Za darmo

Znasz-li ten kraj

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Chrzciny Iwi

Kiedy, kreśląc te karty, wpatrzyłem się w odległą przeszłość, odnalazłem jedno jeszcze wspomnienie: chrzciny Iwi. Ach, te chrzciny Iwi, co to było koło nich śmiechu. Kiedy Przybyszewscy przybyli do Krakowa, przywieźli z sobą dwoje dzieci; Zenonek – już trzyletni kawaler – i kilkumiesięczna Iwi, która ten pierwszy okres swego życia spędziła na tułaczce po Europie, tak że nawet nie było czasu jej ochrzcić. Stach, który, poza kwestią religijną, był wielkim tradycjonalistą – rzecz u cyganów częstsza, niżby się zdawało – mówił o tych chrzcinach ciągle, zachwycony był, że ma dom, meble – jakże na krótko! – i że będzie mógł godnie dopełnić tego obrządku, z kumami, z oblewaniem, po polsku, po kujawsku, po chłopsku. Nareszcie nadszedł ten wielki dzień, a po nim wieczór, na który Stach zaprosił kogo tylko mógł.

Zaprosił… Z tymi zaproszeniami Stacha bywało doprawdy rozmaicie. Tutaj, oczywiście, były poważne; ale zwykle nie brało się ich dosłownie. W chwilach rozlewności zapraszał, zapraszał, po czym na drugi dzień bardzo był zaskoczony, gdy ktoś w oznaczonej porze się zjawił. (Przez jakiś czas, w kołach bliskich Stacha, z późniejszego, warszawskiego okresu, weszło w modę przysłowie: Zajączka jakoś nie ma. Wzięło się stąd. W czasie jakiegoś przyjacielskiego wieczoru, wkrótce po przybyciu do Warszawy, Stach zaprosił świeżo poznanego literata na drugi dzień do siebie na obiad, „na zajączka”. Ów, jeszcze nieobyty ze Stachem, a znający formy – podobno to był Lorentowicz – ubrał się, jak przystoi, w żakiet i przybył punktualnie. Stach powitał go z pewnym zakłopotaniem; coś mu widocznie świtało w głowie; przez dobrą godzinę nerwowo zabawiał gościa jak gdyby oczekując cudu, aż w końcu z nagłą determinacją pochylił się do jego ucha i rzekł: „Zajączka jakoś nie ma, ale pożycz pan rubla, to poślę po wódkę”).

Otóż, faktem jest, że, na godzinę przed przybyciem chrzestnych gości, w domu Stacha nie było „zajączka” ani śladu. I nie tylko zajączka… A zaproszonych było mnóstwo osób, i to nie tylko codziennych cyganów, ale i dystyngowanej sosjety! Stach wyszedł na miasto w nadziei że coś, gdzieś… Wierna jego gromadka była w owej porze już bardzo wypłukana. Na wódkę może by starczyło, ale nie chrzci się przecież samą wódką… Nawet Stasinek, choć miał w głowie „siła fortelów”, stał bezradny! Naraz, przypadkowo, napatoczył się z wizytą Józefat Nowiński z Warszawy, który wziął świeżo nagrodę na konkursie dramatycznym za swoją Białą gołąbkę i który, upojony szczęściem, wybierał się przez Kraków do Wiednia, gdzie zamierzał kupić lornetkę i inne sprzęty nieodzowne dla początkującego światowca. Z tym wszystkim zwierzył się niebacznie w kawiarni poprzedniego wieczora… Ujrzawszy Józefata, Stasinek otaksował go bystrym spojrzeniem i wyciągnął go do sąsiedniego pokoju na konferencję; gdy wyszli, Stasinek zakręcił się, znikł, i niebawem zaczęły się zjawiać kosze, paczki, butelki, mięsiwa… Kiedy nadeszli goście, stół był już pięknie nakryty: takich chrzcin nie powstydzono by się nawet na Kujawach.

Na drugi dzień Józefat Nowiński był nieco zafrasowany; zapytywany o podróż do Wiednia, powiadał, że jeszcze nie wie, o kupnie lornetki już nie było mowy. Czekał przez kilka dni w Krakowie, nie wiadomo na co, wreszcie nie doczekał się i wyjechał. Co gorsza, Stach wyszydził mu i sponiewierał jego Białą gołąbkę, która zresztą w teatrze krakowskim zrobiła sumienną klapę. Nic dziwnego, że Nowiński w artykułach swoich nie potraktował Stacha zbyt czule. Ale czemu biedny Józefat niedługo potem sobie w łeb strzelił? Licho go wie. On też był z rzędu tych, którzy mogliby się skarżyć – jak ów malarz – że Bóg im „dał talent, ale mały”. Jak można zresztą nazywać się Józefat?

