Za darmo

Znasz-li ten kraj

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Dziś zabawne się wyda, że dorośli ludzie mieli czas i głowę na takie rzeczy; ale czyż nie mówiłem, że w Krakowie nic się nie działo tak jak gdzie indziej?

Kochana redakcja „Czasu”! Ten cichy kącik przy ulicy Św. Tomasza… („Niewierny Tomasz”, cóż za symbol!). Ten stary parterowy dworek, tonący w zieleni plantacji i ogródka, ta odrapana, ledwie że zamieciona sala redakcyjna – ta zecernia, gdzie nie śniło się o linotypach ani maszynach rotacyjnych; metrampaż Stabrawa, typowy „stary sługa”, najprzywiązańszy do pisma burczymucha, który bodaj najgrubszą ekscelencję umiał wyprosić za drzwi swoim: „panowie tu gadu, gadu, a numer musi wyjść” – jakże to wszystko miło sobie przypomnieć! I ta gromadka młodych cyników, z talentem celebrująca Krakowowi jego codzienne nabożeństwo! Jak tam bywało wesoło, ile pierwszorzędnego dowcipu spalali oni w tej redakcji, z czego nic prawie nie przenikało do pisma, bo nie pozwalała – powaga! Ileż niejeden z nich musiał dokładać wysiłków, aby pisać dostojnie, kiedy go pióro świerzbiało do jakiego żartu! Toteż, im bardziej każdy numer „Czasu” był uroczysty i godny, tym więcej zostawało ognia na wewnętrzne życie redakcji, które kipiało szelmowskim humorem. Aż w końcu musiało trysnąć na zewnątrz, to było nieuniknione. Droga znalazła się sama przez się. „Czas” był najściślej związany sympatiami ze światem malarskim; skoro tedy malarze skupili się pod sztandarem Zielonego Balonika, dusza sędziwego a tak młodego „Czasu” przeniosła się do „Jamy Michalikowej”. I to także stanowi jedną z nienajmniejszych osobliwości dawnego Krakowa.

Odwet Stańczyka

Krakowska szkoła polityczna, która od nazwiska nadwornego błazna króla Zygmunta I przezwała się „stańczykami”, zapomniała o jednym: o tym, że Stańczyk był – wesołkiem. Mógł – jak na obrazie Matejki – zadumać się gorzko nad przyszłością narodu, ale z zawodu był błaznem. To jedno jest pewne; reszta jest mitem. O ile Tarnowski z Szujskim zaczęli na łamach „Przeglądu Polskiego” od satyrycznych jasełek (nie znam tych jasełek, ale nie mam jakoś zbytniego zaufania do ich humoru), później zatraciło się to zupełnie: stańczyk – to był synonim powagi, jegomość uroczysty i nadęty. Herszt stronnictwa, Michał Bobrzyński, sławny był z tego, że nigdy w życiu nie zrozumiał żadnego dowcipu; bardzo go irytowało, gdy się ludzie śmiali, a on nie wiedział dlaczego; a nie było sposobu mu wytłumaczyć. Ładny Stańczyk! Aż wreszcie cień Stańczyka, zniecierpliwiony, wziął odwet; wtargnął do fortecy swoich rzekomych potomków, do „Czasu”, zadzwonił dzwoneczkami, wywinął błazeńskim berłem, parsknął śmiechem, zaraził nim wszystkich i pociągnął ich hurmem do gospody, czyli, jak się mówi z cudzoziemska, do kabaretu.

A były zarazki śmiechu w tym smutnym mieście. Kraków był bardzo dowcipny. Miał swoisty humor. Stłoczenie żywiołów intelektualnych, leniwe tempo życia, nadmiar sposobności do wzajemnej obserwacji, reakcja wywołana ciągłą pompą, celebrą, wszystko to stwarzało specjalny rodzaj wytwornego kpiarstwa. Centralą krakowskiego dowcipu był „Czas”. Przewijało się tam tylu ludzi, każdy zostawił jakąś anegdotę, jakieś powiedzonko, uronił jakąś śmiesznostkę… Gabinet redaktora to był almanach charakterów, konfesjonał próżności, ambicji, maniactwa. Starzewski, wykarmiony na francuskich klasykach, mający zawsze tomik Chamforta czy La Bruyère'a przy łóżku, był smakoszem dobrej anegdoty, kolekcjonerem typów, zdarzeń, pasjonowanym spektatorem26 komedii ludzkiej. I nie tylko on. Nigdzie się tak dobrze nie bawiłem, jak w tej redakcji „Czasu”, w tym Quiproquo intelektu, gdzie conférencierem bywał na przemian Władysław Leopold Jaworski, Ignacy Rosner, Witold Noskowski, Tadeusz Smarzewski, Żuk-Skarszewski… To był niby młynek na zboże, gdzie wiatrem dowcipu przewiewało się wszystko, przy czym często – z konieczności – ziarno zostawało na użytek prywatny, a plewy szły pod prasę.

„Czas” miał dla mnie, od młodu, ogromne znaczenie wychowawcze. Pasjami lubiłem tę ostrą sceptyczną atmosferę, atmosferę kulis życia, gdzie oglądało się wszystko od drugiej, poufnej strony, wszystko się sądziło, wszystko ważyło. Dyskusje kawiarniane wydawały mi się zawsze dość jałowe, jako królestwo dialektyki; „Czas” – to było królestwo faktu. Cokolwiek się działo w mieście czy w kraju, czy szło o błahą plotkę, czy o ważne wydarzenie, z nałogu szedłem do „Czasu”, aby spytać: „Powiedzcie mi, jak to jest naprawdę”. Dawano mi zwykle trzy wersje; jedna: jak jest w istocie; druga: co się mówi; a trzecia: co trzeba będzie napisać. To była dla mnie nieoceniona szkoła perspektyw życia.

