecznego papierosa. Ale zajrzyjmy znów do Żeromskiego; „Stary Sewer zawsze z żoną pisze i przerabia”… To może przesada; ale w istocie Sewerowa była dzielną pomocnicą męża, była duszą tego domu, gdzie przez wiele lat zbierali się na codziennej popołudniowej herbacie Asnyk, Wyspiański, Reymont, Miciński, dwaj Tetmajerowie, Malczewski, Wyczółkowski, Kamiński, Starzewski, Górski, Wysocki, i cała czereda innych. Cóż to był za miły, uroczy dom, te trzy pokoiki na drugim piętrze przy ulicy Batorego nr 6, chwilami przypominające dom wariatów! Sewerowie byli tak zrośnięci z sobą, że, kiedy roztargnionego Sewera pytano o zdanie o jakiejś książce, pierwszym jego odruchem było zwrócić się do swojej generalnej sekretarki: „Maria, czy ja to czytałem? – Czytałeś. – Podobało mi się? – Podobało”. I dopiero wtedy Sewer odpowiadał: „Czytałem, świetne!”.

Figlarstwo Sewera objawiało się na przeróżne sposoby. Koperty nie zaadresował, aby nie poczynić jakichś psotnych dopisków! Sławna była historia jego wikarego w Dołędze (Sewer pół życia gospodarował i do końca zachował ścisły kontakt ze wsią), którego władze duchowne przeniosły w drodze karnej, za taki adres skreślony przez Sewera: „Wielebny ksiądz X., wielbiciel Marii, ale nie Boskiej, tylko Sewerowej Maciejowskiej”. Jeżeli jaki „badacz” weźmie się kiedy naukowo do jego korespondencji, może dojść do fantastycznych wniosków. Zacnego Sewera, najprzywiązańszego małżonka, pomówią co najmniej o – erotomanię. Nic mu nie znaczyło w liście o charakterze czysto towarzysko-przyjacielskim dać nagłówek taki:

„Najdroższa! – za mało! Ukochana! – Za mało! Jedyna! – Nareszcie”, tak jak nic mu nie znaczyło zakończyć np. tak: „Całuję ręce! wyraźnie i głośno wołam r-ę-c-e! Przywiązany, oddany, zakochany Sewer”, albo „Całuję wszystkie okrągłości od a do z”…; albo jeszcze gorzej; – po czym oddawał najspokojniej pióro żonie, aby się dopisała. Ten stary dzieciak miał tak ustalone przywileje, że byłoby szczytem śmieszności w Krakowie obrazić się o cokolwiek na Sewera. Wszystko składało się na tę bezkarność, i wcześnie posiwiałe włosy, i fama emisariusza z 63-go roku, emigranta, autora świetnych Szkiców z Anglii, i powszechna świadomość, że ten figlarz jest rozumnym i najlepszym człowiekiem.

Mam w ręku kilkadziesiąt listów Sewera pisanych do Elizy Pareńskiej, żony znakomitego lekarza i profesora, z której domem był w serdecznej zażyłości. Cały Sewer odbija się w tych listach. Wciąż kimś się opiekuje, kogoś ratuje, dla kogoś kwestuje. To kupuje imieniem adresatki obrazek od młodego malarza, to szturmuje przez nią do bogatego kołtuna o stypendium na lekcje dla młodej adeptki sceny; wciąż przejęty czyjąś biedą, czyimś talentem, ufny, życzliwy wszystkim i wszystkiemu, pełen optymizmu, zachowujący humor w drobnych i większych codziennych kłopotach. Bo opierając swój byt na pracy literackiej, zawsze zawisłej od kaprysów „rynku” i opłacanej nieregularnie, mimo to Sewer miał otwarte serce i pugilares dla innych.