Na razie, Józefat, fundator mimo woli, żyje, siedzi w kącie i patrzy cokolwiek oszołomiony, jak w domu Stacha zabawa idzie szeroko. Apud Polonos nunquam sine clamore et strepitu gaudia fiunt62, objaśnia go po Sienkiewiczowsku któryś z bandy, lejąc mu zdradliwie szklankę Czuby (tak nazywano ohydny węgierski koniak kupowany w szynczku na rogu, a szczycący się egzotyczną firmą Czuba Durozier). W istocie ryk był piekielny. Ale niebawem uciszyło się, bo Józef Kotarbiński, przetańczywszy z panią domu na nutę Słońce i pogoda, przystanął koło grajka i zaśpiewał improwizowaną strofkę. Odśpiewał mu, przetańczywszy z kolei, natychmiast geolog Grzybowski, i dosłownie parę godzin ciągnął się, ku niesłychanej radości Stacha, ten taneczny pojedynek na improwizowane krakowiaki. To się nazywa artystyczne poczucie stylu: chrzciny – to chrzciny! Było już dobrze szaro, kiedy Kotarbiński usiadł w fotelu i wśród religijnej ciszy, zaczął, jakby do siebie, mówić strofy Beniowskiego, te najpiękniejsze: Twój czar nade mną trwa…

To wszystko brzmi jakby jakieś echo Murgerowskiej cyganerii. Boże drogi, co za niewinność! Bo, jak rzekłem, w historii Przybyszewskiego ten pierwszy okres krakowski zajmuje dość odrębne miejsce. To były w jego udręczonym życiu jedyne może chwile pogody – bardzo niepewnej – jedyne chwile jakże nietrwałego spokoju. W patetycznej sonacie tego życia to było jakby scherzo. Wszystko, przy zachowaniu jego cech indywidualnych, barwi się tonem żartobliwym, jest mniej tragiczne, mniej ponure, niemal jowialne. Bo i dolę w tej krótkiej chwili w istocie miał lżejszą. W Niemczech paliło mu się już pod nogami. Kiedy Wincenty Lutosławski, poczciwie, ale trochę po doktrynersku, ściągał go do siebie do Hiszpanii, aby mu „uzdrowić duszę”, stwierdza w swoim liście, że pisarz znajduje się „na drodze do rozpaczy”. Trudno się dziwić: młodzi pisarze niemieccy, już sławni, przymierali w owym twardym Berlinie głodem, jak miał tam wyżyć poeta, kapryśny, niepodległy, a raczej podległy wszystkim niebezpiecznym nałogom, który w dodatku obarczył się żoną i dwojgiem dzieci! Zarobić trudno, pożyczyć wśród obcych też niełatwo. Przy tym tak obco, w Berlinie czy w Skandynawii, tak obco dla tego rozlewnego Kujawiaka!

Naraz, kiedy dosłownie nie wie, co z sobą począć, dostaje listy, namawiające go do Krakowa. Chwyta się tej myśli. Jedzie z Norwegii jak w upojeniu. „Całe szczęście (pisze w swoich Wspomnieniach), że na pieniądze, które wiozłem do Polski, miałem czek na Wiedeń, inaczej bym był bez jednego centa przyjechał do Krakowa; ten czek mnie uratował”. Spyta ktoś, jak można w wagonie, w drodze, nie zatrzymując się, wydać pieniądze: Przybyszewski i ten sekret posiadł! A skąd Stachowi te pieniądze, te czeki na Wiedeń? Stąd, skąd i wielu innym Stanisławom: Paderewski, opatrznościowy Paderewski!

Rozkoszne są te wyznania Przybyszewskiego, świadczące, jak mało on chodził po ziemi. Ten redaktor „Gazety robotniczej” powiada, iż „był przekonany, że w Galicji tak samo Niemcy Polaków dławią jak w Prusiech63”; bał się adresować po polsku listu do Krakowa, bo był przekonany, że list taki zaginie. „Byłem jak oszołomiony, gdym wszędzie na ogół słyszał tylko język polski – tragarze, urzędnicy, kelnerzy”. Ale nie tylko język polski upajał Stacha; czekały go inne niespodzianki. „Gnany przemożną tęsknotą, jechałem do Polski, ale przez głowę mi nie przechodziło, żebym miał kiedykolwiek jaką rolę w Polsce odegrać. Byłem na to przysposobiony, że pies kot się o mnie nie zatroszczy, że będzie tak, jak było w Berlinie; małe kółko artystów, żyjące całkiem poza obrębem społeczeństwa”… Tymczasem… to, co Stacha zaraz na wstępie spotkało, przywodzi mu na myśl scenę z Rewizora z Petersburga. Musiało to wrażenie być wiernie takie, bo kilka razy w tych wsponmieniach, chcąc określić swoją sytuację, powraca do Rewizora. Odczuwał to – powiada – „aż do przykrości, aż do zawstydzenia”:

