Za darmo

Życie Henryka Brulard

Tekst
Autor:
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XLVII

Mediolan

Pewnego rana, wjeżdżając do Mediolanu, w cudny wiosenny ranek – i co za wiosna!… i w jakim kraju! – ujrzałem Marcjala o trzy kroki ode mnie po lewej stronie mego konia. Zdaje mi się, że go widzę jeszcze, to było w Corsia del Giardino, tuż za ulicą Bigli, z początkiem Corsia di Porta Nova.

Był w niebieskim mundurze, w haftowanym kapeluszu generalnego adiutanta.

Bardzo był rad, że mnie widzi.

– Myśleliśmy, żeś zginął – rzekł.

– Koń był chory w Genewie – odparłem – wyjechałem dopiero w…

– Pokażę ci mój dom, tu, o dwa kroki.

Pożegnałem kapitana Burelviller – nigdy go już nie ujrzałem.

Marcjal nawrócił i zaprowadził mnie do Casa d'Adda.

Front Casa d'Adda nie był skończony, główna część była z grubych cegieł, jak San Lorenzo we Florencji. Wszedłem we wspaniały dziedziniec. Zsiadłem z konia, bardzo zdumiony podziwiając wszystko. Kroczyłem po wspaniałych schodach. Służba Marcjala odpięła mój tłumok i odprowadziła konia.

Szedłem za nim, niebawem znalazłem się we wspaniałym salonie wychodzącym na Corsia. Byłem zachwycony, pierwszy raz architektura przemówiła do mnie. Niebawem przyniesiono wyborne bite kotlety. Wiele lat potrawa ta przypominała mi Mediolan.

To miasto stało się dla mnie najpiękniejszym miejscem na ziemi. Nie czuję wcale uroku mojej ojczyzny; do miejsca, gdzie się urodziłem, mam odrazę dochodzącą aż do wstrętu fizycznego (morska choroba). Mediolan był dla mnie od 1800 do 1821 miejscem, gdzie stale pragnąłem mieszkać.

Spędziłem tam kilka miesięcy w 1800, był to najpiękniejszy czas mego życia. Wracałem tam tyle, ile tylko mogłem, w 1801 i 1802, stojąc garnizonem w Brescia i w Bergamo, mieszkałem tam z wyboru od 1815 do 1821. Jedynie rozsądek powiada mi, nawet w 1836, że Paryż jest czymś więcej. Około 1803 albo 1804 unikałem w gabinecie Marcjala spojrzenia na sztych, który w oddali ukazywał katedrę mediolańską – wspomnienie było zbyt rzewne, przyprawiało mnie o ból.

Było to może w końcu maja lub w początku czerwca, kiedy wszedłem do Casa d'Adda (to słowo zostało dla mnie święte).

Marcjal był idealny – i w istocie był zawsze idealny dla mnie. Przykro mi, że tego nie widziałem jaśniej za jego życia. Ponieważ miał mnóstwo próżnostek, oszczędzałem te próżnostki, ale to, co mu mówiłem wówczas przez uprzejmość światową, której nabierałem, a także przez sympatię, powinienem był mówić mu przez przyjaźń i przez wdzięczność.

Nie był romantyczny, a ja posuwałem tę słabość aż do szaleństwa; brak tego szaleństwa czynił go płaskim w moich oczach. Romantyczność rozciągała się u mnie na miłość, na odwagę, na wszystko. Lękiem przejmowała mnie chwila, gdy trzeba było dać napiwek odźwiernemu, z obawy że mu nie dam dosyć i że obrażę jego delikatność. Często zdarzyło mi się, że nie śmiałem dać napiwku człowiekowi za dobrze ubranemu z obawy, aby go nie obrazić, i musiałem uchodzić za skąpca. Wada przeciwna większości podporuczników, których znałem: ci myśleli tylko, jak by zwiać w chwili napiwku.

Oto okres szczęścia szalonego, pełnego; będę z pewnością rozwlekły, opisując je. Może lepiej byłoby się trzymać w poprzedniej linii.

Od końca maja aż do października lub listopada, kiedy mnie mianowano podporucznikiem w szóstym pułku dragonów w Bagnolo lub Romanengo, między Brescią a Cremoną, znalazłem pięć czy sześć miesięcy szczęścia niebiańskiego, zupełnego.

Nie da się oglądać wyraźnie partii nieba zbyt bliskiej słońca; z podobnej przyczyny trudno byłoby mi opowiedzieć rozsądnie moją miłość do Angeli Pietragrua. Jak opowiedzieć bodaj trochę rozsądnie tyle szaleństw? Od czego zacząć? Jak uczynić to nieco zrozumiałym? Oto już zapominam ortografii, jak mi się to zdarza w wielkich wybuchach namiętności, a chodzi wszak o rzeczy, które się działy trzydzieści sześć lat temu.