Oto próbka ksiąg handlowych Sewera, wyjęta z listów do pani Elizy, która też była po trosze domem bankowym „Młodej Polski”:

„Włodzio nie namalował portretu, więc mi nie oddał 100 złr., Józio Wolff nie odsyła 300 rubli, Skiwski 800 odda dopiero po 15-tym, X… nie oddal 40, zatem proszę na tydzień lub dwa pożyczyć mi 100 złr., jeśli łaska…”

Przez szereg listów ciągną się projekty jakiejś wycieczki do Włoch, głównie dlatego, aby zawieźć tam młodego literata, którego talent potrzebowałby wrażeń. Koszt wyprawy do Rzymu oblicza Sewer na 250 reńskich na głowę (sielskie czasy!), czeka tylko na pieniądze z Ateneum. Ale to marzenie o miesięcznem wytchnieniu okazało się zbyt wygórowane, bo już na drugi dzień pisze: „wczoraj podany przeze mnie projekt na Rzym upadł!… Na Rzym mamy za mało pieniędzy; wraca projekt Wenecja i do domu. Na Wenecję potrzeba 120 guldenów na głowę i jedziemy tylko na dwa tygodnie”.

Są w tych listach zabawne ploteczki literackie:

„Dziękuję za Krzak dzikiej róży Jasia. Są tam rzeczy prześliczne, nastrojowe i świeże, aż pachnie górskim powietrzem i kosodrzewiną. Na wzgórzu śmierci silne, tylko ta dusza głupia, która nic nie robi, tylko oddaje się orgii zmysłowej z Lucyperkiem – a cóż za wielkie rzeczy mogłaby mówić, gdyby umiała! Gdyby Jasia (Kasprowicza) było na to stać…”

To znów o czym innym:

„Przyjechał tu do nas Włodzio Tetmajer49 i zabawne rzeczy opowiada o konkurach Lucka o rękę Jagi w Bronowicach małych. Jak Lucek lata boso, z cwikierem na nosie, jak okopuje buraki, wiąże snopy, jak się umizga, jak jest czuły, sentymentalny itd., itd., z humorem opowiada a wybornie robi Lucka, jego ruchy – jego miny. – Przy tym bardzo lubi Lucka i śmieje się mówiąc, że dla mnie na listy przybył mi nowy tytuł dla niego: „szwagier Rydla”… I ja tak będę adresował. Ale Rydelek Lucek zrobił nam niespodziankę i zaimponował!!!!… Lubię go za to bardzo!”

A ta ploteczka, czy nie kapitalna? Sewerowie żyli w bliskiej przyjaźni z żoną głośnego filozofa-mistyka, profesora Lutosławskiego. Otóż Sewer referuje:

„Pisała L……a, że 44 już w drodze, tylko nie przez nią. Znalazł Lutuś podobno na Wołyniu matkę „cudzoziemkę”, która pozwoliła na to, aby z niej (i Lutusia) przyszedł na świat a imię jego 44. Skądże Lutuś jest taki zarozumiały, że to on tylko może być ojcem 44-ech? Na to trzeba być wariatem, dziwię się tylko tej, którą znalazł”…

Szczegół ten z tak autentycznego źródła jest niezmiernie ciekawym przyczynkiem do psychologii sekt mistycznych. Uparcie pokutuje ustna tradycja, wedle której Towiański miał starać się Mickiewiczowi o matkę dla przyszłego geniusza; w tym samym czasie Ojciec-Wiekuisty saint-simonistów, Prosper Enfantin, wędrował ze swymi uczniami do Egiptu, aby tam sobie szukać matki dla mesjasza…

„Lutuś” – jak go nazywa Sewer – toż to znowu cała karta dawnego Krakowa, i jakże charakterystyczna! W owej bujnej epoce, naprzeciw „czarnym mszom” Przybyszewskiego szerzy się magia biała: wszystkie sale są za ciasne, aby pomieścić słuchaczów mistrza Wincentego; musi przemawiać na błoniach. W przepełnionej sali Teatru ludowego, sfanatyzowani mężczyźni i kobiety ślubują poczwórną wstrzemięźliwość. Czyż nikt nie napisze historii Elsów krakowskich? Ale trzeba, aby to był ktoś mający poczucie humoru. Dziwne maskarady urządza czasem bożek Eros…

Byli i inni apostołowie. Pamiętani dra Augustyna Wróblewskiego, fanatyka czystości. Z każdego słowa jego prelekcji czuć było, jak jest opanowany demonem płci. Znikł gdzieś nagle, zdaje się że w czeluściach jakiegoś domu zdrowia.