„To przykre wrażenie potęgowało się w ciągu całego wieczoru; zaledwie włożyłem papierosa do ust, już znalazło się jakby na wyścigi kilka zapałek; nie zdążyłem jeszcze zawołać na kelnera, a już zjawiał się z całą tacą wódek i zakąsek; – zapytałem, gdzie mogę mój czek zrealizować, a w tej chwili wypłacono mi całą zawartość mego czeku i to w samych pięcioguldenówkach, aby suma pokaźniej wyglądała…

Czy to nie jest wzruszające?

Ktoś mu znajduje mieszkanie, ktoś mu je mebluje, najbardziej utalentowani malarze spieszą mu zdobić ściany; kiedy nie ma grosza w domu, ktoś wtyka kucharce parę guldenów na obiad. Wciąż nowi ludzie, nowe fizjognomie, a wszystko kręci się koło Stacha, wszystko pije jego słowa. Kraków był jak stara zasuszona wdowa, której spadł nagle z nieba młody czarujący amant; Kraków oszalał! Przybyszewski, wspominając te czasy, pisze o staczanych walkach. Ale co to były za walki? z kim? Jedynie literaci boczyli się na niego, ale ci jego osławieni „mydlarze” ani trochę; gdyby chciał, mógł był chodzić z wieczoru na wieczór, z rautu na raut; mydlarze, a zwłaszcza mydlarki, aż drżą do tego, aby oglądać tego osławionego truciciela dusz. Publiczność przepełnia salę na jego odczycie o czarnej magii, gdzie oszołomionym młodym panienkom opisuje dokładnie phallusa szatana (opatrzony był kolcami, chytrze ustawionymi pochyło, jak u jeża). A jeżeli nie było walki, to dlatego, że nie było armii nieprzyjacielskiej, ani twierdzy; nie było czego zdobywać. Stary hetman krytyki, Stanisław Tarnowski, był już dość ośmieszony. „Czas” drukował Anioła śmierci, odmładzał się na gwałt. Teatr Pawlikowskiego był dla młodych, dom Sewera Maciejowskiego, najżywsze centrum artystyczne, zawojowany był przez młodych, co prawda… mało młodych.

 

Tak jak troska o byt była w owym okresie życia Przybyszewskiego lżejsza, tak samo i wytężenie jego siły twórczej. Żyje ze swego bogatego wówczas kapitału; przebija swe walory na polską monetę; rozmienia je po trosze na drobne… Upaja się swymi prymicjami polskiego języka, i wypoczywa, bawi się, śmieje się swoim zawsze cokolwiek niepokojącym śmiechem. Los tego tragicznego i tragedię niosącego człowieka jakby przycupnął na chwilę.

Kiedy sobie wspominam ówczesne sceny krakowskie, nawet to, co tak patetyczną nutą brzmi w innych jego momentach, tu barwi się groteską. Na przykład porywy religijne tego „satanisty”, którego młodość kołysała się hymnem Święty Boże. Pamiętam taką scenę. Powrót do domu ze Stachem, którego zawsze odprowadzało się gromadnie, miał swój ustalony porządek. Wstępowało się po drodze gdzie się tylko dało. Ostatni etap, to był mały szynczek przy ulicy Karmelickiej, gdzie nad ladą widniał napis, jakże charakterystyczny dla ubożuchnego Krakowa: „Po godzinie 11-ej potrawy i napoje o 1 centa droższe”. Istotnie na jajku na twardo i kieliszku wódki było to podrożenie o 33 proc., bardzo poważne! Stamtąd już prosto do domu, nie było już nic: droga wiodła pod cudownym ołtarzem kościoła na Piasku. Jednego dnia, Przybyszewski, rozebrany skruchą, zatrzymał się przed ołtarzem, przyklęknął i długo się modlił. Po czym, jeszcze na klęczkach, wyjął papierośnicę i już gotował się zapalić papierosa od lampki płonącej przed obrazem, kiedy Godziemba Wysocki, unus defensor, któremu aż dech zaparło, chwycił go za rękę karcąc go słowami: „Cóż ty, Stachu, żyd jesteś, poganin?”

