Za darmo

Życie Henryka Brulard

Tekst
Autor:
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XII

Bilecik pana Gardon

Utworzono Bataliony Nadziei czy też Armię Nadziei (rzecz szczególna, nie pamiętam nawet z pewnością nazwy rzeczy, która tak mną wstrząsnęła w dzieciństwie). Paliłem się do tego, aby należeć do tych batalionów, na które patrzałem, jak defilują. Widzę dziś, że to była znakomita instytucja, jedyna, która by mogła wyplenić jezuityzm we Francji. Zamiast bawić się w kapliczki, wyobraźnia dzieci myśli o wojnie i oswaja się z niebezpieczeństwem. Zresztą kiedy ojczyzna powoła ich w dwudziestym roku, znają ćwiczenia i zamiast drżeć przed nieznanym, przypominają sobie zabawy dzieciństwa.

Terror był tak mało terrorem w Grenobli, że arystokraci nie posyłali tam swoich dzieci.

Niejaki ksiądz Gardon, który rzucił habit w diabły, dowodził Armią Nadziei. Popełniłem fałszerstwo: wziąłem podłużny kawałek papieru w kształcie weksla (widzę go jeszcze) i zmieniając pismo wezwałem obywatela Gagnon, aby posłał swego wnuka, Henryka Beyle, do Św. Andrzeja, iżby go wcielono do Batalionu Nadziei. Pismo kończyło się słowami: „Pozdrowienie i braterstwo. Gardon. ”

Sama myśl o tym, żeby iść do Św. Andrzeja, była dla mnie najwyższym szczęściem. Rodzina moja dała dowód naiwności, złapała się na ten dziecinny list, który musiał na sto sposobów gwałcić prawdopodobieństwo. Musieli się uciec do rady małego garbuska nazwiskiem Tourte, prawdziwego toad-eater, pasożyta, który wcisnął się do domu w ten ohydny sposób. Ale czy to kto zrozumie w roku 1880?

Pan Tourte, okropnie garbaty urzędniczyna w Zarządzie Departamentu, wśliznął się do domu jako popychadło, nie obrażając się o nic, schlebiając wszystkim. Rzuciłem mój papier między dwoje drzwi tworzących rodzaj przedpokoiku przy kręconych schodach.

Rodzina moja, wielce zaalarmowana, wezwała na radę małego Tourte, który w charakterze urzędowego gryzipiórka mógł znać podpis pana Gardon. Zażądał próbki mego pisma, porównał z tamtym z bystrością wytrawnego skryby i tak odkryto moją dziecinną sztuczkę dla wydobycia się z klatki. Podczas gdy radzono nad moim losem, zamknięto mnie w gabinecie przyrodniczym dziadka, tworzącym przedsionek do wspaniałej terasy. Tam bawiłem się podrzucaniem kuli, którą ulepiłem z gliniastej ziemi. Miałem uczucie młodego dezertera, który ma być rozstrzelany. To, że popełniłem fałszerstwo, żenowało mnie trochę.

W gabinecie tym znajdowała się wspaniała mapa Delfinatu, na cztery stopy szeroka, przybita do ściany. Moja gliniana kula, spadając z bardzo wysokiego sufitu, dotknęła szacownej mapy, przedmiotu czci dziadka: ponieważ była bardzo wilgotna, wypisała na niej długą czerwoną smugę.

„Och, teraz już wpadłem – pomyślałem. – To grubo gorsza sprawa, rozgniewałem mego jedynego obrońcę”. Równocześnie byłem bardzo strapiony, że zrobiłem przykrość dziadkowi.

W tej chwili wezwano mnie przed moich sędziów z Serafią na czele; obok niej wstrętny garbus Tourte. Postanawiałem sobie odpowiadać po rzymsku, to znaczy, że pragnąłem służyć ojczyźnie, że to jest zarówno mój obowiązek, jak moja przyjemność etc. Ale poczucie mego błędu wobec ukochanego dziadka (plama na mapie), który w moich oczach zbladł ze strachu z powodu bileciku podpisanego „Gardon”, roztkliwiła mnie; stąd zdaje mi się, że miernie się spisałem. Miałem zawsze tę wadę, że daję się rozczulić jak głupiec najmniejszym słowem uległości ze strony ludzi, na których byłem najbardziej rozgniewany, et tentatum contemni48. Daremnie później wypisywałem wszędzie tę refleksję Tytusa Liwiusza; nigdy nie byłem pewien, że wytrwam w gniewie.

