Za darmo

Znasz-li ten kraj

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

A cóż dopiero mam powiedzieć o sobie? Żyłem od dziecka w środowisku artystycznym; przebyłem po kolei wszystkie krakowskie skupienia literackie; i raczej odstręczyły mnie one od literatury. Dopiero ta igraszka, w której gwizdało się na wszystko, co jest „literaturą”, wyzwoliła we mnie instynkt pisarski. Składałem piosenki i wiersze w wesołości ducha, dla zabawy jednego wieczoru, bez myśli o druku. Pierwsze wydania tych moich utworów, to były odbitki hektograficzne, sporządzane dla słuchaczy michalikowych, gdy nie mogłem nastarczyć prośbom o odpisy. Zielony Balonik zrobił mnie – ot tak, od niechcenia – pisarzem83; mogę zresztą z czystym sumieniem powiedzieć, że mu się wypłaciłem; wypełniałem w nim dobrą połowę repertuaru, przedłużyłem o kilka lat jego istnienie. Zeszłoroczne „jubileuszowe” wydanie Słówek musiałem już opatrzyć historycznym komentarzem, tak bardzo te ulotne Słówka przetrwały nastroje i wydarzenia, z których się zrodziły. Dreszcz mnie przejmuje czasem, gdy sobie wyobrażę, co by się ze mną stało, gdybym w danym momencie – już jako trzydziestoletni lekarz – nie znalazł tej atmosfery. Bo nic fałszywszego, niż często spotykany komunał, że wszelka zdatność czy powołanie muszą sobie wcześniej czy później znaleźć drogę. To jest tak, jakby powiedzieć, że każde ziarno musi zejść, bez względu na to, czy padnie na asfalt, czy na glebę. Całkiem przeciwnie, jestem przekonany, że świat jest pełen ludzi, którzy nie odnaleźli siebie samych i którzy cierpią, często nie wiedząc od czego. Zwłaszcza w ówczesnych warunkach życia. Biedny mój brat, tzw. Edziula, który skończył samobójstwem, był – jestem przekonany – takim człowiekiem, takim artystą, który się nie odnalazł. Jedyne chwile, gdy ten mimowolny urzędnik bankowy odżywał, to były wieczory Balonika, którego był generalnym sekretarzem, archiwariuszem, aktorem dell'arte i niezmordowanym przy pianinie grajkiem.

Bo pianino nie cichło tam nigdy. Co jeden odpadł bez tchu (bo to było już nie granie, ale furia opętańcza), natychmiast zastępował go drugi. Zmagały się z sobą murzyńskie cake-walki, azjatyckie tańce brzuchem, i przekorne krakowiaki, i kunsztowne wariacje na temat melodii paryskich. Czasem mieszała się w to murarska harmonija Kaspra, czasem (bardzo rzadko) wystrzał z rewolweru, wciąż brzęk szkła, pękanie baloników i huk ludzkich głosów. Ale kiedy pianino umilkło bodaj na chwilę przy luzowaniu się grajków, czuć było coś niesamowitego w powietrzu. Jakiś niepokój ścinał wszystkie twarze. Jak gdyby lęk, że wedrze się przez mury upiorny hejnał mariacki.

Wielki Kraków

W szeregu felietonów, którym oto pragnę dać zwięzłą konkluzję, odmalowałem przemiany, jakim uległ dawny Kraków w ciągu lat kilkunastu. Miasto, o którym wprzódy przejeżdżający do wód warszawiak mówił lekceważąco; „Kraków? Co to jest Kraków? Ot, Sukiennice i Hawełka”, stało się czymś, co zaczęło niepokoić, intrygować całą Polskę. Legendą stał się Pawlikowski i jego teatr. Legendą Paon i jego sabbaty. Tu warto zanotować jeden epizod. Pod wpływem dziwnych wieści, zjechali z Warszawy do Krakowa, niby dwaj rewizorzy, Piotr Chmielowski i Antoni Sygietyński, uprzedzeni bardzo niekorzystnie, zaniepokojeni pogłoskami, że Przybyszewski „rozpija młodzież”. Zaszli do Paonu i, powitani tam serdecznie… dowiedli, że in puncto alkoholu, krakowskie dzieci szatana były istotnie dziećmi wobec wyczynów uspołecznionych warszawiaków. Nad ranem, dwóch rewizorów, wpół żywych, trzeba było odwieźć do hotelu; ale wyjechali uspokojeni…

Potem poszła na Polskę legenda tej dziwnej zjawy astralnej, jaką był Wyspiański. Legenda miasta malarzy, miasta witraży, miasta poezji, miasta grobów, miasta życia, miasta sztuki – Krakowa.