Ileż tych miłych pogawędek na zniszczonej, dziurawej, ceratowej kanapie! Bo, trzeba przyznać, komfortu tam nie było. Ile żartów, pogwarek na stojąco, którym kładła koniec ostra interwencja starego metrampaża. W pośpiechu pracy kochany Tolo Noskowski doprowadził do perfekcji lapidarność aforyzmu; raz dlatego, że istotnie był zapracowany, a po wtóre, że zająkiwał się trochę nerwowo, więc nadrabiał to zwięzłością. Jednego dnia zapytuję go na przykład o któregoś z młodszych mężów stanu, o którym nagle zaczęło być głośno. „Słuchaj, Tolu, powiedz mi w dwóch słowach, jak z nim jest właściwie, bo wciąż słyszałem: dureń, dureń, a teraz nagle wielki człowiek”. Noskowski zastanowił się chwilę i rzekł: „Powiem ci. Tt… to jest dureń, który się bb… bardzo wyrobił”.

Każdemu, kto tam wszedł, udzielała się ta atmosfera miłej swobody intelektualnej. Ksiądz profesor Hortyński, bardzo sympatyczny jezuita, gawędził sobie np. ze mną o Pascalu. Wmieszał się ktoś z redakcji, zapytując, co to właściwie jest ta „kazuistyka”, co to były „Prowincjałki” i o co chodziło w tym sporze. Dałem popularny przykład: Kobieta, dajmy na to, parała się nierządem i zrobiła na tym majątek. Przyszła na nią skrucha; idzie do spowiedzi i postanawia odmienić życie. Chodzi o dyrektywę dla spowiednika: czy ona jest obowiązana ten majątek, pochodzący z nieczystego źródła, restytuować? Ówczesna kazuistyka jezuicka orzekłaby, że nie… – Oczywiście, że nie! – wpadł mi w słowo ksiądz Hortyński. Jak to! Skąd?! Więc może i ta szwaczka, która jej szyła koszule do nierządu, miałaby restytuować? Do czego byśmy doszli? Aż się zaperzył dobry ksiądz.

Nigdy tak wyraźnie nie uczułem, do jakiego stopnia spór między religią „w czystej formie”' a religią w znaczeniu pragmatyzmu społecznego jest wciąż aktualny. Ta rozmowa sprawiła, że pisząc przedmowę do Prowincjalek Pascala, wziąłem trochę w obronę oo. jezuitów…

Nikt się nie umiał tak bawić sam sobą jak „Czas”. Noskowski założył księgę, do której wklejał wszystkie „bąki” „Czasu”; leżała na honorowym miejscu w redakcji. Pamiętam z niej tylko jedną pozycję, niewinną, ale zabawną: anons wielkiego hotelu w Monte-Carlo, w którym, obok innych zachwalanych wygód, uderzała pozycja: „Zatoka na lewo”. Okazało się, że to w administracji „Czasu” tak przetłumaczono „Golf-links” (pola do golfa). Ale niewyczerpanym źródłem humoru, który był po trosze humorem zakrystii, była „pańska” strona „Czasu”, owe relacje z wesel i ślubów, owe nekrologi! Pisywał je z dawien dawna Ludwik hr. Dębicki, specjalista od nekrologów; były tak przeraźliwie długie, że skracano je po prostu nożyczkami, bez czytania, inaczej zajęłyby cały numer. W przysłowie weszła jego „ostatnia matrona polska”, która, jak posażna jedynaczka w komedyjce Fredry, zawsze była ostatnią: jego sakramentalne zwroty, jak: „surowa dla siebie, pobłażliwa dla drugich”, itp.; owe „ciosy, które umiała znosić z hartem”, a pierwszym z nich było zwykle bombardowanie Krakowa, które przebyła mając lat dwa… Tej rubryki zresztą nie potrzebuję przypominać, bo przetrwała w „Czasie” do dziś; co kwartał grzebie się tam „ostatnią matronę”. W pewnych okazjach nekrofilnych wyruszał sam Stanisław Tarnowski; zwykle wtedy, kiedy chodziło o jego osobistych przyjaciół; absolutny brak poczucia komizmu wydawał pod jego barokowym piórem przekomiczne rezultaty. Umarł na przykład jakiś hrabia Bogu ducha winien, zupełne nic, ale żonaty z Potocką; należał mu się felieton. Hrabia ów, nie mając co z czasem robić, włóczył się trochę za granicą; dalejże Tarnowski zrobił z niego wielkiego podróżnika, który w wyprawach swoich „dotarł aż do Neapolu”. Potrafił napisać cały artykuł o Maniusi Szujskiej, córce Józefa Szujskiego, miłej panience, ale której cień musiał być zdumiony, że sam prezes Akademii umiejętności opłakuje ją w tak krągłych zwrotach. Umarł August Gorayski, przeciętny sobie ziemianin, który przez parę miesięcy był „kompromisowym” marszałkiem Sejmu; Tarnowski, nie mając czym innym, pół nekrologu wypełnił tym, jak „pan August” tańczył mazura. Potem przejął te nekrologi Jerzy Mycielski, który również prowadził rubrykę wesel i chrzcin, mnóstwo sztuki dyplomatycznej wkładając w porządek wyliczania gości oraz w znalezieniu właściwego punktu, gdzie – niby nóż gilotyny – przypadało zabójcze słowo: „i inni”.