Postradałem nieszczęśliwie wskutek mojej słabości serca (nie charakteru) wspaniałą pozycję. Miałem zamiar zagrozić, że sam pójdę oznajmić księdzu Gardon moje postanowienie służenia ojczyźnie. Oznajmiłem to, ale głosem słabym i nieśmiałym. Pomysł mój przestraszył ich, ale poznano, że brak mi energii. Nawet i dziadek mnie potępił; wyrok brzmiał, że przez trzy dni nie będę jadł obiadu przy stole. Ledwiem usłyszał wyrok, rozczulenie moje pierzchło, znów stałem się bohaterem.

– Wolę raczej – oświadczyłem – jeść sam niż z tyranami, którzy mnie łają bez przerwy.

Mały Tourte wszedł w swoją rolę:

– Ależ, panie Henrysiu, zdaje mi się…

– Pan powinieneś się wstydzić i milczeć – przerwałem mu. – Czy pan należysz do rodziny, abyś mówił do mnie w ten sposób? etc.

– Ależ, paniczu – rzekł poczerwieniawszy cały za okularami, w które nos jego był uzbrojony – jako przyjaciel rodziny…

– Nie zniosę wymówek od człowieka takiego jak pan…

Ta aluzja do ogromnego garbu przecięła jego wymowę.

Wychodząc z pokoju dziadka, gdzie rozegrała się ta scena, i idąc odrobić lekcję łacińską sam w wielkim salonie, byłem w posępnym humorze. Czułem mglisto, że jestem słabą istotą; im bardziej się zastanawiałem, tym bardziej gardziłem sobą.

Byłem synem „notorycznie podejrzanego”, ratującego się od więzienia za pomocą ciągłych wybiegów; ofiarowałem się księdzu Gardon, że chcę służyć ojczyźnie: cóż mogła odpowiedzieć moja rodzina, ze swymi mszami na osiemdziesiąt osób co niedzielę?

Toteż już nazajutrz zaczęto się umizgać do mnie. Ale ta sprawa, której Serafia nie omieszkała mi wypomnieć od pierwszej sceny, jaką mi wyprawiła, wzniosła się niby mur między rodzina a mną. Powiadam to z przykrością, zacząłem mniej kochać dziadka, ujrzałem jego wadę: boi się córki, boi się Serafii! Jedyna ciotka Elżbieta została mi wierna. Toteż przywiązanie moje dla niej wzrosło jeszcze.

Zwalczała ona, przypominam sobie, moją nienawiść do ojca; połajała mnie ostro, gdy raz mówiąc o nim, nazwałem go „ten człowiek”.

Na to uczynię dwie uwagi49:

1° Ta nienawiść ojca do mnie i moja do ojca była rzeczą w mojej głowie tak załatwioną, że pamięć moja nie raczyła zachować wspomnienia roli, jaką musiał odegrać w straszliwej sprawie bileciku księdza Gardon.

2° Ciotka moja Elżbieta miała duszę hiszpańską. Charakter jej był kwintesencja honoru. Przekazała mi w całej pełni to usposobienie, stąd szereg śmieszności, w jakie popadałem przez delikatność i wielkość duszy. Głupstwo to zanikło po trosze we mnie dopiero w roku 1810 w Paryżu, kiedy się zakochałem w pani Petit. Ale dziś jeszcze przezacny Fiori (skazany na śmierć w Neapolu w roku 1800) powiada mi: „Za wysoko rozpinasz sieci” (Tucydydes).

Ciotka Elżbieta mawiała zwykle, kiedy coś nadzwyczajnie podziwiała: „To jest piękne jak Cyd”.

Czuła – ale nie wyrażając jej nigdy – dość zdecydowaną wzgardę dla „fontenellizmu” swego brata (Henryka Gagnon, mego dziadka). Ubóstwiała moją matkę, ale nie rozczulała się, mówiąc o niej, jak dziadek. Zdaje mi się, że nigdy nie widziałem, aby ciotka Elżbieta płakała. Raczej przebaczyłaby mi wszystko niż to, że nazwałem ojca „ten człowiek”.