Wszystko było wówczas w fazie wrzenia, nawet antyalkoholizm. Miał swój okazowy egzemplarz: był nim stolarz Ligęza, stary pijak, który został abstynentem. Wyleczony z zastarzałego nałogu, demonstrowany tryumfalnie po wszystkich zjazdach i ceremoniach, opowiadał historię swego nawrócenia, jak pił, jak przestał pić, etc. Nieszczęściem, od czasu jak przestał pić, biedak zramolał zupełnie. Otóż raz, w największej sali uniwersyteckiej, tzw. sali Kopernika był odczyt młodej studentki na temat „etyki płciowej”; po odczycie dyskusja. Pierwszy prosi o głos – stolarz Ligęza. Zaczyna kręcić swoją katarynkę: jak pił, jak przestał pić… Dłuższy czas dają mu mówić, w końcu jednak przewodniczący przerywa mu i prosi, aby się trzymał ściśle tematu, którym jest (z naciskiem to zaznacza) stosunek do etyki płciowej. Stolarz Ligęza zafrasował się wyraźnie: „E, tego to już tam…” – machnął z wymownym zniechęceniem ręką i usiadł wśród homerycznego śmiechu sali. Powaga dyskusji prysła.

 

Ale wróćmy do listów. Jeszcze jakiś list Sewera, wcześniejszy. Data: 1898.

„Męczyłem się z »Życiem« i nareszcie odstąpiłem go Przybyszewskiemu, bo to jego rzecz, straciwszy na nim 700 złr., lecz cieszę się, żem się pozbył – mam wolną głowę i swobodną myśl… Męczyłem się z dekadentami wściekle…”

Prawda! Oto charakterystyczny epizod, który trzeba było tu przypomnieć, skoro mowa o przewartościowaniu dawnego Krakowa. Ten stary powstaniec przejmujący na swoje barki organ najmłodszej Polski po to, aby go wiernie oddać w ręce piewcy „nagiej duszy”, to ma swoją pikanterię. Miał rację Żeromski, mówiąc, że Sewer „z młodymi trzyma”! Kiedy „Życie”50, w pierwszej fazie bytu, nie mogło wydychać przy swoich 400 prenumeratorach i miało nieodwołalnie upaść, właściciele jego złożyli je w ręce Sewera. On ma stosunki (mówili), wydębi może jakieś pieniądze. Sewer51 wziął się najofiarniej do dzieła. Wyłożył swój literacki grosik, wykupił „Życie”, redakcję oddał Arturowi Górskiemu, sam uczynił się „wielkim jałmużnikiem” pisma. Kogo on nie naciągnął na to „Życie”! Znów czytam w liście: „Szczepanik przysłał 500 zł., Badeni marszałek 200, może co Wyczół uzbiera w Warszawie. Za to znowu zaczynają krzyczeć, że »Życie« jest nudne i bezbarwne. Kazio Skrzyński powiada, że to organ księdza biskupa Puzyny. Trudno wszystkim dogodzić”.

Przemęczył się Sewer najgorsze letnie miesiące; wreszcie, kiedy w jesieni 1898 zjechał do Krakowa Przybyszewski, Sewer oddał mu pismo. Było coś bardzo ładnego w sposobie, w jaki traktował Sewer swój depozyt i swoją rolę. Przybyszewski wziął nie tylko „Życie” – ale zabrał Sewerowi połowę codziennych herbacianych gości. Za silna była fascynacja na młodych: „Przybysz” lał do herbaty trzy czwarte koniaku, takiej konkurencji „herbaciarnia” kochanej Sewerowej nie mogła wytrzymać.

Sewer pogodnie zniósł tę dezercję. Wrażliwy na wszystkie zjawiska, umiejący przy tym ze wszystkiego wycisnąć trochę zabawy, z ciekawością przyglądał się, co się dzieje w nowym „Życiu”, jak na kartach niedawno tak spokojnych i zbożnych wykwitają upiorne wizje Muncha, jak rozbrzmiewa dźwiękiem organów synagoga szatana, jak „Msza za umarłych” łka wersetami nowej ewangelii płci. Czytał to wszystko stary Sewer (wówczas miał już pod sześćdziesiątkę), chodził po pokoju z rękami założonymi w tył i powtarzał swoim nosowym głosem pierwsze zdanie poematu Przybyszewskiego: „Na początku była CHUĆ. Tak, tak, na początku była chuć. Prawda, Maciejowska?” A Sewerowa parskała krótkim śmiechem i mówiła: „Oj, ten Sewer, ten Sewer, co on nie wymyśli!”.

