Za darmo

Życie Henryka Brulard

Tekst
Autor:
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Pożerałem ogłoszenia o książkach na sprzedaż, które przychodziły z dziennikami. Rodzina moja prenumerowała wówczas, zdaje mi się, jakiś dziennik na spółkę z kimś.

Wyobraziłem sobie, że Florian to musi być wspaniała książka, zapewne z tytułów: Gonzalwa z Kordowy, Estella etc.

Włożyłem talara (3 franki) do listu i napisałem do księgarza w Paryżu, aby mi przysłał jakąś książkę Floriana. To było śmiałe; co by powiedziała Serafia po nadejściu paczki?

Ale nie nadeszła nigdy; dopiero za ludwika, którego dziadek dał mi na Nowy Rok, kupiłem Floriana. I z dzieł tego wielkiego człowieka wykroiłem moją pierwszą komedię.

Rozdział XVII

Serafia miała serdeczną przyjaciółkę, panią Vignon, pierwszą świętoszkę w mieście. Pani Vignon mieszkała na trzecim piętrze przy placu Św. Andrzeja i była, zdaje mi się, żoną prokuratora, ale szanowano ją jak matkę K[ościoła], rozdającą posady ks[iężom] i zawsze mającą u siebie kilku przejezdnych ks[ięży] na składzie. Bardziej wzruszało mnie to, że miała piętnastoletnią córkę, dosyć podobną do białego królika z wielkich i czerwonych oczu. Próbowałem na próżno zakochać się w niej w czasie tygodniowej czy dwutygodniowej wyprawy, jaką odbyliśmy do Claix. Tam ojciec mój nie krył się wcale i zawsze mieszkał w swoim domu, najpiękniejszym w kantonie.

W podróży tej brały udział Serafia, pani i panna Vignon, siostra moja Paulina i może niejaki pan Blanc z Seyssins, pocieszna osobistość, która podziwiała wielce gołe nogi Serafii. Wychodziła boso, bez pończoch, rankiem do sadu.

Byłem w owym czasie tak podniecony, że nogi mojej najokrutniejszej nieprzyjaciółki robiły na mnie wrażenie. Chętnie byłbym się zakochał w Serafii. Wyobrażałem sobie cudowną rozkosz w tym, aby ściskać w ramionach tego zażartego wroga.

Mimo swej roli panny na wydaniu kazała sobie otworzyć wielkie, stale zamknięte drzwi, które z jej pokoju wychodziły na schody, i po okropnej scenie, w której widzę jeszcze jej twarz, kazała sobie zrobić klucz. Widocznie dziadek odmawiał jej tego klucza.

Wprowadzała tymi drzwiami swoje przyjaciółki, między innymi tę panią Vignon, Tartufa w spódnicy, która znała specjalne modlitwy do każdego świętego i którą mój dziadek byłby znienawidził, gdyby jego wygodny charakter pozwalał:

1° czuć wstręt do czegoś;

2° objawić go.

Kiedy dziadek mówił o pani Vignon, używał swego wielkiego przekleństwa: „Czart pluł ci w zadek!”.

Ojciec krył się wciąż w Grenobli, to znaczy mieszkał u dziadka i nie wychodził w dzień. Roznamiętnienie polityczne trwało nie więcej niż półtora roku. Widzę się, jak idę z jego zlecenia do pana Allier, księgarza na placu Św. Andrzeja, z 50 frankami w asygnatach, aby kupić Chemię Fourcroy, która zbudziła w ojcu pasję do rolnictwa. Rozumiem źródło tej pasji: mógł chodzić na przechadzkę tylko do Claix.