– Ale jak ty chcesz, abym ja go kochał? – mówiłem. – Z wyjątkiem tego, że mnie czesał, kiedy miałem strupy, co on kiedy zrobił dla mnie?

– Jest tak dobry, że cię prowadzi na spacer.

– Wolę raczej siedzieć w domu, nienawidzę spacerów do Granges.

(W stronę kościoła Św. Józefa i na południowy wschód od kościoła objętego teraz linią fortyfikacji miejskich, buduje generał Haxo; w roku 1794 okolice kościoła Św. Józefa były zajęte pod uprawę konopi i pełne dołów z wodą, gdzie je moczono; widać tam było lepki żabi skrzek, który sprawiał na mnie ohydne wrażenie: „ohydne” to jest właściwe słowo, dreszcz mnie przebiega, gdy to wspominam).

Raz w rozmowie o mojej matce zdarzyło się ciotce powiedzieć, że ona nie kochała mego ojca. To była dla mnie rzecz olbrzymiej doniosłości. Byłem jeszcze w głębi duszy zazdrosny o ojca.

Opowiedziałem to Marion, która mnie przepełniła radością, opowiadając, że w epoce zamęścia mojej matki, około 1780, matka rzekła jednego dnia do ojca, który jej nadskakiwał: „Zostaw mnie, brzydalu!”.

Nie oceniałem wówczas szpetoty i nieprawdopodobieństwa takiego odezwania, widziałem tylko treść, która mnie uszczęśliwiła. Tyrani są często niezręczni; to jest może rzecz, która mnie najbardziej śmieszyła w życiu.

Mieliśmy kuzyna Santerre, człowieka zbyt dwornego, zbyt wesołego i tym samym dość niesympatycznego dziadkowi, który był o wiele ostrożniejszy i może niezupełnie wolny od zawiści wobec tego biednego Santerre, obecnie wiekowego i dość podupadłego. Dziadek twierdził, że gardzi nim jedynie z powodu jego dawniejszych złych obyczajów. Ten biedny Santerre był bardzo wysoki, pocętkowany ospą; oczy miał okrążone czerwono i dość słabe, nosił okulary i kapelusz z wielkim rondem.

Co dwa dni (zdaje mi się), kiedy kurier przybywał z Paryża, przynosił ojcu kilka dzienników przeznaczonych dla innych osób, które czytaliśmy przed tymi osobami.

Pan Santerre przybywał rano około jedenastej; dawano mu na śniadanie pół szklanki wina i chleb. Nienawiść dziadka posunęła się kilka razy aż do przypomnienia w mojej obecności bajki o koniku polnym i mrówce, co oznaczało, że biedny Santerre, przychodzi zwabiony naparstkiem wina i okruchem chleba.

 

Małość tej aluzji oburzyła ciotkę Elżbietę, a mnie jeszcze więcej. Ale szczytem głupoty tyranów było to, że dziadek kładł okulary i czytał głośno rodzinie wszystkie dzienniki. Nie traciłem ani sylaby i w duszy robiłem komentarze wprost przeciwne tym, które słyszałem.

Serafia była wściekłą bigotką; ojciec, często nieobecny przy tej lekturze, zaciekłym arystokratą; dziadek arystokratą, ale o wiele umiarkowańszym; nienawidził jakobinów zwłaszcza jako ludzi źle ubranych i złego tonu.

„Co za nazwisko: Pichegru!” – powiadał. To był jego główny zarzut wobec tego słynnego zdrajcy, który wówczas podbijał Holandię50. Ciotka Elżbieta miała wstręt jedynie do wyroków śmierci.

Tytuły tych dzienników, które piłem uszami, brzmiały: „Dziennik Ludzi Wolnych”; „Perlet”; widzę jeszcze tytuł, którego ostatnie słowo tworzył zakrętas udający podpis tego Perleta:

„Debaty”; „Dziennik Obrońców Ojczyzny”. Później, zdaje mi się, dziennik ten, który szedł kurierem nadzwyczajnym, doganiał zwykłą pocztę, która ruszała dwadzieścia cztery godziny przed nim.

Przypuszczenie, że pan Santerre nie przychodził co dzień, buduję na ilości dzienników, które były do czytania. Ale może zamiast kilku numerów jednego dziennika była po prostu wielka ilość dzienników.