Fortepian Stacha

Przeczytałem drugą część Moich współczesnych (Wśród swoich) Stanisława Przybyszewskiego. To znów owe czasy krakowskie, na które patrzałem z bliska młodymi oczami. Sam chciałem o nich pisać, zacząłem nawet szkic pod tytułem Scherzo Przybyszewskiego, ale później, zajęty czym innym, zarzuciłem to pisanie. Może trzeba by go dokończyć? Tym bardziej, że sam Przybyszewski desygnuje mnie niejako testamentem na dziejopisa „tak zwanej (powiada) Młodej Polski”. – „Nikt inny prócz niego, Boya, nie byłby więcej do tego powołany”… – mówi w swojej książce. Rzecz zastanawiająca, że historię Młodej Polski, stale aż do przesady uderzającej w najgórniejsze akordy, on sam, Przybyszewski, który nie znał innego tonu prócz dytyrambu, przekazuje – humoryście… I czemu mnie? W dobie gdym przebywał ze „Stachem”, nie byłem ani Boyem, ani literatem, byłem w istocie, jak pisze o mnie, studentem medycyny, „zgrywającym się całymi nocami w karty w niekoniecznie dobrym towarzystwie i w niekoniecznie dobrych lokalach”; nie rozmawiałem z nim nigdy o literaturze, w ogóle rozmawiałem z nim niewiele… Ale dość często, na różny temat, spoglądaliśmy sobie w oczy. Ta wymiana spojrzeń stała się dla mnie przygodą, która zaważyła na moim życiu, a dla Stacha52 musiała też być czymś, co mu utkwiło w pamięci, skoro, po paru dziesiątkach lat, w ciągu których straciliśmy się z oczu zupełnie, pisze w tych nazbyt zaszczytnych dla mnie i jak zawsze przesadnych słowach:

„Jest jedyny człowiek w Polsce, który by mi tę zagadkę rozwiązał, zagadkę nie smutku tego wszystkiego („tristesse de tout cela”), ale zagadkę bajecznego humoru tego wszystkiego, godnego pióra jakiegoś Gogola o bardzo wysokiej kulturze, posługującego się na granitowym kole wyostrzonym skalpelem, z jakim się tylko wysoce dyskretny artysta, obdarzony darem śmiercionośnej, bo delikatnej, sceptycznej, a zarazem boleściwie kochającej ironii obchodzić umie: Boy-Żeleński…”

I może to nie jest bez głębokiej racji, że humoryście przekazał sekret swego życia. Bo Przybyszewski, mimo że w pismach swoich – poza osławionym „hehe” – tego nie ujawniał, miał diabelskie poczucie humoru. Otóż uderzające jest, że życie tego poety, udręczone, tragiczne, zasłane trupami, było zarazem ciągłą groteską, znaczyło się pasmem najkomiczniejszych anegdot; było, niemal do końca, jakąś makabryczną farsą, która wciągała w grę całe otoczenie. Czemu, jak, przez co – gdzie indziej53 starałem się to wytłumaczyć. Dziś chcę skreślić jedynie parę słów na marginesie jego książki, przy której czytaniu koło każdego zdania snuje mi się jakiś komentarz, jakieś przypomnienie, często sprowadzające mi uśmiech na wargi.