Ale tematu do zabawy nie brakło w „Czasie” nigdy. Od cesarskiego Burgu i gabinetów ministerialnych, od Akademii umiejętności aż do sypialni ładnej pani, znało się tam kulisy wszystkiego. To było bardzo zajmujące. Z kim i gdzie przepadła słynna „zaginiona hrabina”; i jak minister dla Galicji, sławny oryginał Wojciech Dzieduszycki, przyjął w szlafroku deputację nauczycielek, a nim wysłuchał ich postulatów, oświadczył z całą powagą: „najpierw siusiu” i skierował się ku przyległym drzwiom; i diagnoza płci Dawida Abrahamowicza; i autentyczna rozmowa Długosza z cesarzem Francem Józefem, i konszachty ze Stapińskim, i perypetie księdza Stojałowskiego, tam – i tylko tam – wiedziało się wszystko. Czyż to nie był Zielony Balonikavant la lettre?

 

Kiedy od malarskiego stolika w cukierni michalikowej padło hasło „kabaretu”, najżywszy oddźwięk znalazło ono – w „Czasie”. Było to bardzo naturalne. Jednym z pierwszych, którzy przyjęli je z entuzjazmem, był Jan Stanisławski, niby to groźny profesor, ale w gruncie starszy kolega uczniów, sam dowcipny, złośliwy i cudownie żywotny grubas; Stanisławski był serdecznym przyjacielem Starzewskiego; „Czas” był pół-oficjalnym organem Sztuki; związki między młodą „malarią” a młodą redakcją „Czasu” były bardzo bliskie. Noskowski duchem obejmował miłośnie teatr, malarstwo i muzykę; był urodzonym pieśniarzem, w którym drzemał nieuświadomiony piosenkarz. Sierosławski, Rakowski, Siedlecki, współpracownicy „Czasu” – to była dawna cyganeria Przybyszewskiego. I Zielony Balonik nie byłby przetrwał ani dwóch wieczorów, gdyby, na pierwszy apel, nie przybyła mu w sukurs redakcja „Czasu”, niemal w komplecie. „Stasinek” stanął na estradzie i ujął chwiejną czasem dłonią kaduceus conférenciera, na wpół bezwiednie wchodząc w uroczysty styl krakowskich mistrzów ceremonii27; Noskowski28 sypał wyborne piosenki i grzmiał w pianino, aż mu pot spływał z czoła. Żuk-Skarszewski recytował swój „tryptyk” o Złotym Runie z okazji nadania orderu Złotego Runa Andrzejowi Potockiemu29, właścicielowi słynnego pałacu „pod Baranami”, którego fronton zdobiły w istocie trzy baranie głowy.30 Siedlecki w uroczystościach Balonika świetnie parodiował Stanisława Tarnowskiego. Rakowski był tym, który z niesłychanym przejęciem odryczał z estrady moją Litanię do matrony krakowskiej. A Starzewski – jak w redakcji, tak i w kabarecie niezrównany animator – rozbawiony, uszczęśliwiony, widział w tym wszystkim dowód żywotności swego ukochanego „Czasu”. (Rozumiał zresztą i pewne polityczne możliwości tej placówki humoru; „miarodajne” sfery stańczykowskie nieraz dawały nam do zrozumienia, że chętnie by finansowały ewentualną gazetkę satyryczną Zielonego Balonika, ale, jak już wspominałem, w Krakowie kaprys artystów oporny był komercjalizacji). O ile zresztą Rudolf Starzewski nie pojawiał się na estradzie, roiło się na niej – w tej pierwszej pół-amatorskiej fazie – od innych braci Starzewskich. Stanisław, kapitan sztabu, przebierał się w trykoty i tańczył jako baletnica; Leopold, sekretarz ministerialny, przybywał specjalnie z Wiednia, aby odgrywać… sekretarza ministerialnego, idiotę, przy Trzcińskim, który odgrywał takiegoż idiotę ministra. Jan Starzewski wreszcie, radca skarbowy, drżący od tremy, produkował swoje amatorskie piosenki. A Tadeusz Starzewski z Wł. L. Jaworskim i Janem Hupką zasiadali przy stoliku w kącie, coś niby rada nadzorcza.

Później stosunki „Balonika” z „Czasem” jeszcze bardziej się zacieśniły. Jak z „Czasu” do „Balonika” weszło sporo osób, tak znów, z kolei, przez nowe wytasowanie ludzi, „Czas” znalazł w „jamie michalikowej” nowych przyjaciół lub współpracowników: Karol Frycz, Adamowicz, Jachimecki, Edward Leszczyński, Warchałowski. Młody adwokacik, Zakrzewski, dzięki swoim piosenkom31 zyskał sympatię Starzewskiego i został – syndykiem „Czasu”, dziedzicznej niemal osobistej własności Potockich spod Baranów… Iliady Noskowski towarzyszył Wł. L. Jaworskiemu w jego objeździe kandydackim dla agitacji przedwyborczej, brał z sobą Szopkę i kajet piosenek Delmeta, którymi czarował szlachcianki po dworach. Kiedy chodziło o to, aby przeforsować niepopularną kandydaturę Bobrzyńskiego, werbowano agitatorów w Zielonym Baloniku; w „Czasie” znowuż odbywały się posiedzenia komitetu „balonikowego”; na hektografie „Czasu” odbijaliśmy nasze cyrkularze i korespondencje. Nieraz Noskowski, wypukując na swojej maszynie uroczyste powitanie zjazdu ziemian lub biskupów, mimo woli bębnił je w takt jakiejś melodii, którą podśpiewywał sobie, a do której tekst już chodził mu po głowie.32

Szczególna rzecz, jak ludzie mało mają poczucia rzeczywistości: podczas gdy moralizatorzy grzmieli na Zielony Balonik jako na „cyniczną międzynarodówkę”, która „szarga świętości narodowe” (jakżeby się bez tego zwrotu obeszło!), nikt nie zauważył faktu, który wrogowie „Czasu” byliby z pewnością wyzyskali, mianowicie najściślejszych związków tego bardzo poważnego pisma z tą bardzo wesołą instytucją.