Czasami, kiedy dziadek był zakatarzony, mnie polecano czytanie. Cóż za niezręczność tyranów! To tak jak the Papes51 zakładający bibliotekę zamiast spalić wszystkie książki jak Omar (którego piękny czyn bywa podawany w wątpliwość).

W czasie tych lektur, które trwały, zdaje mi się, jeszcze rok po śmierci Robespierre'a i które zajmowały dobre dwie godziny każdego ranka, nie przypominam sobie, abym bodaj jeden raz był zdania, które wygłaszała moja rodzina. Przez ostrożność strzegłem się mówić, a jeśli czasem się odezwałem, wówczas zamiast odeprzeć to, co mówiłem, nakazywano mi milczenie. Widzę teraz, że ta lektura była lekarstwem na przerażającą nudę, w jakiej pogrążyła się moja rodzina od trzech lat, zrywając po śmierci mojej matki zupełnie ze światem.

Mały Tourte brał mego zacnego dziadka za powiernika swoich amorów z jedną z naszych krewnych, którą gardziliśmy jako biedną i zakałą naszego szlachectwa. On był żółty, wstrętny, chorowity. Zaczął uczyć pisać siostrę moją Paulinę i zdaje mi się, że to bydlę zakochało się w niej. Sprowadził do domu księdza Tourte, swego brata, który miał twarz zniszczoną „zimnymi humorami”. Dziadek powiedział raz, że traci apetyt, kiedy ma u siebie tego księdza na obiedzie; to uczucie rozwinęło się we mnie bez miary.

Pan Durand zawsze przychodził do nas raz czy dwa razy dziennie; zdaje mi się, że dwa razy, a to dlaczego. Doszedłem do owej epoki niewiarogodnego głupstwa, gdy każe się uczniowi składać wiersze łacińskie (aby spróbować, czy ma talent poetycki); od tego czasu datuję mój wstręt do wierszy. Nawet u Rasyna52, który mi się zdaje wielce wymowny, znajduję sporo „waty”.

Aby rozwinąć we mnie talent poetycki, pan Durand przyniósł gruby tom in l2°, którego czarna oprawa była straszliwie tłusta i brudna.

Brud byłby mi kazał znienawidzić Ariosta pana de Tressan, którego ubóstwiałem; osądźcie tedy uczucie, jakie budził we mnie czarny tom pana Durand, który sam był dość licho odziany. Tom ten zawierał poemat jakiegoś jezuity o musze, która utonęła w rynce mleka. Cały dowcip polegał na przeciwstawieniu białości mleka i czarności muchy; słodyczy, której szukała w mleku a goryczy śmierci.

Dyktowano mi te wiersze usuwając epitety, na przykład:

Musca (epit.) duxerit annos (epit.) multos (synonim).

Otwierałem Gradus ad Parnassum; badałem wszystkie epitety istniejące dla muchy: volucris, acris, nigra, i wybierałem, do miary moich heksametrów i pentametrów, na przykład nigra dla musca, felices dla annos.

Brud książki i płaskość pomysłu budziły we mnie taki wstręt, że regularnie co dzień, około drugiej, dziadek robił za mnie wiersze, niby to pomagając mi.

Pan Durand wracał około siódmej wieczór i kazał mi podziwiać różnicę między moimi wierszami a wierszami ojca jezuity.

Trzeba koniecznie współzawodnictwa, aby przełknąć takie brednie. Dziadek opowiadał mi o swoich praktykach z kolegium, a ja wzdychałem do kolegium: tam przynajmniej byłbym mógł przestawać z dziećmi w moim wieku.

Niebawem dostąpiłem tego szczęścia: stworzono Szkołę Centralną, dziadek należał do komitetu organizatorów, zamianował profesorem pana Durand.

Rozdział XIII

Pierwsza podróż do Échelles.

Trzeba mi pomówić o moim wuju, o tym sympatycznym człowieku, który wnosił radość w rodzinę, kiedy z Échelles (Sabaudia), gdzie był żonaty, przybywał do Grenobli.

Spisując moje życie w roku 1835, czynię w nim wiele odkryć; te odkrycia są dwojakiego rodzaju:

1° Są to wielkie kawały fresków na murze, które, od dawna zapomniane, ukazują się nagle; ale obok tych dobrze zachowanych kawałków są, jak to powiedziałem nieraz, wielkie przestrzenie, gdzie widać jedynie cegły. Tynk, na którym fresk był namalowany, odpadł i fresk przepadł na zawsze. Przy zachowanych kawałkach fresku nie ma daty; trzeba mi wychodzić obecnie, w roku 1835, na łowy na daty. Szczęściem niewiele znaczy anachronizm, pomyłka o rok lub dwa. Począwszy od mego przybycia do Paryża w 1799 życie moje splecione jest z wydarzeniami z gazety; tym samym wszystkie daty są pewne.