„Na samym wstępie (mówi Przybyszewski, opisując swój przyjazd do Krakowa), zastanowił mnie jeden człowiek – przystojny, starannie ubrany, przystanął nagle przede mną i powiedział jednym tchem: »Byłbym szczęśliwy, gdybym był cielakiem, z którego skóry pańskie buty wyprawione«. Przez chwilę cośkolwiek zgłupiałem, ale nie przeczę, że byłem wzruszony tą przemową…”

To był, w istocie – mimo ekscentrycznej formy – szczery wyraz uwielbienia, z jakim nasze pokolenie powitało Przybyszewskiego w Krakowie. A pierwszym tym hołdownikiem był nie jakiś chłystek, ale pan Zdzisław Gabryelski, meloman, filozof i oryginał, zarazem właściciel największego w Krakowie składu fortepianów. Zdaje się nawet, że, wymawiając te słowa, ukląkł, czy chciał uklęknąć. Było to w letnim teatrzyku, na popularnej wówczas w Krakowie Królowej Przedmieścia. Z teatru zaprosił ów Gabryelski cygańską kompanię do siebie. Z pewnością w całej Europie nie znalazłoby się piękniejszego miejsca dla upicia się, niż historyczny gmach Krzysztoforów, gdzie w szeregu sal stały szeregiem dziesiątki fortepianów, a w nich lśniły szeregiem czarne na przemian i białe klawisze. Pomyślcie tylko, jak to wszystko zacznie się w oczach dwoić, troić, giąć w fantastyczne kształty, wibrować, tańczyć, chichotać… Okna szeroko otwarte na cudny Rynek krakowski, muzyka płynie het, het, aż po mogiły Krakusa i Wandy, ukochane preludium A dur spływa się z trąbką mariackiego hejnału, wódkę przepija się szampanem a zagryza koniakiem, serce wzbiera bezgranicznym szczęściem powrotu na polską ziemię, a szczęście to ciśnie się na usta boskim refrenem Richarda Dehmela; Noch eine Stunde, dann ist Nacht – Trinkt bis die Seele überläuft… Czyż ta noc nie pozwalała sądzić, że Kraków to – nareszcie! – kraina czystej poezji, znaleziona po tylu wędrówkach?

Nic dziwnego, że Przybyszewski wpadł w istny szał zachwytu, a entuzjazm jego miał w owej epoce nieodpartą zaraźliwość. Nad ranem Gabryelski, wciąż na klęczkach, ofiarował mu uroczyście, przy świadkach, najpiękniejszego koncertowego Steinwaya. Przespawszy się, handlowiec ten musiał przechodzić ciężkie chwile, ale słowo się rzekło! Wprawdzie, między słowem a czynem, Steinway zmienił się w zgrabnego czeskiego Petrofa, ale Petrof w istocie zajechał przed mieszkanie Przybyszewskiego, skoro mieszkanie to poecie znaleziono. Znamienne jest, że pierwszym meblem, który posiadł Stach, był fortepian; wśród dokładnie puściutkich ścian błyszczał wspaniale. Postać Gabrielskiego urosła do wyżyn krakowskiego Medyceusza.