Z czasem te związki balonikowe scementowały się jeszcze mocniej: ci na estradzie i ci na sali tworzyli jakby wspólne bractwo, którego jednym centrum było stowarzyszenie Sztuka, a drugim redakcja „Czasu”, i które stanowiło swojego rodzaju potęgę w życiu kulturalnym Krakowa. Człowiek z Zielonego Balonika – to był człowiek, z którym można się było dogadać, człowiek mający poczucie humoru. Zarazem, to wymieszanie się światów i sfer, to fraternizowanie powagi z płochością, pracy z zabawą, cyganów z dygnitarzami, dziś tak naturalne, było w ówczesnym Krakowie czymś absolutnie nowym. A już kiedy, pod koniec istnienia Balonika, ekscelencja Stanisław Tarnowski, z córką swoją hrabiną Esterhazy i niesłychanie wzruszonym tym wydarzeniem szambelanem swoim, Jerzym Mycielskim, wkroczył do Michalika, aby oglądać swoją figurkę w Szopce, był to z pewnością fakt o wiele nieprawdopodobniejszy, niż gdyby dziś kardynał Kakowski zjawił się ze swym kapelanem na balu Quiproquo. To był piękny odwet Stańczyka. Tylko jeden Bobrzyński, kiedy mu na prywatnym „kabarecie” u jakiejś hrabiny zaśpiewano piosenkę „Pan Bobrzyński pod Mielcem stoi” – absolutnie nie mógł zrozumieć, czemu się ludzie śmieją.

Trwało to kilka lat, aż wreszcie wypalił się ogień, Zielony Balonik skończył się. „Czas” został po staremu prywatną centralą dobrego dowcipu. Ale i tam każdy rok przynosił zmiany; ludzie rozpraszali się, ubywali. Przyszła wojna, a z nią ciężkie na pismo opresje; i to przeszło; i znów „Czas” stanął na nogi. Moje z nim stosunki jeszcze się zacieśniły; z gościa stałem się współpracownikiem; chwile, które najmilej wspominam. Pisać w „Czasie”, na którym wychowałem się od dziecka, cóż za emocja! Potem losy przeniosły mnie do Warszawy; znów minęło kilka lat. I jeszcze raz spotkałem się z „Czasem” – przed kratkami sądu karnego. O tę dziwkę. Przywiozłem z sobą adwokata, redaktor Beaupré przyprowadził swojego. Biedny Tadzio Zakrzewski, syndyk „Czasu”, nie dożył tej chwili; a szkoda, byłby on występował z ramienia dziennika, byłoby weselej. Rozprawa się toczy, w końcu adwokat „Czasu” wstaje, krząka33 i wygłasza wielką mowę. O Boże! Cóż za styl, cóż za frazesy, cóż za patos! Gdzie on się chował? „W piśmie (wołał), które miało zaszczyt na swych łamach drukować Quo vadis mistrza Sienkiewicza, nie może być miejsca na koncepty kabaretowe godne Zielonego Balonika…”

A ja patrzałem tylko na niego i myślałem sobie: „Panie mecenasie, kiedy myśmy w »Czasie« robili Zielony Balonik, pana by tam może do przedpokoju nie wpuszczono”…

Zapadł wyrok w pierwszej instancji. I ten wyrok sądu karnego, skazujący redaktora „Czasu” na dwieście złotych grzywny (z ewentualną zamianą na karę aresztu), pięćset złotych pokutnego, i ogłoszenie wyroku na łamach pisma, za samowolne opuszczenie w felietonie słowa „dziwka” – to też może była zemsta Stańczyka, za to, że tak długo brano jego imię nadaremno…

 

Z dogmatem…

Pomiędzy epoką, którą można by nazwać matejkowską, a renesansem młodopolskim przypada w życiu Krakowa okres szczególnie jałowy. Jedno się kończy, drugie się nie zaczęło. Stańczycy krakowscy odegrali swoją rolę, mimo że wpływy ich polityczne miały przetrwać jeszcze długo. Niewątpliwie mieli oni swój okres twórczy, kiedy, korzystając z osłabienia Austrii, trzeba było wytargować koncesje dla kraju, kiedy, po załamaniu roku 1863, trzeba było fabrykować nową ideologię, kiedy umacniało się w Krakowie placówki polskiej nauki. Ale z czasem nadmierna przewaga jednej kasty, obwarowanej niesłychanymi przywilejami, aż nadto skłonnej do sobkostwa i ciasnoty, musiała doprowadzić do uwiądu. Odbija się to na mieście, które staje się partykularzem tym głębszym, im większe szeroki świat przechodzi tymczasem przeobrażenia. Od innych dzielnic odcina się ówczesny Kraków coraz grubszym murem. Nie dochodzą go prawie walki i prądy, tak znamienne podówczas dla Warszawy. Warszawiak (zwłaszcza „postępowy”) czuje się w Krakowie bardziej obco niż w cudzym kraju. „Ani ludzi, ani stosunków nie mogę pojąć”, pisze z Krakowa Żeromski do narzeczonej w roku 1892; „wszyscy ujadają na stańczyków, a wszyscy są stańczykami”. Nawzajem o Warszawie przeciętny ówczesny Galicjanin wie tyle, co o żelaznym wilku.