2° W roku 1835 odkrywam fizjonomię i motywy wydarzeń. Wuj mój (Roman Gagnon) przyjeżdżał w roku 1795 lub 1796 do Grenobli prawdopodobnie jedynie po to, aby odwiedzić swoje dawne kochanki, aby wypocząć po Échelles, gdzie królował, ile że Échelles to jest mała dziura zamieszkała wówczas jedynie przez chamów zbogaconych kontrabandą i uprawą roli, których jedyną przyjemnością było polowanie. Wykwint życia, kobietki ładne, wesołe, płoche i dobrze ubrane, wszystko to wuj mógł znaleźć jedynie w Grenobli.

Pojechałem raz do Échelles; był to dla mnie niby pobyt w niebie, wszystko zdało mi się czarujące. Huk Guiers, strumienia, który przepływał o sto kroków pod oknami wuja, stał się dla mnie świętym odgłosem, z miejsca przenosił mnie do nieba.

Tu brakuje mi już słów: będę musiał opracować i przepisać te kawałki, tak jak to będę musiał zrobić później z moim pobytem w Mediolanie; gdzie znaleźć słowa, aby odmalować doskonałe szczęście, kosztowane z nieprzerwaną rozkoszą przez duszę wrażliwą aż do unicestwienia, aż do szaleństwa?

Nie wiem, czy nie poniecham tej pracy. Nie mógłbym, sądzę, odmalować tego szczęścia, uroczego, czystego, świeżego, boskiego, inaczej jak samym wyliczeniem przykrości i nudy, których było zupełnym przeciwieństwem. A to musi być bardzo smutny sposób malowania szczęścia.

Siedmiogodzinna jazda w lekkim kabriolecie przez Voreppe, Placette i Saint-Laurent-du-Pont zawiodła mnie do Guiers, rzeki, która dzieliła wówczas Francję od Sabaudii. Zatem wówczas Sabaudia nie była zdobyta przez generała Montesquiou, którego kitkę widzę jeszcze; zajęto ją koło 1792, zdaje mi się. Mój boski pobyt w Échelles datuje tedy z roku 1790 albo 1791. Miałem siedem czy osiem lat.

Było to szczęście nagłe, zupełne, doskonałe, spowodowane w jednej chwili zmianą dekoracji. Urozmaicona siedmiogodzinna podróż sprawiła, że znikli z mych oczu na zawsze Serafia, ojciec, lekcje, nauczyciel łaciny, smutny dom dziadka w Grenobli i jeszcze o ileż smutniejszy dom ojca przy ulicy des Vieux-Jésuites.

Serafia, jezuityzm, wszystko, co było tak straszne i potężne w Grenobli, znikło w Échelles. Ciotka moja, Kamila Poncet, żona wujaszka Gagnon, słuszna i piękna osoba, była uosobieniem dobroci i wesołości. Rok albo dwa przed tą podróżą opodal mostu w Claix widziałem przez chwilę jej białe ciało na dwa palce nad kolanem, kiedy wysiadała z naszej bryczki. Kiedy myślałem o niej, była dla mnie przedmiotem najwyższych pożądań. Żyje jeszcze, nie widziałem jej od trzydziestu albo trzydziestu trzech lat, była zawsze idealnie dobra. Kiedy była młoda, była bardzo uczuciowa. Podobna jest bardzo do tych uroczych kobiet z Chambéry (gdzie bywała często, mieszka o pięć mil), tak dobrze odmalowanych przez J. J. Russa (Wyznania); miała siostrę, osobę cudownie delikatnej piękności, o najczystszej cerze, z którą, zdaje mi się, wujaszek romansował trochę. Nie przysiągłbym, czy nie zaszczycał również swoimi względami Franusi, pokojówki „do wszystkiego”, najlepszej i najweselszej dziewczyny pod słońcem, mimo że nieładnej.

Wszystko w tej podróży było urokiem i szczęściem, o którym mógłbym napisać dwadzieścia stronic wykrzykników.