Stolik Przybyszewskiego w kawiarni był oblężony. Cisnęli się doń wszyscy niby do twórcy jakiejś nowej religii, on zaś najchętniej przygarniał maluczkich. W liczbie tych błogosławionych maluczkich i ubogich duchem, znalazł się młody aktor Ankiewicz, który w owej Królowej Przedmieścia grał rolę Kantka. Stach pokochał tego Ankiewicza, był dla niego bardzo dobry, lubił słuchać jego naiwnych zwierzeń. Strapieniem Ankiewicza – który zresztą miał przed sobą ledwie kilka miesięcy życia – było to, że nie posiada wykształcenia; biedaczysko ten, suchotnik, alkoholik, głodomór, miał w istocie wzruszającą pasję kształcenia się, którą zaspakajał w arcykomicznych warunkach. Przejęty zabobonną czcią dla nauki, czytywał – jak często aktorzy-samoucy – co najpoważniejsze dzieła, ekonomię polityczną etc.; mieszkał zaś z kochanką, prostą i pospolitą dziewczyną, która nie mogła wręcz znosić tego czytania. Przybyszewski zaśmiewał się do łez, słuchając opowiadań Ankiewicza, jak, leżąc z nią w łóżku (mieli tylko jedno łóżko), chce czytać ekonomię polityczną, a ona drze mu książkę i rzuca w kąt, lub na złość gasi lampę. Potem aktorzyna (który, czując po aktorsku sukces swoich wynurzeń, zaczął się po trosze „zgrywać”), mówił o swojej matce, ubogiej kobiecie, która go z trudem wychowała, która jest bardzo muzykalna i całe życie cierpiała nad tym, że nie ma fortepianu. Teraz biedaczka jest bardzo chora, pewnie niedługo umrze… Serce Stacha wezbrało współczuciem: chora matka, która nie ma fortepianu! On, który by nie mógł sobie wyobrazić dnia bez muzyki, odczuwał nieznośną mękę za matkę Ankiewicza, o niczym nie mówił, tylko o fortepianie dla matki Ankiewicza. On, który nigdy nie miał zapewnionego na parę dni naprzód obiadu i któremu w domu brakło najpotrzebniejszych sprzętów, zaczął w ubożuchnym Krakowie agitować za… składką na fortepian dla matki Ankiewicza, której nikt nie widział na oczy, która może w ogóle nie istniała? Rzecz naturalna, że oczy Stacha zwracały się pytająco, potem z niemym wyrzutem, a wreszcie z rosnącą irytacją w stronę Gabryelskiego. Jak to! ten człowiek ma w swoim składzie ze sto fortepianów, a cierpi, aby matka Ankiewicza nie miała fortepianu? Wówczas mogłem sprawdzić głęboki sens myśli, że łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogaczowi dostać się do królestwa niebieskiego. Z golcem zawsze można mieć jakieś złudzenia: dałby, gdyby miał; ale tutaj fakt był jasny, oczywisty: ma na składzie sto fortepianów, a odmawia biednej wdowie jednego. W ewangelicznym pojmowaniu świata, jakie zawsze cechowało Przybyszewskiego, człowiek taki był zgubiony. Gwiazda medyceusza zaczęła blednąć; coraz częściej koło jego nazwiska bzykał epitet „świnia”. Zeszły się z tym i inne tarcia podobnej natury, o których gdzieś opowiadałem, dość że zakończyło się heroiczną sceną, gdy Stach, podrażniony jakimś przycinkiem, w nocy, na Rynku, zrzucił z nóg buty pożyczone od Gabryelskiego, nie chcąc zachować nic od „tego człowieka”, i w skarpetkach dumnie powędrował do domu.54 Gabryelski, jako dobry handlowiec, musiał zrobić bilans sytuacji. Stracił najpiękniejszego Petrofa, dołożył sporo w gotowiźnie, i za to wszystko okrzyczano go – Bóg widzi, że niesłusznie – skąpcem, brudasem i świnią. Nie mógł tego strawić, zawrzał zimnym gniewem i powziął decyzję. Świnia to świnia. Jednego dnia, gdy w domu Stacha było pełno i gwarno, zajechała przed bramę platforma. Wszedł Gabryelski, a za nim czterech tragarzy. Obecni stężeli w oczekiwaniu, nikt nie przywitał się z nim, nikt nie wyrzekł słowa, wszyscy patrzyli w milczeniu: Gabryelski skinął dłonią, czterej tragarze załadowali Petrofa i znikli ze swoim ciężarem. Scena ta miała coś widmowego: Maska czerwonej śmierci Edgara Poe!

 

Na drugi dzień w opustoszałym salonie znalazł się inny fortepian, wypożyczony z konkurencyjnego składu przy pomocy „podatku narodowego”, i muzyka znów brzmiała bez przerwy. Gabryelski, który szczerze uwielbiał Przybyszewskiego, cierpiał męki, żałował swego kroku, chodził nocami pod okna słuchać tej muzyki jak dusza wygnana z raju, ale ambicja nie pozwalała, stosunki nie poprawiły się nigdy.