Ale czy przyczyną tego wszystkiego nie była miłostka z Serafią, jeśli w istocie była miłostką? Nie mogę dojrzeć istotnie fizjonomii rzeczy, mam tylko moją pamięć dziecka. Widzę obrazy, pamiętam ich oddziaływanie na mnie, ale co się tyczy przyczyn i fizjonomii – pustka. To wciąż tak jak freski w Campo Santo w Pizie, gdzie widać wyraźnie na przykład ramię, a kawałek obok, który wyobrażał głowę, odpadł. Widzę szereg obrazów bardzo wyraźnych, ale jedynie z fizjonomią, jaką miały dla mnie. Co więcej, widzę tę fizjonomię jedynie przez pamięć wrażenia, jakie na mnie wywarła.

Ojciec mój poznał niebawem przeżycie godne serca tyrana. Miałem oswojoną srokę, która przebywała najczęściej pod krzesłami w jadalni. Straciła nogę w bitwie i chodziła podskakując. Broniła się od kotów, od psów, wszyscy się nią opiekowali, co było bardzo uprzejme dla mnie, bo pokrywała podłogę białymi plamami niezbyt apetycznymi. Żywiłem tę srokę w sposób nie bardzo schludny: karakonami utopionymi w pomyjach w kuchni.

Surowo oddzielony od wszelkiej istoty w moim wieku, żyjąc jedynie ze starszymi, znajdowałem urok w tym dzieciństwie63.

Naraz sroka znikła, a nikt nie chciał mi powiedzieć jak; ktoś przez nieuwagę zgniótł ją, otwierając drzwi. Sądziłem, że ojciec zabił ją przez złośliwość; dowiedział się o tym, podejrzenie to sprawiło mu przykrość, jednego dnia wspomniał mi o tym w słowach bardzo okrężnych i oględnych.

Byłem wzniosły: zaczerwieniłem się po białka, ale nie otworzyłem ust. Zaczął nalegać: wciąż milczenie, ale oczy, które miałem w tym wieku bardzo wymowne, musiały mówić.

Oto jestem pomszczony, tyranie, za słodką i ojcowską minę, z jaką zmusiłeś mnie tyle razy, abym szedł na ten wstrętny spacer do Granges przez pola skropione gnojówką.

Przez miesiąc przeszło byłem dumny z tej zemsty; podoba mi się to w dziecku.

Namiętność ojca do folwarku w Claix i do rolnictwa przechodziła wszystko. Kazał robić wielkie melioracje, ulepszenia, na przykład skopać grunt, zryć na półtrzeciej stopy głęboko i znieść w jeden kąt wszystkie kamienie większe od jajka. Jan Vial, nasz stary ogrodnik, Charrière, Mayousse, stary***, były żołnierz, wykonywali te prace za umówioną cenę, na przykład 20 talarów (60 franków) za skopanie kawałka ziemi między dwoma szeregami wysokich krzaków czy też klonów, służącymi za oparcie winorośli.

Ojciec zajął pod uprawę całe Barres, potem Jomate, usuwając wino płożące się. W drodze zamiany dostał od szpitala (któremu, zdaje się, zapisał ją w testamencie pan Gutin, kupiec sukienny) winnicę Molard (między sadem a naszym Molard), wyrwał wino, skopał ziemię, pogrzebał w niej wzgórek kamieni mający od siedmiu do dziesięciu stóp i w końcu ją uprawił.

Ojciec opowiadał mi szeroko o swoich projektach, stał się typowym hreczkosiejem-południowcem.

Jest to rodzaj szaleństwa, który się często spotyka na południe od Lyonu i Tours; ta mania polega na kupowaniu gruntów, które dają jeden albo dwa od sta, wycofywaniu w tym celu kapitałów ulokowanych na pięć lub sześć, a czasami na pożyczaniu na pięć procent, aby się „zaokrąglić” (specjalne wyrażenie), kupując grunty przynoszące dwa procent. Minister spraw wewnętrznych, który rozumiałby swoje zadania, podjąłby kampanię przeciw tej manii, która niweczy dobrobyt i cały przydział szczęścia zależący od pieniędzy w dwudziestu departamentach na południe od Tours i Lyonu.