Racz mi przebaczyć, łaskawy czytelniku! A raczej, jeśli masz więcej niż trzydzieści lat lub jeżeli, choć nie masz trzydziestu lat, przeszedłeś do stronnictwa prozaicznego, zamknij książkę.

Czy uwierzycie, wszystko się wyda niedorzeczne w moim opowiadaniu tego roku 1800. Ta miłość, tak niebiańska, tak namiętna, która mnie całkowicie oderwała od ziemi, aby mnie przenieść w krainę chimer, ale chimer najbardziej niebiańskich, najbardziej rozkosznych, osiągnęła to, co się nazywa szczęściem, aż w sierpniu 1811.

Bagatela, jedenaście lat nie wierności, ale pewnego rodzaju stałości!

Kobieta, którą kochałem i o której przypuszczałem, że mnie poniekąd kocha, miała innych kochanków, ale wolałaby przy równych szansach mnie, powiadałem sobie. Ja miałem inne kochanki.

(Chodziłem kwadrans po pokoju, nim siadłem do pisania).

Jak opowiedzieć rozsądnie te czasy? Wolę raczej odłożyć to do innego dnia.

Ograniczając się do sfery rozsądku, zbyt wielką uczyniłbym krzywdę temu, co chcę powiedzieć.

Nie chcę opowiadać rzeczy, jak były: odkrywam niemal po raz pierwszy w 1836, jak były; ale z drugiej strony nie mogę opisywać tego, czym były dla mnie w r. 1800: czytelnik rzuciłby książkę.

Na co się zdecydować? Jak odmalować szczęście szaleńca?

Czy czytelnik był kiedy zakochany do szaleństwa? Czy miał kiedy szczęście spędzić noc z tą, którą najbardziej kochał w życiu?

Doprawdy, nie mogę ciągnąć dalej, temat przerasta opowiadającego.

Czuję, że jestem śmieszny lub raczej nieprawdopodobny. Ręka mi omdlewa, odkładam do jutra.

Może byłoby lepiej opuścić po prostu te pół roku?

Jak odmalować bezmierne szczęście, które spływało na mnie ze wszystkiego? Nie umiem.

Zostaje mi nakreślić streszczenie, aby nie przerywać całkowicie opowiadania.

Jestem jak malarz, który nie ma odwagi wymalować jakiejś partii swego obrazu. Aby nie zepsuć reszty, szkicuje tylko to, czego nie może namalować.

O czytelniku, daruj mej pamięci lub raczej przeskocz pięćdzieisiąt stronic!

Oto streszczenie tego, czego po trzydziestu sześciu latach nie mogę opowiedzieć tak, aby straszliwie nie zepsuć.

Mógłbym spędzić w straszliwych cierpieniach pięć, dziesięć, dwadzieścia albo trzydzieści lat, które mi zostały do życia, a w chwili śmierci nie powiedziałbym: „Nie chcę zacząć na nowo”.

Przede wszystkim zadowolenie, że mogłem zawsze postępować zgodnie z mymi upodobaniami. Oto człowiek, z którym żyłem, przeciętny czy mniej niż przeciętny, jeżeli wolicie, ale dobry i pogodny lub raczej szczęśliwy w tej sytuacji.

Wszystko to są odkrycia, które robię, pisząc. Nie wiedząc, jak malować, czynię rozbiór tego, co czułem wówczas.

Jestem dziś bardzo zimny – dzień jest szary, jestem trochę cierpiący.

Nic nie może stłumić szaleństwa.

Jako uczciwy człowiek, który nienawidzi przesady, nie wiem, co począć.

Napisałem to i zawsze wszystko pisałem tak, jak Rossini pisze swoją muzykę; myślę o tym, pisząc co rano to, co mam przed sobą w libretcie.

Czytam w książce, którą dziś otrzymałem126:

„Ten skutek nie zawsze jest widoczny dla współczesnych, ludzi, którzy go powodują i doświadczają na sobie. Ale z perspektywy i z punktu widzenia historii można określić epokę, w której naród zatraca oryginalność swego charakteru” etc., etc. (pan Villemain, przedmowa, strona X).

Psuje się uczucia tak tkliwe, opowiadając je szczegółowo.

126…w książce, którą dziś otrzymałem – były to Rozważania o języku francuskim, stanowiące przedmowę do ostatniego wydania Słownika Akademii pióra François Villemain. [przypis redakcyjny]