Wśród tych duchowych przemian, materialnie Kraków zmienił się bardzo niewiele. Trochę oczywiście miasto rosło, ale jakże wolno, jak nieśmiało. Wspominałem już, jak specjalne warunki Krakowa hamowały jego rozwój gospodarczy, przemysł, handel… Przeważał w mieście żywioł urzędniczy, ale i tu godzi się zauważyć pewien paradoksalny symptom. Cechą każdej stolicy jest, że skupia ona elementy najbardziej rzutkie, ambitne, najzdolniejsze. Otóż, w Krakowie, też niewątpliwej stolicy na swój sposób, było pod tym względem wręcz odwrotnie. Co rok odbywał się tu połów najzdolniejszych sił, które zabierano do Wiednia do ministeriów. Zostawały ciury, albo też ci, którzy, wszedłszy pod urok artystyczno-cygańskiego Krakowa, mniej dbali o kariery. Stąd przy klanie artystów pasało się sporo takich estetyzujących urzędników, kibiców sztuki, czytających, dysputujących, interesujących się wszystkim.

Dam jeden przykład owej supremacji sztuki w Krakowie. Był pewien młody inspektor gorzelniany (solidna rządowa posada), przy tym amator-muzyk. Zakochał się i oświadczył o pannę. Zgodziła się, ale pod warunkiem, że zmieni fach i zostanie „prawdziwym artystą”. Rzucił posadę, zaczął się forsownie kształcić, pobrali się, wyjechali do Paryża, cierpieli prawie nędzę; on jest dziś jednym z naszych zasłużonych muzyków. Wedle tradycji matrymonialnych, normalniejsza byłaby rzecz odwrotna, aby panna odpowiedziała artyście, że wyjdzie za niego, o ile rzuci mrzonki i zdobędzie solidną posadę. Ale taki był ówczesny Kraków.

Mimo wszystko, doczekało się miasto i na polu gospodarczym doniosłego zdarzenia: z małego stało się wielkim Krakowem. Wskażę w kilku słowach, jak i ta przemiana wynikła raczej z duchowych niż materialnych wartości Krakowa.

Wszystko w tym mieście było paradoksalne. Śmierć stawała się elementem życia. Ważnym faktem krakowskiej kroniki były – pogrzeby. Mając i Wawel, i Skałkę, Kraków stał się wielkim domem przedpogrzebowym całej Polski. Od niezapomnianego pogrzebu Mickiewicza, iluż dostojnych umarłych ciągnęło przez te ulice: Kraszewski, Lenartowicz, Matejko, Asnyk, Wyspiański… Znamienne jest, że pierwsze występy poetyckie, jakimi Kazimierz Tetmajer, późniejszy piewca Wenus Kallipygos i Skalnego Podhala, zwrócił na siebie uwagę, to były dwa konkursowe wiersze na sprowadzenie zwłok: Mickiewicza i Kraszewskiego. Tak młodość była zmuszona akomodować się do warunków. „Przystaniesz sobie za trumienką z boku, posłuchasz śpiewu i żałobnych mów, dziewczątko małe uszczypniesz gdzieś w tłoku, już się od dawna tak nie czułeś… zdrów!” – śpiewałem później w Baloniku.

(Jak długo przetrwało w Krakowie to spoufalenie się z życiem grobów, niech świadczy następujący autentyczny fakt. Kiedy przed kilku laty teatr Szyfmana wystawił w Warszawie Bolesława Śmiałego, pożyczono część rekwizytów od teatru krakowskiego, między innymi trumnę św. Stanisława. Otóż chodziło o wypróbowanie trumny i przyrządzenie jej tak, aby statyście idącemu w trumnie nie było widać nóg, jak je było widać na krakowskiej premierze. Karol Frycz, malarz-dekorator Teatru Polskiego, pojechał do Krakowa, kazał sobie wynieść ze składu tę teatralną trumnę św. Stanisława, wlazł w nią i chodził w niej po ulicy Radziwiłłowskiej w samo południe, nie budząc zbytniego zdziwienia przechodniów; aż dopiero dziecko jakieś przelękło się i rozpłakało).