Trudność i głęboki żal, że źle odmaluję i zepsuję w ten sposób to niebiańskie wspomnienie, w którym przedmiot o tyle przerasta opowiadającego, sprawia, że odczuwam przykrość zamiast przyjemności pisania. Może wcale nie opiszę w dalszym ciągu przejścia przez Górę Św. Bernarda z rezerwową armią (16 do 18 maja 1800) i pobytu w Mediolanie w Casa Castelbarco albo w Casa Bovara.

Ostatecznie, aby nie pominąć zupełnie podróży do Échelles, zapiszę parę wspomnień, które muszą dać pojęcia bardzo nieścisłe o zdarzeniach, z którymi się wiążą. Miałem osiem lat, kiedy mi się objawiła ta wizja nieba.

Przychodzi mi na myśl, że może całe nieszczęście mego straszliwego życia w Grenobli od 1790 do 1799 było szczęściem, skoro spowodowało szczęście – najwyższe, nieporównane – pobytu w Échelles i pobytu w Mediolanie za czasów Marengo.

Przybywszy do Échelles czułem się przyjacielem całego świata, wszyscy uśmiechali się do mnie, uważali mnie za niezwykłe dziecko. Dziadek mój, człowiek obyty w świecie, powiedział mi: „Jesteś brzydki, ale nigdy nikt nie będzie ci pamiętał twojej brzydoty”.

Dowiedziałem się dziesięć lat temu, że jedna z kobiet, która mnie najlepiej lub bodaj najdłużej kochała, Wiktoryna B[igillon], mówiła o mnie w ten sam sposób po dwudziestopięcioletniej rozłące.

W Échelles znalazłem serdeczną przyjaciółkę we Franusi, jak ją nazywano. Miałem cześć dla piękności cioci Kamili, nie śmiałem prawie do niej mówić, pożerałem ją oczyma. Zaprowadzono mnie do panów Bonne albo de Bonne, bo mieli wielkie pretensje do szlachectwa, nie wiem nawet, czy się nie podawali za krewnych państwa Lesdiguières.

Odnalazłem w kilka lat potem najwierniejszy portret tych zacnych ludzi w Wyznaniach Russa, w rozdziale o Chambéry.

Starszy Bonne gospodarował w Berlandet, o dziesięć minut od Échelles; wydał tam wspaniały podwieczorek z mlekiem i ciastkami, jeździłem na ośle prowadzonym przez młodego Grubillon. Był to najlepszy człowiek pod słońcem. Brat jego, pan Błażej, rejent, był skończonym ciemięgą. Dworowano sobie cały dzień z pana Błażeja, który śmiał się wraz z innymi. Krewniak ich, Bonne-Savardin, kupiec z Marsylii, był bardzo elegancki; ale chluba rodziny, fircyk, na którego wszyscy patrzyli z szacunkiem, był w służbie królewskiej w Turynie, widziałem go tylko przelotnie.

Przypominam go sobie jedynie z portretu, który pani Kamila Gagnon ma teraz w swoim pokoju w Grenobli (pokój nieboszczyka dziadka: portret strojny czerwonym krzyżem, z którego cała rodzina jest dumna, wisi między kominkiem a alkierzem).

Była w Échelles duża i piękna dziewczyna, zbiegła z Lyonu. (Zatem Terror zaczął się w Lyonie, to mogłoby mi dostarczyć ścisłej daty. Ta rozkoszna podróż przypadła przed zdobyciem Sabaudii przez generała Montesquiou, jak powiadano wówczas, po ucieczce rojalistów z Lyonu).

Panna Cochet była pod opieką matki, ale w towarzystwie swego amanta, przystojnego młodzieńca, pana M., bruneta z miną dość smętną. Zdaje mi się, że dopiero co przybyli z Lyonu. Później panna Cochet wyszła za przystojnego dudka, mego krewniaka (pan Doyat z la Terrasse), i miała syna w Szkole Politechnicznej. Zdaje się, że była po trosze kochanką mego ojca. Była duża, dobra, dość ładna i wówczas, kiedy ją znałem w Échelles, bardzo wesoła. Była urocza na podwieczorku w Berlandet. Ale panna Poncet, siostra Kamili (dziś wdowa po panu Blanchet), miała urodę wytworniejszą; mówiła bardzo mało.