W owej epoce robi się w Krakowie osobliwie duszno. Władcy chwili, tępiąc młodość, sami się tymczasem – nieraz przedwcześnie – postarzeli. Wytwarzają się rządy starych ludzi, lub – gorsza jeszcze – „starobabokracja”. Z dwójcy Szujski – Tarnowski nie stało Szujskiego; został Tarnowski, karykatura wodza, raczej lajkonik obchodowy. Ciągłe „gaszenie”, ciągłe wołanie o trzeźwość, o rozsądek, wydały swoje; wychowały pokolenie karierowiczów… w mieście, gdzie nie było karier. Żywsza młodzież tłucze głowami o pręty klatki: wyrwać się za granicę, to marzenie; ale jakże trudne do ziszczenia!

Równolegle z marazmem ideowym, marazm artystyczny. Był jeszcze Matejko; zapewne. Ale ówczesny Matejko, to już nie był ten wulkan natchnienia co dawniej; wielkie jego płótna, coraz zimniejsze, coraz chłodniej były przyjmowane. Pamiętam charakterystyczny projekt, którego zapewne i wtedy nie brano zbyt na serio: ponieważ Matejko ma złą perspektywę a dobre głowy i ponieważ nikt tak wielkich obrazów nie kupi, aby jego obrazy… rozparcelować!… Obok Matejki, jednym tchem wymawiało się nazwisko Siemiradzki; Kraków tłoczył się na Wystawę34 podziwiać jego marmury „jak żywe”. Dość powiedzieć, że jego kurtyna nowego teatru była wydarzeniem artystycznym! Epigoni tych dwóch zapychają swymi bohomazami wystawy obrazów, podczas gdy np. prace Boznańskiej, które niebawem miały jej zdobyć stanowisko w Paryżu, były w Krakowie przedmiotem pośmiewiska. Bohaterem chwili jest Piotr Stachiewicz: „Tyś chyba widział w noc księżycową – otwarte niebo nad swoją głową – tyś chyba słyszał anielskie głosy – co przenikały na wskroś niebiosy”… – takie wiersze pisał ktoś do niego po karmelkowym Cyklu Matki Boskiej.

Na wystawę obrazów chodziło się głównie… wieczór, na koncert orkiestry wojskowej i elektryczne oświetlenie, jedyne wówczas w Krakowie. Jakże mi się żywo przypomniało to wszystko, kiedy w listach Żeromskiego napotkałem opis takiego koncertu, gdzie (pisze) „damy przy świetle elektrycznym mówią po francusku, oglądają Mildę Alchimowicza i na Lutnię tyle zwracają uwagi, ile na mnie”.

Ten sam odpływ w zakresie teatru. Umarł świeżo ówczesny dyrektor (1886–1893), Jakub Glikson. Mimo wszystkich frazesów, jakimi dziś starowinę na kredyt uczczono, trzeba stwierdzić, że jego rządy były nader smutnym momentem krakowskiej sceny. Glikson był totumfackim Koźmiana, który, zmęczony życiem na kilka frontów, oddał mu z czasem teatr, a sam pozostał przy polityce. Ponieważ równocześnie budował się już teatr nowy, o którym Glikson wiedział, że buduje się nie dla niego, prowadził tedy gospodarkę rabunkową, nic nie wkładając, a wyciskając co się da. Były oczywiście talenty aktorskie, bo gdzieżby się podziały; ale co do ogólnego poziomu, teatr ówczesny, stojący przeważnie „benefisami” i gościnnymi występami, był czymś nad wyraz prowincjonalnym. Podstawę jego stanowił – jak i za Koźmiana zresztą – francuski repertuar „salonowy”, zabawnie odbijający nieraz od krakowskiej biedoty, gdy zemdlona wicehrabina padając ukazywała podeszwy, na których kredą była wypisana przez szewca cyfra należytości za świeżutkie „zole”.

Literatura… Och! Cielęcy kult Sienkiewicza i to bez mała wszystko. Był Asnyk, zapewne; ale już na schyłku i – w niełasce; na IV tom swoich poezji (Nad głębiami etc.) Asnyk długo nie mógł znaleźć nakładcy. Nigdy może kult Sienkiewicza w Warszawie, gdzie ścierały się prądy społeczne, nie był tak zupełny, jak w owym „dobrze myślącym”, estetyzującym Krakowie.35 Sienkiewicz przebywał wówczas w Krakowie wiele; pamiętam jego odczyt – Pójdźmy za nim – preludium do przyszłego Quo vadis – ślicznie, choć trochę pretensjonalnie w swej „prostocie” czytane, niskim, matowym głosem. Czytał dla Niej… Bo to był okres jego miłości, z której wynikło znikome małżeństwo, oraz mściwa tych amorów transpozycja w Rodzinie Połanieckich. Był zresztą niewidzialny oczom zwykłych śmiertelników. To nie to, co później Stach Przybyszewski, któremu każdy mógł postawić koniak i wypić z nim „na ty”! „Z samymi hrabiami żyje, z samymi stańczykami”, donosi Żeromski narzeczonej w r. 1892. Obiegały za to jego dowcipy i powiedzenia, na przykład owo: „ładna Nata, ładna Ama, ale najładniejsza mama”, zapisane na wachlarzu pięknej pani Z., wraz z ustnym dopełnieniem do ucha sąsiada: „biedna Ama, biedna Nata, ale najbiedniejszy tata”… Mój Boże! znowu wspomnienie jak żywe: Ama i Nata Z., poezyjka Krakowa, najpierw ślicznie ubrane dzieci, z których urody dumne było całe miasto, potem młodziutkie panny, niepokojące swą dziewiczo-wyzywająco-cieplarnianą pięknością. Starszą zwłaszcza, Amę, powtarzał dziesiątki razy Axentowicz w swoich „główkach”; wycisnął ją jak cytrynę. Późniejsze ich małżeństwa były bardzo charakterystyczne; wydała je mama za mąż za granicą, jedną za księcia włoskiego, drugą za księcia rosyjskiego. Sama mama mieszka podobno dotąd na Riwierze. Kochano się w niej masowo, w owej epoce gdzie było tak mało kobiet, że na jedną przypadało po dziesięciu wzdychaczów, i to jakich! Kochał się w niej podobno bez większego skutku znakomity Kazimierz Morawski, tak, że aż zaniedbywał przez to swój warsztat naukowy, czym strapiony kolega jego i przyjaciel, ksiądz Pawlicki, chodził wielce zaaferowany i powtarzał: „Niechże ktoś na nią wpłynie, żeby ona jemu uległa, bo on nic nie pisze”.