Oczywiście, przy wszelkich żałobnych okazjach pierwszą figurą był gospodarz miasta: w czarnym kontuszu, w kołpaku z kitą, czuł się niemal spadkobiercą Jagiellonów, Zygmuntów… Było zresztą zatrzęsienie nie tylko pogrzebów, ale wszelakich obchodów. Polskie i austriackie, na przemian. Tu wizyta Franciszka Józefa czy jego następcy, tu Muzeum Narodowe lub restytucja Wawelu; otwarcie nowego teatru, pięćsetlecie Akademii Umiejętności czy inauguracja Akademii Sztuk Pięknych; odnowa kościoła Mariackiego czy zjazd Słowian, pomnik Mickiewicza lub Jagiełły, to znów przyjęcie dla ministra… Fety, bankiety, mowy, toasty. I wciąż na pierwszym miejscu krakowski Wierzynek, nieustający jubilat – prezydent miasta.

I tu godzi się zanotować rzecz znamienną. Osoba gospodarza miasta była poniekąd projekcją duchowego Krakowa.84 Wedle tego, czym był w danej chwili Kraków, głowa jego bywała na przemian albo dostojnym prezydentem, albo pociesznym burmistrzem. Nasilenie duchowego życia miasta wzdymało samopoczucie i ambicję jego gospodarza. Kraków Matejkowski wydał Zyblikiewicza. Kraków młodopolski szczęśliwie uderzył do głowy Juliuszowi Leo.85 W epokach duchowego marazmu na stolcu burmistrza zasiadały ciury. Zostawszy burmistrzem Krakowa, na który wówczas zwrócone były oczy całej Polski, Leo uczuł się prezydentem wielkiego miasta. Skoro materialna rzeczywistość temu nie odpowiadała, postanowił zmienić rzeczywistość. Tak powstała w jego głowie idea Wielkiego Krakowa.

 

A była to głowa ambitna i zdolna. Ten profesor Almae matris wyrzekł się kariery naukowej dla prezydentury miasta, w której może widział odskocznię dla wielkiej kariery politycznej, może tekę jakiego ministra skarbu?… Tak czy owak, faktem jest, iż powziął zuchwały zamiar podciągnięcia Krakowa do wyżyn jego znaczenia moralnego.

Idea ta miała dwie fizjognomie: jedną nadającą się do łatwych żartów, drugą w istocie płodną i twórczą. Wielki Kraków! w zestawieniu tych słów był kontrast, który budził uśmiech. O co chodziło? O stopienie gmin okalających Kraków i wcielenie je w miasto. To była myśl, do której urzeczywistnienia Leo dążył przez szereg lat z wytrwałym uporem. Łatwo było z tego żartować: czyż mały Kraków powiększy się, czyż urośnie przez to administracyjne przesunięcie granic? A jednak tak. Rzecz była dla Krakowa kwestią wprost życia. Jak wspomniałem, jednym z kalectw Krakowa było sztuczne zduszenie go w strefie „fortecy”. Udaremniało to rozwój przedmieść, hamowało ruch budowlany, bo na pierwsze żądanie wojskowości wszelki dom położony w tej strefie musiał być zburzony (tzw. rewersy demolacyjne). Forteca ta nie miała od dawna żadnej wartości strategicznej, ale tępy konserwatyzm austriackich generałów bronił jej uparcie. Trzeba było wielu lat starań i walki z szykanami, nim Leo zdołał uzyskać zniesienie fortyfikacji, a tym samym wolny oddech dla peryferii Krakowa.86 Natychmiast z ogromnym impetem zaczął wytyczać plany nowego „wielkiego” Krakowa. Rozmach i ambicje tej piatiletki87 Lea były wielkie, niekiedy budziły uśmiech swą megalomanią; np. wspaniali konni policjanci, „regulujący ruch” w miejscu, gdzie ledwie snuło się paru ospałych przechodniów. Ale w zamian trzeba było widzieć tę konną policję, jak dziarsko wyglądała na jakimś pogrzebie czy obchodzie! A czyż dolą Krakowa nie było żyć od obchodu do obchodu?

Przepowiadano Leowi, że doprowadzi miasto do bankructwa, że gospodarka jego jest nierealna, lekkomyślna. Jak byłoby się to skończyło w ówczesnych warunkach, trudno zgadnąć. Ale dziś wystarczy przejść się po ślicznych dzielnicach powstałych w dawnej fortecznej strefie, gdzie przed niewielu laty jeszcze były ogrody warzywne i ugory, aby zrozumieć znaczenie jego czynu dla Krakowa. Dał miastu ramę dla przyszłego rozwoju na lat sto. I w tym oryginalność, że nie napór życia stworzył te nowe dzielnice, ale że raczej wartości duchowe miasta, obudziwszy ambicję jego gospodarza, kazały mu wytyczać wspaniałe ulice i bulwary w pustce, niby Piotrowi Wielkiemu ulice Petersburga.