 

Matka ciotki Kamili i panny Poncet, pani Poncet, siostra panów Bonne i pani Giruod, teściowa mego wuja, była to najlepsza kobieta pod słońcem. Dom jej, gdzie mieszkałem, to była generalna kwatera wesołości.

Ten rozkoszny dom miał galerię drewnianą i ogród od strony rzeki Guiers. Przez ogród szła ukośnie tama na Guiers.

Na drugim podwieczorku w Berlandet zbuntowałem się z zazdrości: panienka, w której się kochałem, robiła słodkie oczy do mego rywala mającego dwadzieścia lub dwadzieścia pięć lat. Ale kto był przedmiotem mojej miłości? Może to sobie przypomnę, jak wiele rzeczy przypomina mi się wśród pisania. Miejsce tej sceny widzę tak wyraźnie, jak gdybym je opuścił przed tygodniem, ale bez żadnej fizjonomii.

Damy rozsiadły się na trawiastym stoku (osiem do dziesięciu stóp). Rozlegały się śmiechy, ratafię Teisseire'a (z Grenobli) piło się z braku szklanek w wieczku szylkretowej tabakierki.

Pamiętam, że po tym wybuchu zazdrości ciskałem kamienie w stronę dam. Wielki Corbeau, oficer na urlopie, wziął mnie i posadził na jabłoni czy na morwie, między dwiema gałęziami, z których bałem się zejść. Zeskoczyłem, uderzyłem się i uciekłem.

Zwichnąłem sobie trochę nogę i uciekałem, kulejąc; kochany Corbeau gonił za mną i zaniósł mnie na ramionach aż do Échelles.

Grał on po trosze rolę patito53; powiadał mi, że kochał się w pannie Kamili Poncet, mojej ciotce, która przełożyła nadeń świetnego Romana Gagnon, młodego adwokata z Grenobli, wracającego z emigracji z Turynu.

Spotkałem na chwilę w czasie tej podróży pannę Terezynę Maistre, siostrę hrabiego de Maistre, zwanego Bance. (Kiedy widziałem autora Podróży dokoła mego pokoju w Rzymie, gdzieś w roku 1832, był to już tylko cień dawnego Bance'a, „reak”, bardzo uprzejmy, wzięty za łeb przez żonę Rosjankę i zajmujący się jeszcze malarstwem. Talent i wesołość znikły, została tylko dobroć).

Co mam powiedzieć o podróży do groty? Słyszę jeszcze krople spadające cicho z wielkich skał na drogę. Zrobiliśmy parę kroków w głąb groty z paniami: panna Poncet zlękła się, panna Cochet okazała więcej odwagi. Wróciliśmy przez most Jean-Lioud (Bóg wie, jak się on naprawdę nazywa).

Co mam rzec o polowaniu w lesie Berland na lewym brzegu Guiers, w pobliżu mostu Jean-Lioud? Raz po raz ślizgałem się pod olbrzymimi bukami. Pan M., amant panny Cochet, polował z panami… (zapomniałem nazwisk i twarzy). Wuj dał memu ojcu ogromnego czarnego psa zwanego Berland. Po roku lub dwóch ta pamiątka tak rozkosznego dla mnie miejsca zdechła na jakąś chorobę, widzę go jeszcze.

W lasach Berland pomieściłbym sceny Ariosta.

Lasy Berland i urwiska na kształt stromego brzegu morskiego, które ograniczają je od gościńca prowadzącego do Saint-Laurent du-Pont, stały się dla mnie czymś świętym i drogim. Tam pomieściłem wszystkie czary Ismeny z Jerozolimy wyzwolonej. Za powrotem do Grenobli dziadek pozwolił mi czytać Jerozolimę, w przekładzie Mirabaud, mimo wszelkich uwag i protestów Serafii.

Ojciec mój, najmniej wytworny, największy wyga, krętacz, słowem, najbardziej „delfinacki” z ludzi, nie mógł nie być zazdrosny o urok, wesołość, fizyczny i moralny wykwint mego wuja.

Obwiniał go, że „haftuje” (kłamie); pragnąc być tak miły jak wujaszek w czasie tej podróży do Échelles, chciałem „haftować”, aby być do niego podobny.