Strasznie trudno jest trzymać w ryzach takie wspomnienia; wciąż jedno wysnuwa się z drugiego, wciąż coś odrywa od przedmiotu. Ksiądz Pawlicki: to znów cała epoka dawnego Krakowa, dla którego zresztą pozostał sfinksem ten młody i zdolny filozof-pozytywista, który nagle, nie wiadomo z jakich pobudek, został księdzem i zakonnikiem, po to aby dostarczać miastu przez lata całe tematu anegdotek, jako wielbiciel Renana i France'a, epikurejczyk, żarłok i czarujący buffon. Był profesorem filozofii (!) na Uniwersytecie Jagielońskim; kiedy, na posiedzeniu Wydziału, jeden z kolegów-profesorów nagle ciężko zaniemógł, Pawlicki wsławił się naiwnym wykrzyknikiem: „trzeba posłać po księdza”… Smakoszostwem był tak przesiąknięty, że rozprawiając po premierze o Judaszu Rostworowskiego, zamiast „Ostatnia Wieczerza” mówił „ostatnia kolacja” i, ani wiedząc kiedy, przeszedł na różne sposoby przyrządzania ryb. Raz, bawiąc w zaprzyjaźnionym pałacu (żył przeważnie w sferze pałaców), miał odprawiać w niedzielę mszę w kaplicy pałacowej dla domowych i gości. Wychodzi ze mszą, widząc, że paru hrabin jeszcze brakuje, czeka tedy, dając oznaki zniecierpliwienia; kiedy wreszcie śpioszki się zjawiły, skłania lekko kielich w ich stronę, mówiąc: „Ces dames permettent?36”, i idzie do ołtarza. Zabawną historię opowiadał mi o nim prof. Askenazy. Jako młody historyk, Askenazy referował w krakowskiej Akademii Umiejętności Pamiętnik króla Stanisława Augusta. Była tam relacja o kuchmistrzu królewskim, który był tak wybredny, że utrzymywał, iż dwudniowe masło jest już nieświeże. Naraz, przy tym ustępie, widzi Askenazy, który nie znał jeszcze wszystkich członków Akademii, że z aeropagu zrywa się jakiś ksiądz i machając rękami wykrzykuje: „Ma rację, ma rację, ja zawsze mówiłem, że nieświeże”. Z trudem go sąsiedzi-Akademicy uspokoili i posadzili z powrotem. To był ksiądz Pawlicki.

O czym mówiliśmy? O pięknej pani Z. i jej wielbicielach. Czy to jeszcze zwykła plotka, czy już „historia literatury”, doprawdy nie wiem; ale podejrzewam, że to do niej Kocio Górski adresował swoje strofy (cytuję z pamięci, więc może co przekręcam): „Nie wołaj na mnie, nie usłyszę, – czarnymi nie goń mnie oczyma – bom w elizejską wstąpił ciszę – i w blask, gdzie ziemskich wspomnień nie ma – bom białych świątyń przeszedł progi – i siadłem bogiem między bogi”…

Co znaczyło prozą, że wyjechał do Rzymu i że jak nie, to nie…

„Nie wołaj: jeszcze w szalę chwycę – uśpioną Zewsa błyskawicę – i w oczy twoje pałające – bez trwogi patrząc, w noc cię strącę – bo, jak się czarnym bogom święci – ciebiem poświęcił niepamięci”…

Tak górnie się piało w owym Krakowie, a miasto wyglądało mniej więcej tak jak na rycinie. I kiedy patrzę na tę dorożkę37, przypomina mi się mimo woli klasyczna scena z Madame Bovary Flauberta, gdy upiorny fiakier objeżdża przez pół dnia smutne ulice Rouen, kryjąc pierwsze upojenia miłosne Emmy i Leona. Iluż bezdomnym parom służyła za schronienie ta krakowska drynda, iluż wyolbrzymionym przeszkodami namiętnościom była zaczarowanym pałacem miłości! Egzaltacja słów skojarzona z trywialnością sytuacji, to było znamię epoki.

Czemu ten Kraków wyglądał tak straszliwie? Też jedna z fizjognomii powszechnego marazmu. Po Zyblikiewiczu, Dietlu, dawnych prezydentach Krakowa, nastąpiły senne rządy cnotliwego safanduły, księgarza Friedleina, które doprowadziły miasto do nieprawdopodobnego zaniedbania. Olimp krakowski miał przeważnie powozy, więc mniej cierpiał na tym, ale biada nam piechurom…

Ale to należy do innego paragrafu; na razie mówiliśmy o Kociu Górskim. Mówię „Kociu”, bo tak się dla wszystkich zwało to „cudowne dziecko” arystokratycznego Krakowa, paź cioci Modrzejewskiej-Chłapowskiej, która deklamowała w salonach jego wiersze. Biedny „Kocio” miał być po trosze ofiarą swojej sfery, z której nie umiał się wyzwolić. Utalentowany, dowcipny, wykształcony, nie dał mimo wszystko swojej pełnej miary; zaczął jako poeta, skończył jako historyk sztuki, wart był lepszego losu. Pamiętam jego nowelę Biblioman, nagrodzoną na konkursie „Czasu”; to był mały ewenemencik w literackim życiu Krakowa.