Druga historia przypomina mi ową spowiedź biednego Leliana, – Verlaine'a – tak zabawnie opisaną przez Anatola France. Przyjechał mianowicie do Krakowa osiemdziesięcioletni blisko, ale bardzo czerstwy ksiądz z prowincji i zachodził wieczorami do kawiarni Szmidta (lokal w rodzaju dawnej warszawskiej Udziałowej), gdzie koczowała cyganeria. Pokazywano go sobie i mówiono o jego wieku podziwiając żwawość staruszka. Poza tym był to zwykły sobie człeczyna, lubiący się zabawić przy kieliszku. Przybyszewskiemu ten osiemdziesięcioletni kapłan uderzył na imaginację: ujrzawszy przy jego stoliku kogoś znajomego, przysiadł się i poprosił, aby go przedstawić księdzu, co staruszek przyjął obojętnie. Ale Przybyszewski nachylił się do księdza i począł mówić swoim wnikliwym szeptem: „Proszę ojca, dla religii katolickiej mam taką głęboką cześć, ja, człowiek występny” etc. Ksiądz, który zupełnie nie wiedział, co za jegomość przysiadł się do stolika (a choćby i wiedział, nic by mu to nie powiedziało), odburknął: „A dajże mi acan spokój, idźże opowiadać takie rzeczy swemu spowiednikowi. – A co by ojciec powiedział, gdybym się pochylił z całą pokorą do nóg, uklęknął i poprosił tu zaraz, o tę najświętszą katolicką spowiedź…” I gotował się klękać. Tego już księdzu było za dużo: „A idźże pan do stu diabłów – huknął pięścią w stół – widzicie bałwana, człowiek spokojnie kieliszka wódki wypić w tym Krakowie nie może. Płacić”.

Takim pasmem nieustających anegdot płynęło to życie. Ale czuć było, że tak być wiecznie nie może. Było to życie jakby nierealne, jakby wyzwolone spod praw ciążenia, prawa te musiały odzyskać swą wagę. I sam Stach nie mógł wytrwać tak długo; dusza jego łaknęła dramatu, łaknęła nieszczęścia: znalazła go też do sytości. Ten pobyt w Krakowie pozostał w jego życiu epizodem, epizodem dość osobliwym, któremu on sam, po latach trzydziestu, przygląda się we wspomnieniu z niejakim zdziwieniem.

Ostatnich podrygów tego krakowskiego poematu nie byłem świadkiem. Po piekielnej bowli (zimny poncz) urządzonej na cześć jakiegoś „Kujawiaka”, który, przez jeden dzień będąc przejazdem w Krakowie, zapoznał się ze Stachem – przy czym nikt nigdy nie dowiedział się, jak on się nazywa, Kujawiak i tyle – przeleżałem parę godzin w śniegu, przechorowałem potem dwa miesiące. Kiedy pierwszy raz z resztkami gorączki wstałem z łóżka i powlokłem się do domu Przybyszewskich, zastałem drzwi zamknięte, szybę wybitą, szedł jakiś nieuchwytny powiew dramatu i ruiny. I tak było w istocie. Skończyło się scherzo, jedyne bodaj, jakie było w życiu biednego Stacha. I mała Iwi, nasza chrzestna córeczka, poszła do obcych i już tam została. I na to się zdało chrzcić ją tak po polsku?…

Kuźnie intelektu

Każdy się domyśli z górnej metafory tytułu, że mowa o kawiarniach. Raz po razu powtarzało się w tych wspominkach słowo „kawiarnia”. Słowo niby pospolite, a jednak wymaga historycznego komentarza. Są oczywiście kawiarnie i dziś, jest ich coraz więcej, i pełno w nich ludzi. Interesy, randki, muzyka, dancing, dziewczynki, życie, ruch. Otóż, gdyby ktoś dzisiejszymi oczyma mógł ujrzeć dawną kawiarnię krakowską, byłby przerażony. Klasztor. Sami mężczyźni. Kobiety nie chodziły do kawiarni. Mężczyźni tonący w plikach gazet. Pożeracze gazet64, którzy gromadzili koło siebie sterty drukowanego papieru, siadali na nich, strzegli ich zazdrośnie, gdy inni czekali godzinami na swoją kolej. Polskie, niemieckie, francuskie, angielskie, dzienniki, tygodniki… Czego oni szukali w tej bibule? Oszukiwali niedostatek żywego życia. Kibicowali. Całemu światu. Życie przeciętnego krakowianina było wiecznym kibicowaniem.