Leo był popularną postacią w Zielonym Baloniku. Mimo wielu istotnych różnic, czuliśmy w nim bratnią duszę. I jemu, jak nam, było ciasno w Krakowie, i on starał się powiększyć go fikcją, zmienić bieg życia. Odwrócenie przez prezydenta Leo biegu maleńkiej Rudawy może się wydać symboliczne. W SzopceZielonego Balonika Leo był dorocznym Herodem (raz tylko, w dobie burz w Akademii Sztuk Pięknych, zastąpił go w tej roli Fałat). Jemu to Trzej Królowie przynosili mniej lub więcej groźne wieści; on, trawestując starodawny tekst szopki, obwieszczał: „Jam jest władca potężny, który ma trzy części świata, Europę, Afrykę i pamiętne lata; króluję w wielkiej chwale, u Puzyny i w kahale… A hasło moje: Bóg nad nami – i salami”… (Była to aluzja do jego władzy, opartej na potężnej korporacji rzeźników i masarzy). Tak dworowaliśmy sobie z lekka z naszego burmistrza, ale był to stosunek życzliwy, mimo iż nie można rzec, aby to był stosunek Moliera do Ludwika XIV-go, bo – wręcz przeciwnie – Kraków artystyczny czuł się w mieście królem, a Kraków mieszczański był jego nadwornym komikiem.

Nic dziwnego, że wzięliśmy skwapliwie na języki ów zamierzony Wielki Kraków oraz fantastyczny plan podzielenia przyszłego miasta na dzielnice zawodowe: „Nasz wielki Kraków, nowiusieńki gród, dziwuje mu się z całej Polski lud; tak równiutko podzielony, na dzielnice rozłożony, wszystkie profesyje zmieści, jeszcze przestrony… – W pierwszej dzielnicy ma Kraków wielki, świętość narodu, swoje handelki; wśród klombów fontanna z piwem, tryska źródłem wiecznie żywem, wszystkie ludu łączy stany wspólnem ogniwem. – Koło handelków, w drugiej dzielnicy, mieszkają radcy i urzędnicy: niańki, mamki, babki, sługi, małe dzieci, duże długi: dwa są piękne dni w miesiącu, pierwszy i drugi. – W trzeciej dzielnicy… bardzo przestrono: przemysł i handel ma tam być pono; w czwartej same profesory, w piątej księża i doktory, szóstą zasię pan prezydent dał na amory”…

Cóż dopiero, kiedy przyszedł sam obchód Wielkiego Krakowa, kiedy usłużna prasa zaczęła grzmieć w surmy reklamy, kładąc nam co dnia w uszy specjalnie ukuty termin „powiększonej ojczyzny”. Uroczystość spaliła po trosze na panewce, dla bardzo prostej przyczyny. Kraków był wyspecjalizowany w uroczystościach żałobnych, a nie radosnych; nauczony był spoglądać w przeszłość, a nie w przyszłość. Przy tym Wielki Kraków to było pojęcie zbyt abstrakcyjne. Z czego się miał cieszyć mieszkaniec Zwierzyńca, że odtąd jego prastara dzielnica miała się nazywać Kraków XIII? Z czego się miały cieszyć Grzegórzki, że będą się zwały Kraków VII czy IX? To pachniało przymusem bruków, szkół, kanalizacji, powiększeniem podatków… Słowem, feta, zakrojona na największe rozmiary, z banderiami, krakusami, strażą ogniową, sztandarami, zmieniła się w sztywną galówkę dość kpiarsko przyjętą przez stary Kraków, który nie takie Lejkoniki widywał! W dodatku urozmaicił tę uroczystość dość niemiły incydent, w którym ktoś złośliwy mógłby dojrzeć symboliczny omen. Na koniec obchodu, z wieczora, pod kościołem franciszkańskim, sąsiadującym z gmachem magistratu, zaaranżowano fotografię dla „Nowości ilustrowanych”; nastąpił wybuch magnezji, przy czym siła wybuchu uszkodziła słynny witraż Wyspiańskiego, Św. Salomeę, a sam Leo oberwał coś odłamkiem szkła.