Dziwny to był człowiek ten Gabryelski. Kiedy się nad nim po latach zastanawiam, nic o nim nie wiem. Coś w nim musiało być niewżytego, zahamowanego. W ówczesnych naszych stosunkach, które tak dotkliwie zubożały sferę działania każdego człowieka, tak ciasne granice zakreślając możliwościom i energii, pełno tłukło się takich niewyładowanych talentów, wokacyj, może nawet zboczeń, które dziś, tak czy owak, znalazłyby swoją drogę, a które wtedy tylko męczyły swego właściciela. On nie umiał się uporządkować z samym sobą. Student filozofii niemieckich uniwersytetów, wydał małą broszurę pt. Czym filozofia jest a czym będzie, którą zdemaskowano jako dziecinny plagiat z popularnego niemieckiego podręcznika. W życiu lubił wygłaszać paradoksy, kryć histeryczny niemal entuzjazm i chorobliwą nadczułość pod maską zimnego Anglika, epatować oryginalnością. Ubierał się znakomicie, z dyskretnie ekscentryczną elegancją. Przez kilka lat miał burzliwy stosunek z głośną aktorką: przywiedziona do rozpaczy jego angielską flegmą, artystka chwyciła raz zapaloną lampę (naftową) i tą lampą wypędziła go w nocy w koszuli na schody. Gabryelski zadzwonił do pierwszych drzwi z brzegu i przedstawił się zdumionemu gospodarzowi najspokojniej w świecie: „Jestem Zdzisław Gabryelski, właściciel składu fortepianów, czy nie mógłby mi pan pożyczyć na chwilę spodni?”

Innym razem, z tą samą, widocznie zbyt wrażliwą artystką, w najbardziej ożywionym momencie czułości Gabryelski zastygł, znieruchomiał i rzekł sucho: „Przepraszam. Albo pani, albo ja. Kobieta powinna być bierną”. Jak takiego nie wyrżnąć lampą? Kiedy go ktoś odwiedzał po raz pierwszy, Gabryelski prowadził gościa do wykwintnego męskiego buduaru, gdzie na półce stało kilka słojów z poronionymi ludzkimi fetusami. „To moje dzieci”, objaśniał bardzo naturalnym tonem w odpowiedzi na pytające spojrzenie gościa. I podobno była to prawda!! Gdy objął po matce ów skład fortepianów, umiał rozwinąć wielki rozmach i talent handlowy, którym jednak ciasne waruneczki Krakowa zakreślały granice. Bądź co bądź, zdołał sprawić przewrót w lokalnym handlu, pierwszy forsując czeskie fortepiany w miejsce wyłącznie wprzód panujących niemieckich. W kilka lat potem – już po wyjeździe Przybyszewskiego – Gabryelski znalazł nowy przedmiot zapału: pianolę, którą wówczas zaczęto rozpowszechniać. Reklamował pianole, sprzedawał pianole, wciskał ludziom na raty pianole, sam grywał całymi nocami na pianoli. I znów było lato, przez szeroko otwarte okna Krysztoforów co noc płynęła na Rynek krakowski kaskada tonów: to Gabryelski opętańczo, niestrudzenie, rżnął na swojej pianoli. O którejkolwiek godzinie nocy było wyjść na Rynek, zawsze słyszało się tę muzykę, która, nie wiadomo czemu, miała coś upiornego. Jednego dnia, nad ranem, nuta się urwała – długa cisza – i rozległ się strzał. W gabinecie z fetusami znaleziono Gabryelskiego z przestrzeloną czaszką martwego na kanapie.

Przybyszewskiego, jak rzekłem, już dawno w Krakowie nie było. Byłby ocenił tę scenę ze znawstwem smakosza.

47Przyjechał tu do nas Włodzio Tetmajer – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Włodzimierz Tetmayer (rys. S. Wyspiański). [przypis edytorski]
48„Życie” – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Na początku była CHUĆ… (rys. E. Muncha z „Życia” Przybyszewskiego). [przypis edytorski]
49Sewer – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Sewer Maciejowski (portret pośmiertny Jacka Malczewskiego). [przypis edytorski]
50Stach – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Przybyszewski (Rys. S. Wyspiański). [przypis edytorski]
51Przybyszewski (…) miał diabelskie poczucie humoru. Otóż uderzające jest, że życie tego poety (…) było, niemal do końca, jakąś makabryczną farsą, która wciągała w grę całe otoczenie. Czemu, jak, przez co: gdzie indziej starałem się to wytłumaczyć – Ludzie żywi. [przypis autorski]
52Stach, podrażniony jakimś przycinkiem, w nocy, na Rynku, zrzucił z nóg buty pożyczone od Gabryelskiego, nie chcąc zachować nic od „tego człowieka”, i w skarpetkach dumnie powędrował do domu. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Dom (róg ul. Siemiradzkiego i Karmelickiej), gdzie na parterze mieszkał w Krakowie w r. 1898/9 Przybyszewski. [przypis edytorski]