To byli samotnicy. Ale tu i ówdzie znowuż inny obraz. Grupa ludzi zapalających się, zagadanych, rozwrzeszczanych. Padają wielkie słowa. Ibsen, Nietzsche, Stirner, Dostojewski, Hamsun, Spinoza, niżej ani przystąp. Impresjonizm, estopsychologia. To były szkoły dialektyki, niczym ateńskie. Myślałby kto, że to sami fachowcy, filozofowie, literaci? Gdzież tam, połowa z nich to byli urzędnicy, którym nikt za to wszystko grosza nie dał. Sztuka dla sztuki.

To władztwo dialektyki miało głębokie przyczyny. Tak jak dziś jesteśmy w życiu bombardowani faktami, zdarzeniami, sensacją, tak w przedwojennym Krakowie była przerażająca niedokrewność faktu. To, co się działo, było drobne; to, co większe, było daleko. Jedyny możliwy ruch był w świecie wyobraźni. Żyło się abstrakcją. Walczono o „światopoglądy'', bez innych konsekwencji prócz papierowych. Świat fikcji. Kłócono się o „nadczłowieka” jak dziś o Brześć. Prawda czy kłamstwo? Dzika kaczka. Czy silny człowiek ma obowiązek liczyć się z etyką? Borkman. W ogóle problemy. Na tym tle można zrozumieć znaczenie teatru Pawlikowskiego. Wypiekał chlebuś dialektyki na cały tydzień.

Dialektyka! Boska sztuka z Grecji rodem! Kiedy czytałem Erystykę Schopenhauera, gdzie znajdują się skatalogowane wszystkie chwyty mniej lub więcej nielojalnej dyskusji, mające na celu pognębienie przeciwnika bez względu na rację, byłem oczarowany, odnajdywałem się w jakże znajomym świecie! Mimo wszystko, to była szkoła nie do pogardzenia. Dziś, przy pośpiechu życia, przy powszechnym pragmatyzmie, który nie doznaje potrzeby poza-utylitarnego wartościowania zjawisk, niezrozumiałą wyda się owa pasja bezinteresownego, oderwanego dociekania „prawdy”, Ding an sich, to oglądanie w najrozmaitszych oświetleniach fikcyjnej rzeczywistości. Ale, jako ćwiczenie myśli, miało to bezwarunkowo swoją wartość. A przy tym – rzecz w ówczesnym Krakowie niemałej wagi – rozkosze te były gratis.

Stolik kawiarniany miał swoich herosów. O ile większość mełła językiem, dysputując nieraz zawzięcie o pisarzu, którego żaden ze spierających się nie czytał, byli tacy, którzy czytali i chłonęli wszystko. Za wszystkich. Studnie erudycji. Ludzie o zdumiewającym obszarze wykształcenia, zużywanego jedynie na terenie kawiarni.

Nieraz zastanawiałem się nad rolą improduktywów, o wiele donioślejszą niżby się zdawało. To są roznosiciele pyłków inteligencji. Za innych chłoną, za innych trawią myśli, pomagają do ich krążenia. Czytają często za tych, którzy… piszą. Bo pisarze na ogół czytają znacznie mniej niż się przypuszcza, instynktownie bronią się przed nadmiarem druku. Pisać i czytać, to może za dużo! Owi rzekomi improduktywi, to są nieznani wychowawcy; gdyby można było na idealnej wadze ważyć takie rzeczy, wpływ niejednego z nich okazałby się może większy od wpływu jakiego znanego producenta książek.

W ogóle z tym artyzmem, to nie wiadomo jak jest. Miary, które się stosuje, są raczej utylitarne. Na przykład dar opowiadania a dar pisania. Czy pierwszy gorszy jest od drugiego? Tyle że ulotny, że ograniczony na mniejszą ilość odbiorców. I ten, co wyładowuje się bezpośrednio, idąc za swoim powołaniem zmarnuje życie na gawędach, wygłupianiach, ma szanse zostać pieczeniarzem i wykolejeńcem, gdy ten, co pisze, dojdzie do glorii i dochodów. Jestem przekonany, że gdyby istniał jaki przyrząd do bezpośredniego oznaczania stopnia artyzmu, klasyfikacja wypadłaby bardzo inaczej od oficjalnej. Wspominałem w jednym z poprzednich felietonów o Władysławie Michałowskim, którego nazwałem artystą bez teki, i oto, poruszony moim wspomnieniem, pisze do mnie jeden z tych, co go znali najbliżej:

„…był, zdaniem moim, jednym z największych aktorów-filozofów i nie tylko odtwórcą, ale twórcą postaci, które nigdy nie żyjąc w świecie, żyły i żyją między nami… Gdyby ktoś rozmowy i powiedzenia tych postaci utrwalił pismem, można by z tego czerpać w życiu w chwilach złych i dobrych jak z Fausta”…

Tak mówi bardzo inteligentny człowiek o tym ziemianinie i staroście galicyjskim, który nic w ogóle nie pisał i całe życie przebawił się bańkami mydlanymi dowcipu i fantazji. „Na dwa dni przed śmiercią, będąc już właściwie umierający (czytam w tym samym liście), udawał Pawła Popiela, jakby Paweł Popiel mówił o Aleksandrze Skrzyńskim i jego rządzie, wtedy właśnie ukonstytuowanym”. Też Jowialski, ale jaki!