Jak tu nie wyzyskać takiej okazji! Urządziliśmy tedy w Baloniku parodię całego pochodu, który przeciągał tryumfalnie przez cukiernię Michalika, sam zaś incydent opiewany był na nutę piosenki Grzmią pod Stoczkiem, zmodernizowanej okolicznościowo na: „grzmią przed Lejem wiwaty, błyszczą białe krawaty”… Po wyliczeniu wspaniałości obchodu, samą katastrofę tak utrwaliliśmy, wspólnie z Tolem Noskowskim: „Skoro takie dziś czasy, że ni kroku bez prasy, więc wezwano w cichości fotografa z „Nowości”. Leo wyszedł zza kulis, wzrok natchniony wzniósł w górę, a tymczasem już W. Lis wycelował nań rurę. – Błysło, hukło i trzasło, szyby prysły jak masło; tłum się zwalił na ziemię, Lej się złapał za ciemię. I wyleciał zza bramy franciszkański braciszek: »A łajdaki, a chamy, Salomea, Franciszek!«…”

Ale kończyła się pieśń optymistycznym akordem: „Więc się nie smuć, narodzie, rany zrosną się w blizny, a my cieszmy się w zgodzie z powiększonej ojczyzny”.

Tak więc, bohaterski okres Krakowa zamknął się podwójnym faktem: Wielki Kraków i Zielony Balonik: podwójna synteza, uroczysta i kpiarska, dualizm na wskroś krakowski. Wielki Kraków był syntezą materialną, Balonik duchową. Dałem wprzód wykład tego zjawiska racjonalistyczny; rozebrałem elementy, przyczyny, starałem się wytłumaczyć co, jak i czemu. Teraz spróbuję dać wykład mistyczny, jedyny, jaki w sprawach ducha jest realny. Otóż, Zielony Balonik zaczął się tuż po wybuchu rewolucji rosyjskiej, skończył się w okresie wojny bałkańskiej. W tej właśnie dacie, 1905–1912, można by znaleźć głęboki sens. Wszak 1905, to rok, w którym rozpoczęło się owo podziemne drżenie, mające doprowadzić do wielkich wydarzeń i do naszej wolności. Otóż zastanawiam się dzisiaj, czy najistotniejszym motorem naszych balonikowych zabaw nie było instyktowne antycypowanie tej wolności? Czy nie były one najskwapliwszą rewindykacją prawa do śmiechu, do swobodnego spojrzenia na świat, zdjęciem żałoby, jak gdyby w przeczuciu, że czas jej niebawem ma się skończyć? Czy nie były już rewizją, odrzuceniem wielu szacownych przeżytków, które rychło miały się stać niepotrzebne, wielu pobożnych kłamstewek hodowanych w niewoli? Czy nie były próbą przestrojenia tonu? Sądzę, że w sprawach ducha takie antycypowanie zdarzeń jest rzeczą zwyczajną. „Dusza nie zna interwallów”, jak mawiał Przybyszewski. A czas to jest pojęcie na wskroś użytkowe, lansowane przez zegarmistrzów i fabrykantów kalendarzy…

81Zielony Balonik zrobił mnie, ot tak, od niechcenia, pisarzem – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Zaproszenie na wieczór Zielonego Balonika (rys. W. Wojtkiewicz). [przypis edytorski]
82I tu godzi się zanotować rzecz znamienną. Osoba gospodarza miasta była poniekąd projekcją duchowego Krakowa. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Nowy pomnik. [przypis edytorski]
83Kraków młodopolski szczęśliwie uderzył do głowy Juliuszowi Leo. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Juliusz Leo, prezydent Wielkiego Krakowa (rys. K. Sichulski). [przypis edytorski]
84jednym z kalectw Krakowa było sztuczne zduszenie go w strefie „fortecy”. (…) Trzeba było wielu lat starań i walki z szykanami, nim Leo zdołał uzyskać zniesienie fortyfikacji, a tym samym wolny oddech dla peryferii Krakowa. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Miejsce dzisiejszej Alei Słowackiego, wówczas strategiczna kolej „cyrkumwalacyjna”, dławiąca pierścieniem Kraków. Pejzaż ten, o różnych porach dnia i roku, wielokrotnie powtarzał Wyspiański, jako jedyny dostępny mu z okna domu u wylotu ul. Krowoderskiej, gdzie był wieziony chorobą. [przypis edytorski]
85piatiletka (z ros.) – plan pięcioletni. [przypis edytorski]