Ojciec mój był opłakanym przykładem tej manii, która czerpie swe źródło w skąpstwie, w pysze i w manii szlachectwa.

Rozdział XVIII

Pierwsza komunia.

Mania ta, która zrujnowała radykalnie mego ojca i zredukowała moją schedę do trzeciej części posagu mojej matki, sprawiła mi wiele dobrego około roku 1794.

Ale nim pójdę dalej, muszę załatwić się z historią mojej pierwszej komunii, przypadającej, o ile mi się zdaje, przed 21 lipca 1794.

Co mnie pociesza, kiedy myślę, że jest impertynencją z mojej strony używać tylu „ja” i „mnie”, to przypuszczenie, że wielu bardzo zwyczajnych ludzi naszego XIX wieku robi to samo. Tak więc około roku 1880 będziemy zarzuceni pamiętnikami i moje „ja” i „mnie” nie będą niczym osobliwym. Piszą pamiętniki panowie de Talleyrand, Molé, także pan Delécluze.

Ksiądz, któremu polecono tę ważną operację przygotowania mnie do pierwszej komunii, do której ojciec mój, wielki dewot podówczas, przywiązywał wielką wagę, był to, trzeba przyznać, nieskończenie mniejszy łajdak od księdza Raillane. Jezuityzm księdza Raillane przerażał nawet mego ojca; w ten sam sposób pan Cousin napędził tu strachu jezuicie.

Ów dobry ksiądz, tak poczciwy na pozór, nazywał się Dumollard. Był to prosty chłopek urodzony w okolicach Matheysine albo la Mure, opodal Bourg-d'Oisans. Później został wielkim jezuitą i dostał urocze probostwo w La Tronche, o dziesięć minut od Grenobli (to jest coś takiego jak podprefektura Sceaux dla podprefekta zaprzedanego ministrom albo żonatego z jakąś ich nieprawą córeczką).

W owym czasie ksiądz Dumollard był tak dobroduszny, że mogłem mu pożyczyć małe włoskie wydanie Ariosta w czterech tomach in 18°. Ale może mu je pożyczyłem dopiero w 1803.

Fizjonomia księdza Dumollard nie była odpychająca poza tym, że jedno oko miał stale zamknięte; był jednooki, trzeba to wyznać, ale rysy miał regularne, wyrażające nie tylko dobroduszność, ale, co o wiele zabawniejsze, pogodną i doskonałą szczerość. W istocie, nie był w owym czasie ł[ajdakiem] albo raczej po zastanowieniu się sądzę, że moja przenikliwość dwunastoletniego malca, wyostrzona zupełną samotnością, omyliła się zupełnie; później bowiem był to jeden z najwytrawniejszych jezuitów naszego miasta. Samo jego wyborne probostwo, tuż pod ręką dewotek naszego miasta, świadczy za nim, a przeciw mojej dwunastoletniej naiwności.

Prezes de Barral, człowiek idealnie pobłażliwy i dobrze wychowany, powiedział mi w roku 1816, zdaje mi się, kiedyśmy się przechadzali po jego wspaniałym ogrodzie w La Tronche, przylegającym do probostwa:

– Ten Dumollard to jeden z najbardziej szczwanych d[rabów] w całej kompanii.

– A ksiądz Raillane?

– Och, Raillane przeszedł ich wszystkich. W jaki sposób pański ojciec mógł wybrać takiego człowieka?

– Na honor, nie wiem; byłem ofiarą, a nie wspólnikiem.

Od paru lat ksiądz Dumollard często odprawiał mszę u nas, we włoskim salonie dziadka. Terror, który nigdy w Delfinacie nie był terrorem, nie spostrzegł się nigdy, że osiemdziesiąt czy sto dewotek wychodziło od mego dziadka co niedzielę w południe. Zapomniałem powiedzieć, że gdy byłem całkiem mały, kazano mi służyć do mszy, i że wywiązywałem się z tego aż nadto dobrze. Miałem minkę bardzo skromną i bardzo poważną. Całe życie obrzędy religijne bardzo mnie wzruszały. Długo sługiwałem do mszy temu d[rabowi] Raillane, który odprawiał ją w kościele Propagacji na końcu ulicy Św. Jakuba, po lewej; był to klasztor, odprawialiśmy mszę w bocznej kaplicy.