To tylko nawiasem. Wróćmy do kawiarni. Otóż, można zrozumieć, że wówczas – dziś wydaje się to nieco egzotyczne, a nieśmiertelny Franc Fischer jest zabytkiem właśnie z owych epok – były umysłowości wyżywające się w ten sposób; inteligencje zarazem bardzo czynne i bardzo leniwe, które podnieca kontakt z audytorium, zapładnia atmosfera dysputy, paradoksu. Nie docenia się dziś tych ludzi. Grecy byli w tym szersi, mieli swój typ filozofów ulicznych, skompromitowany w sofistach, ubóstwiony w Sokratesie. Zawsze kiedy się nad tym zastanawiam, myślę o biednym Ludwiku Janikowskim, któremu tyle zawdzięczam, tak znanym później w bohemie wiedeńskiej, przyjacielu Altenberga, Krausa, opisanym zjadliwie w paszkwilowej powieści pod tytułem Ezechiel der Zugereiste. Cóż to był za wspaniały płomień inteligencji!

Ach, te dysputy krakowskie! Dziś trudno sobie wyobrazić coś podobnego, z powodu obecności kobiet. Nie zniosłyby tego. Czytałem gdzieś o procesie rozwodowym w Ameryce, w którym żona zażądała rozwodu z powodu znęcania się męża. Jako przykład okrucieństwa podała, że sprowadzał do domu przyjaciół i po kilka godzin rozmawiali o Kancie. Sąd uwzględnił motyw i udzielił rozwodu. Z tego punktu widzenia, niejeden bywalec kawiarń krakowskich mógłby być oskarżony o sadyzm…

Godziny schodziły na takich dysputach. „Wisełka płynie wolno, ma czas, robaczku, ma czas”, mawiał Stach Przybyszewski. Istotnie, czego jak czego, ale czasu było w Krakowie dość. Kiedy zamykano jedną kawiarnię, szło się do drugiej; w tym sennem mieście kilka kawiarń było otwartych do trzeciej rano! Bez muzyki. Broń Boże: tym krakowski wyjadacz kawiarniany gardził: tylko gazety i gadanie. Można tam było dostać wódki, szynki, jajka, więc po co w ogóle wychodzić? Ale trzecia rano wybiła jak nic, a tu jeszcze nie doszło się do konkluzji w najwalniejszych sprawach ducha! Na szczęście i wtedy było gdzie się schronić; była kawiarnia, której nie zamykano nigdy, otwarta bez przerwy dniem i nocą przez trzydzieści lat istnienia: „Rosenstock” (Rosenkreutzer, jak go nazywał Przybyszewski), na rogu ulicy Lubicz. Była to najbardziej malownicza knajpa, jaką znałem; ponieważ, począwszy od trzeciej rano, była jedyną, spotykały się tam wszystkie stany. Złota młodzież wprost z balu we frakach, i również we fraku kelner z innej kawiarni, który po fajerancie zachodził jako gość na partyjkę bilardu. Tupot nóg dorożkarzy wstępujących na rozgrzewkę i szwargot oficerów austriackich. A wśród tego gwaru, zaduchu, w kącie, nic nie widząc, nic nie słysząc, tokuje dwóch młodzieńców, wydzierając sobie słowa, miażdżąc się argumentami, nie mogąc się doczekać chwili, gdy przeciwnik zrobi pauzę dla nabrania oddechu. Ci z pewnością przegadają tak do ósmej rano, po czym będą jeszcze do południa obchodzić plantacje, upici jednym z najsilniejszych narkotyków – gadaniem.