Dużym ewenementem natomiast stały się pierwsze tomy – zwłaszcza drugi – poezji Tetmajera. Ale o tym zjawisku trzeba by mówić oddzielnie. Tarnowski, przerażony, zapytywał w „Przeglądzie polskim”: „co by powiedział pan Tetmajer, gdyby ktoś, przejąwszy się jego ideami, oblał naftą kościół Mariacki i podpalił?” Ale w Tarnowskim już Litka z Rodziny Połanieckich budziła poważne zastrzeżenia, począwszy od samego imienia: „Litka? – pytał hrabia-profesor – co to za imię? Czy jest w kalendarzu święta Litka? Czy ksiądz powiedział przy chrzcie świętym Ego te baptiso Litka?… Może ta Litka (wydziwiał dalej) jest bardzo poetyczna i heroiczna, ale byłoby lepiej i dla niej, i dla jej rodziców, gdyby była była taka38, jak wszystkie inne dzieci w jej wieku”… A zważmy, że kiedy Tarnowski to pisał, on sam nie był w wieku usprawiedliwiającym ten stopień zdziecinnienia: miał lat pięćdziesiąt kilka. Cóż miał, niedługo potem, rzec o Przybyszewskim, o Zapolskiej, o Wyspiańskim! W tym świetle może zrozumialszy się stanie poemacik ze Słówek Boya o Niegrzecznej literaturze polskiej i jej strapionej ciotce. (Teraz Józio się pomodli – za mamusię, za tatusia – potem grzecznie się wysiusia – i spokojnie, cicho zaśnie. – Brzydki chłopak mruknął: „Właśnie”!) Bo zbliżał się moment, gdy życie ze wszystkich stron miało przypuścić szturm do tych zaspanych trochę i zadowolonych z siebie „okopów św. Trójcy”, w których hetmanił ten król żołędny w gronostajach; w ciągu dziesiątka lat Kraków – bodaj duchowy – miał się przeobrazić do niepoznaki. Tylko drynda została ta sama.

A oto epizod, który przedstawia mi się niby apogeum kończącego się świata, a zarazem jakby jego symboliczne Mane-Tekel-Fares. Był to arcy-dystyngowany ślub Sienkiewicza, który odbył się w prywatnej kaplicy kardynała Dunajewskiego. Uwielbiałem wówczas Sienkiewicza; uwielbiałem go, Boże odpuść, za Bez dogmatu; z bijącym sercem wkradłem się na tę bardzo zamkniętą uroczystość za kartą mego ojca. Sienkiewicz był zawsze trochę snob, jeśli wierzyć wspomnieniom W. Przyborowskiego, wedle których główną ambicją młodego autora Szkiców węglem było to, że babka jego była z domu Ciuńdziewicka. Toteż na ślubie tym znalazł się cały wielki świat krakowski. Z ciekawością patrzałem na znakomitego pisarza, wówczas czterdziestosiedmioletniego, co w owej epoce, zwłaszcza dla młodożeńca, było straszliwie dużo. Wydał mi się zachwycający, gdy tak sobie klęczał z dość głupią miną, widocznie wzruszony; dwudziestoletnia oblubienica39 zdawała się o wiele lepiej panować nad sytuacją. Książę-kardynał, świadom ważności momentu, wypieścił po literacku swoje przemówienie; robiąc aluzję do głośnej powieści Sienkiewicza, z naciskiem mówił, błogosławiąc nowożeńcom: „Z dogmatem idźcie w świat”…