Wymyśliłem nie wiem już jaką historię na temat moich lekcji. Jakiś tom ukryty przeze mnie pod łóżkiem, iżby nauczyciel łaciny (czy to był Joubert, czy Durand?) nie naznaczył mi (paznokciem) lekcyj do wyuczenia w Échelles.

Wuj odkrył bez trudu kłamstwo ośmio- lub dziewięcioletniego dzieciaka, nie miałem tej przytomności umysłu, aby powiedzieć: „Chciałem być taki przyjemny jak wujaszek!”. Ponieważ go kochałem, rozczuliłem się i nauczka sprawiła na mnie głębokie wrażenie.

Upominając mnie tak rozsądnie i sprawiedliwie, wszystko byłoby można zrobić ze mną. Drżę na tę myśl: gdyby Serafia była tak miła i dowcipna jak jej brat, byłaby ze mnie zrobiła jezuitę.

(Jestem dziś cały przesiąknięty wzgardą. Co za nikczemność, co za podłość wśród generałów Cesarstwa! Oto prawdziwa wada geniusza w rodzaju Napoleona: wynieść do najwyższych godności człowieka, dlatego że jest dzielny i umie poprowadzić do ataku. Co za otchłań podłości i tchórzostwa moralnego ci parowie, którzy świeżo skazali podoficera Thomas na dożywotnie więzienie pod słońcem Pondichéry za przewinę zasługującą ledwie na pół roku więzienia! I ci biedni młodzi ludzie wycierpieli już dwadzieścia miesięcy (18 grudnia 1835)!

Z chwilą gdy dostanę Historię rewolucji Thiersa, muszę sobie wypisać na marginesie tomu o roku 1793 nazwiska wszystkich generałów-parów, którzy skazali Thomasa, aby nimi odpowiednio gardzić, czytając piękne czyny, które ich wsławiły około 1793. Większość tych nikczemników ma dziś po sześćdziesiąt pięć albo siedemdziesiąt lat. Mój przyjaciel Feliks Faure jest plugawym nikczemnikiem bez pięknych uczynków. A pan d'Houdetot! A Dijon! Powiedziałbym jak Julian: „Kanalia! Kanalia! Kanalia!”).

Daruj mi ten przydługi nawias, czytelniku z roku 1880. Wszystko, o czym mówię, będzie zapomniane w tej epoce. Szlachetne oburzenie, którym drga moje serce i które broni mi napisać więcej, wyda się śmieszne. Jeżeli w roku 1880 będzie Francja miała znośny rząd, wszystkie wstrząśnienia, zwroty, niepokoje, przez jakie przejdzie, aby to osiągnąć, będą zapomniane. Historia wypisze przy imieniu [Ludwika Filipa] tylko jedno słowo: „Największy hultaj spośród K[ings]”.

Pan de Corbeau, zostawszy moim przyjacielem od czasu, jak mnie przyniósł na grzbiecie w Berlandet do Échelles, brał mnie na łowienie pstrągów w Guiers. Łowił je pomiędzy wąwozem Chailles, w miejscu, gdzie kończył się urwiskiem, a mostem w Échelles, czasem bliżej mostu Jean-Lioud. Miał wędkę piętnaście albo dwadzieścia stóp długą. Kiedy raz, było to koło wąwozu, podniósł ją żywo, nitka przeleciała ponad drzewo i pstrąg ważący trzy ćwierci funta (te są najlepsze) ukazał się nam na dwadzieścia stóp nad ziemią na szczycie drzewa ogołoconego z liści. Co za radość dla mnie!

48et tentatum contemni (łac.) – i zamiaru poniechałem. [przypis redakcyjny]
49uczynię dwie uwagi – Na marginesie: Wiem, że to wszystko jest za długie, ale bawi mnie przywoływanie tych dawnych czasów, jakkolwiek nieszczęśliwych; proszę pana Levavasseur. żeby mocno skracał, jeżeli będzie to drukował. H. Beyle. [przypis autorski]
50wobec tego słynnego zdrajcy, który wówczas podbijał Holandię – Gen. Pichegru po zdobyciu w 1795 r. Holandii zdradził rewolucję i potajemnie działał na rzecz przywrócenia monarchii, za co został zesłany do Gujany. [przypis autorski]
51the Papes – papieże. [przypis redakcyjny]
52Rasyn – właśc. Racine. [przypis edytorski]
53patito – nieszczęśliwie zakochany. [przypis redakcyjny]