 

A kelnerzy kawiarniani! Raz ujrzałem klepsydrę, gdzie, pod imieniem i nazwiskiem, widniała taka godność: Były kursor związku kelnerów. Nie, to już za wiele melancholii: kelner, związek kelnerów, i kursor tego związku, i do tego były, i do tego umarły. I stałem długo przed tą klepsydrą, w pustej ulicy krakowskiej, w błoto i w deszcz, niczym Hamlet nad czaszką Yoricka.65

Potem przybył miastu jeszcze jeden nocny lokal: dworzec kolejowy. Dawniej zamknięty na parę nocnych godzin, od czasu „blitzów” otwarty był całą noc. Tam – już za czasów Balonika – wędrowali nad ranem wypędzeni skądinąd cyganie. Pamiętam, jak raz malarza Stasia G., zalanego porządnie, opanowała uparta myśl, że wszyscy, którzy tam czekają na ranne pociągi, przyszli pić, tylko „kuferki hycle dla niepoznaki pobrały”, powtarzał z podziwem dla ich pijackiej chytrości. Tenże Staś G. rzucił się na brodatego portiera Czecha, który nosowym głosem wykrzykiwał swoje „Schnellzug nach Dziedzitz, Oderberg, Prerau, Lundenburg, Wiee-en”, i wpił się namiętnie w jego wargi, krzycząc; „Usta mi twoje daj, chcę kąsać twoje usta!” Ale niech nikt nie przypuszcza nic złego, to była tylko taka fantazja artysty. Ten cygan nad cyganami, biedny jak mysz kościelna, ożenił się później z ekscentryczną hrabianką: była to już epoka Balonika i pod tym znakiem był też poczęty ów mariaż. Żyli z sobą wcale dobrze, ale można było umrzeć ze śmiechu, słysząc co za historie haftuje Staś na temat tego małżeństwa; jak ona nim pomiata, jak go maltretuje, jak mu wymawia łaskę, którą mu zrobiła. „Rano myję zęby kalodontem, a ona wydziera mi tubkę i wyrzuca przez okno; ty dziadu jeden, woła, czyś ty wiedział przedtem, co to kalodont?” etc. Tak potrafił snuć godziny całe, kiedy się urżnął, i płakał przy tym nad sobą rzewnymi łzami. Czyż kawiarnia, w której występowali tacy komicy, nie była atrakcją?

Nie pamiętam dokładnie, kiedy zaczęła się do kawiarni inwazja kobiet. Zdaje mi się, że to było w Secesji (róg Rynku i św. Anny), z jej tandetnym szykiem, muzyczką i w ogóle wiedeńskim stylem. Tam zaczęły chodzić rodziny i w ogóle damy. Natomiast stara kawiarnia Sauera (gdzie jeszcze królowa Jadwiga miewała randki z Wilhelmem, ale wtedy nie było tam kawiarni tylko dom Gniewoszów), na przeciwległym rogu Rynku, wciąż była męska. Aby iść umiarkowanie z duchem czasu, Sauer wprowadził pokoik, gdzie mężczyzna mógł pojawić się tylko o tyle, o ile towarzyszył damie. Koniec temu nonsensowi położył jakiś gość, który wszedł sam i zażądał herbaty. Przeproszono go, że nie wolno go obsłużyć, o ile jest bez damy. „A, tak?”, odpowiedział i wyszedł. Za chwilę wrócił z „protustką” (jak to nazywa Jakub Wojciechowski) z rogu, posadził ją naprzeciw siebie i rzekł spokojnie do osłupiałego kelnera: „Proszę o herbatę”.

Z tych kawiarni najruchliwszą i przez długi czas najbardziej „literacką” był Schmidt na roku Szewskiej i plantacji. Było tam nieprawdopodobnie brudno, bo właściciel, jako radny miejski, nie lękał się żadnych przepisów i inspekcji. Kiedy mu ktoś zwracał przyjacielską uwagę, że jednak warto by oddzielić kuchnię od klozetu i wprowadzić pewne elementarne ulepszenia, odpowiadał spokojnie: „Pełniej nie będzie”, pokazując gestem salę, w której w obłokach dymu istotnie była głowa przy głowie.

Potem Paon, o którym mówiłem już gdzie indziej. Zdziwi może kogo na rycinie, że w ogólnej sali jest zamalowane płótno, a w Paonie ściany są puste. Bo właśnie Paon był ucieczką od tego ogólnego płótna, którego demokratycznej pstrokacizny nie mógł znieść czciciel hierarchii w sztuce, Jan Stanisławski. W Paonie były tylko bloki z papierem rysunkowym, pastele i węgle pod ręką. Często nad ranem zaczynał tam robić swoje portrety Wyspiański. Tam pamiętam heroiczną scenę, kiedy Przybyszewski i Kasprowicz spotkali się pierwszy raz (tak to przynajmniej przedstawiał Przybyszewski, troszczący się w tym momencie o wszystko raczej niż o ścisłość historyczną), od czasu jak Jaś pasał gęsi w rodzinnym Szymborzu o miedzę od Łojewa, ojczyzny Stacha. Upili się oczywiście obaj jak nieboskie stworzenia; nie wiedząc już co robić z wzajemnej czułości, zamienili kamizelki jak bohaterowie Homera zbroje. Stach miał berlińską kamizelkę brązową ze złotymi guzikami na dwa rzędy, z której był bardzo dumny, ale oddał ją bez wahania. Kasprowicz chciał wymienić i pugilaresy, ledwo go przyjaciele powstrzymali, bo Kasprowicz, jadąc do Warszawy na odsłonięcie pomnika Mickiewicza, pugilares miał spęczniały banknotami, a nasz Stach, Boże zmiłuj się… Ale na jedno wyszło by Jasiowi, bo i tak wszystko w Warszawie przepił.