24spektator (z łac. a. z fr.) – widz. [przypis edytorski]
25„Stasinek” stanął na estradzie i ujął chwiejną czasem dłonią kaduceus conférenciera, na wpół bezwiednie wchodząc w uroczysty styl krakowskich mistrzów ceremonii – Oto krakowiak Tadeusza Zakrzewskiego, przeprowadzający paralelę między Tarnowskim a Sierosławskim: „Dwie postacie historyczne miasto Kraków sławi, wielkiego Stasia ze Szlaku i Stasinka z Pawiej./ Obaj dzielni publicyści, zasłynęli w prasie, pisując czasem dla »Czasu« artykuł na czasie./ Każdy inną miał zasadę, głosił ją z godnością;/ jeden wołał: „bądźmy trzeźwi”, drugi: „precz z trzeźwością”/ Zgodność życia z swą zasadą podziwiano w świecie;/ jeden tron miał w Akademii, drugi w kabarecie./ W małych ciałach wielkie dusze i gest wielkopański:/ o tym pisał Przybyszewski, o tamtym Wyspiański./ A pod świętym Stanisławem, w zasłużonych grobie,/ złożymy kiedyś na Skałce te wielkości obie./ I zapłaczem nad mogiłą tych, co Kraków sławi,/ wielkiego Stasia ze Szlaku i Stasinka z Pawiej… [przypis autorski]
26Noskowski – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Witold Noskowski (rys. K. Sichulski). [przypis edytorski]
27Żuk-Skarszewski recytował swój „tryptyk” o Złotym Runie z okazji nadania orderu Złotego Runa Andrzejowi Potockiemu – W długim tym żartobliwym poemacie była taka apostrofa do znanego ze sknerstwa hr. Potockiego, namiestnika Galicji: „Dzieckiem w kolebce kto urwie łeb hydrze – Głupcem! Lecz wełnę kto wszyściutką wydrze/ Z baranów, kto ich wystrzyże, wyiska/ Wydoi, paszę odejmie od pyska/ I wszystką wełnę, co dają barany/ Spienięży, złoży na procent składany/ Ten, wzrósłszy w męża, zabłyśnie jak łuna./ Istnym bez trwogi ten rycerzem RUNA!/ A gdy nad RUNO nic nie masz na świecie/ Jak twą wspaniałość opiewać poecie?” [przypis autorski]
28z okazji nadania orderu Złotego Runa Andrzejowi Potockiemu, właścicielowi słynnego pałacu „pod Baranami”, którego fronton zdobiły w istocie trzy baranie głowy. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Motyw z portalu w pałacu „pod Baranami”. W środku głowa Andrzeja hr. Potockiego, namiestnika Galicji (z „Liberum Veto”). [przypis edytorski]
29Młody adwokacik, Zakrzewski, dzięki swoim piosenkom zyskał sympatię Starzewskiego – Oto jeden z krakowiaków Zakrzewskiego pt. „Baranie głowy”: „Sercem Polski nasze miasto, kto przeczy, bluźnierca, a sławny rynek krakowski sercem tego serca./ W nim całego życia obraz, każdemu tak znany: Friedlein, wieża Maryjacka, Hawełka, Barany./ Wszak te cztery rynku rogi, to przyznacie z góry, są gdyby słupy wytyczne dla naszej kultury./ Z jednej strony hejnał z wieży, co pod niebo sięga, głosi o tym, jaka była przeszłości potęga./ Z drugiej strony naszych czasów symbol masz gotowy: w melancholii zadumane trzy baranie głowy./ Od wieku nieporuszone, tego miasta strzegą, by przypadkiem coś nie wyszło z trybu codziennego./ Z dobrotliwym pobłażaniem pilnują tej rzeszy, co pod tablicą przysięgi (Kościuszki) z pieśnią nieraz śpieszy./ To znowu niechętnym wzrokiem śledzić muszą czasem, gdy tłum z czerwonym sztandarem przechodzi z hałasem./ Nic powagi ich nie mąci i nie budzi strachu, póki dumnym stąpa krokiem żołnierz na odwachu./ W czarno-żółtą patrzą budkę z wyrazem ufności, każąc ją mieć za fundament szczęśliwej przyszłości./ Kto tej budki świętość uzna, tego mają w pieczy, i zdrój łask na niego spływa, gdy jak baran beczy./ Jeśli tylko zręcznie umie wdziać baranią skórę, na wszystkie szczeble kariery szybko pnie się w górę./ A naród, choć czasem szemrze i skarży się na nie, przecież robi, co mu każą te głowy baranie!” [przypis autorski]
30w takt jakiejś melodii, którą podśpiewywał sobie, a do której tekst już chodził mu po głowie. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Boy (rys. K. Sichulski). [przypis edytorski]
31krząkać – dziś: chrząkać. [przypis edytorski]
32Kraków tłoczył się na Wystawę – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Wiosna na Plantach krakowskich (rys. C. Młodzianowskiego z „Abdery”). [przypis edytorski]
33jak w owym „dobrze myślącym”, estetyzującym Krakowie. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Ach, czy już pani wie/ Moja pani, moja pani… (Słówka Boya). Lalki z „Szopki krakowskiej” Ludwika Puget. [przypis edytorski]
34Ces dames permettent? (fr.) – czy panie pozwolą. [przypis edytorski]
35Tak górnie się piało w owym Krakowie, a miasto wyglądało mniej więcej tak jak na rycinie. I kiedy patrzę na tę dorożkę – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Drynda krakowska: gondola miłości (Rysunek W. Wyrwińskiego z „Abdery”). [przypis edytorski]
36gdyby była była taka – daw. konstrukcja w czasie zaprzeszłym, wyrażająca przypuszczenie, które nie może się już ziścić. [przypis edytorski]
37dwudziestoletnia oblubienica zdawała się o wiele lepiej panować nad sytuacją – W odziedziczonych rękopisach z jakiejś ówczesnej filantropijnej „jednodniówki”, znalazłem wiersz narzeczonej Sienkiewicza, przepisany do druku ręką Kocia Górskiego. Wiersz ten figurował w jednodniówce tuż obok drobiazgu Sienkiewicza pt. Osiczyna. Miało to wyraźny charakter anonsu: „Henryk Sienkiewicz i Maria … zaręczeni”; sprawiło też nie lada sensację w mieście, mimo iż jednodniówka wyszła w maju, a ślub odbył się w lutym. Wiersz narzeczonej Sienkiewicza, to już (zdaje mi się) historia literatury; więc go tu przytaczam. Tytuł: Riwiera. Na srebrnej, cichej, przeźroczystej wodzie,/ Cicho ligurskie kołyszą się łodzie,/ W oddali góry jasne i zamglone/ Jakby w muślinu spowite zasłonę./ Przy brzegu, ponad śpiących wód lazury,/ W koronkę willi rzeźbione marmury,/ Wśród dwóch błękitów świecą się i bielą/ Jak białe lilie, marząc nad topielą./ Głębiej cyprysów czerń, tam róż kaskady,/ I oliwniki. Bluszcz i winogrady/ Stroją mur, zębem wieków poszczerbiony,/ W ciemnej i jasnej zieleni festony./ Tam znów gaj pinii. Rozłożyste sosny/ Sennemu morzu nucą śpiew miłosny,/ A w chór złączone, złotolistne palmy/ Grają, jak harfy, dawidowe psalmy./ Różowem kwieciem kapią z gór migdały,/ Anemonami porastają skały,/ Czasem rybacka pieśń zabrzmi echowo…/ Wietrzyk przynosi woń pomarańczową. Powiedzcie: kiedy się człowiek wychował w tak dystyngowanej epoce, czy nie może mu zostać na resztę życia niejaka skłonność do używania ciężkich słów? [przypis autorski]