Czasem zaglądał do Krakowa i do Paonu Miriam, wytworny smakosz, który kunsztownie skomponowaną biesiadę zwykł był kończyć kieliszeczkiem crème de Mocca. Pamiętam scenę, jak Stach dawał restauratorowi Turlińskiemu skrócony kurs literatury polskiej.66 „Uważasz, robaczku, najsampierw idzie Jaś, taki wielki magnat polskiego słowa, taki sobie biedniuchny Syn ziemi, idzie sobie takim grzmiącym krokiem do nieśmiertelności. Uważasz robaczku: Jaś. No, Kasprowicz. – A, pan Kasprowicz, znam, znam, odpowiadał życzliwie Turul, pamiętny że w czasie przejazdu Kasprowicza pękło w Paonie ze dwadzieścia butelek szampana. – A drugi, uważasz, robaczku, taki wytworny książę kultury europejskiej, mag wiedzący wszystkie tajemnice, ten, co najsubtelniejsze włókna… No, Miriam!… (Barania mina Turlińskiego zdradzała wyraźnie, że ani w ząb nie wie, o kim mowa). No, Miriam, ten, co najsubtelniejsze włókna duszy… (Ta sama mina restauratora). I byłoby się tak ciągnęło długo, aż wreszcie znawca ludzi i napojów, Stasinek, zniecierpliwiony tym nieporozumieniem wynikłym jedynie z użycia niewłaściwego języka, rzucił tylko; „No, Turul, likier kawowy”… Oblicze Turlińskiego rozjaśniło się natychmiast wiedzącym błyskiem: „A, pan Przesmycki, znam, znam, oczywiście”… Bo Zenon Przesmycki był mu doskonale znany, ale nie jako mag, tylko jako smakosz.

Poczciwy Turliński, a jednak i on uległ czarowi atmosfery! Kiedym go spotkał „na wygnaniu”, we Lwowie, omal nie płakał wspominając krakowskie czasy. Wówczas Turliński prowadził we Lwowie kawiarnię Sztuka, niby to w duchu krakowskich tradycyj, i robił w niej dziwne cuda. Pozawieszał na ścianach rysunki z Paonu, o pewnej godzinie muzyczka grała pianissimo, światła gasły, ustępując miejsca czerwonym lampkom, robiła się cisza, i to się nazywało „nastrój”. Myślałem, że pęknę ze śmiechu, kiedym to ujrzał. I sam Turliński czuł różnicę… Toż samo kelner jego Jan, dla którego bruderschaft wypity z Przybyszewskim u Rozenstocka stał się głębokim wstrząsem psychicznym i przeanielił go w jakąś pół-fantastyczną postać. Tajemnicze są czary Sztuki!

60Apud Polonos nunquam sine clamore et strepitu gaudia fiunt (łac.) – u Polaków radość nie obejdzie się bez krzyków i hałasu (cytat z Pana Wołodyjowskiego H. Sienkiewicza). [przypis edytorski]
61w Prusiech – dziś popr.: w Prusach. [przypis edytorski]
62Pożeracze gazet – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Pożeracz gazet (rys. K. Sichulski z „Liberum Veto”). [przypis edytorski]
63I stałem długo przed tą klepsydrą, w pustej ulicy krakowskiej, w błoto i w deszcz, niczym Hamlet nad czaszką Yoricka. – tu w tekście umieszczono dwie ilustracje z podpisami: Sztuka a życie: p. Sulima w roli Racheli z Wesela; Sztuka a życie: Rachela autentyczna w kawiarni. [przypis edytorski]
64Pamiętam scenę, jak Stach dawał restauratorowi Turlińskiemu skrócony kurs literatury polskiej. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Sala w kawiarni Turlińskiego (Od lewej ku prawej; M. Dobrowolski, Alfred Wysocki, Dagny, W. Tetmajer, K. Żelechowski, K. Rakowski, T. Żeleński (Boy), S. Przybyszewski i in.). [przypis edytorski]