 

Byliśmy takie dzieci, Reytiers i ja, że ku naszej wielkiej zgrozie Reytiers, z pewnością przez nieśmiałość, posiusiał się podczas mszy, do której ja służyłem, na drewniany klęcznik. Nieborak starał się wytrzeć tę wilgoć, ku wielkiemu swemu wstydowi, trąc kolanem o deskę klęcznika. To była cała historia! Zachodziliśmy często do zakonnic; jedna z nich, wysoka i dobrze zbudowana, podobała mi się bardzo; spostrzeżono to z pewnością (pod tym względem bowiem byłem zawsze bardzo niezręczny) i nie ujrzałem jej już. Zauważyłem, że ksieni klasztoru miała mnóstwo czarnych punktów na końcu nosa; to mi się wydawało okropne.

Rząd popełnił straszliwe głupstwo, prześladując księży. Zdrowy rozum Grenobli i jej nieufność do Paryża ocaliły nas od zaostrzenia tego głupstwa.

Księża jęczeli na prześladowanie, ale sześćdziesiąt dewotek przychodziło o jedenastej rano wysłuchać mszy w salonie mego dziadka. Policja nie mogła nawet udawać, że nie wie o tym. Kiedy wychodzono od nas ze mszy, tłok był na ulicy Wielkiej.

Rozdział XIX

Ojca mego skreślono z listy podejrzanych (co przez dwadzieścia jeden miesięcy było jedynym celem naszych ambicji) 21 lipca 1794, przy pomocy pięknych oczu mojej ładnej kuzynki Józefiny Martin.

Bawił wówczas dłużej w Claix (to znaczy w Furonières). Moja niezależność zrodziła się, jak wolność miast włoskich w VIII wieku, ze słabości moich tyranów.

W czasie nieobecności ojca udawałem, że idę pracować na ulicę des Vieux-Jésuites w naszym salonie, gdzie od czterech lat nie postała niczyja noga.

Myśl ta, zrodzona jak wszystkie wynalazki z potrzeb chwili, miała ogromne korzyści. Po pierwsze, szedłem sam na ulicę des Vieux-Jésuites, o dwieście kroków od domu dziadka, po wtóre, byłem tam zabezpieczony od wtargnięcia Serafii, która u dziadka, w momentach gdy była wścieklejsza niż zwykle, wpadała przeglądać moje książki i plądrować w papierach.

Czując się spokojny w cichym salonie, gdzie znajdował się piękny mebel wyhaftowany przez matkę, zaczynałem pracować z przyjemnością. Napisałem komedię, zdaje mi się, Pan Piklar64.

Z pisaniem czekałem zawsze na moment natchnienia.

Poprawiłem się z tej manii aż późno. Gdybym ją był przepędził wcześniej, byłbym skończył komedię Letellier65, którą zawiozłem pod Moskwę, i co więcej przywiozłem z powrotem (i która znajduje się w moich papierach w Paryżu). Głupstwo to bardzo upośledziło ilość moich prac. Jeszcze w roku 1806 czekałem na natchnienie, aby pisać. Przez całe moje życie nigdy nie mówiłem o rzeczy, którą byłem przejęty, najmniejszy zarzut zraniłby mi serce. Stąd nigdy nie mówiłem o literaturze. Przyjaciel mój – wówczas bardzo bliski – Adolf de Mareste (urodzony w Grenobli około roku 1782) napisał do mnie do Mediolanu, aby mi wyrazić zdanie o Życiu Haydna, Mozarta i Metastazja. Nie domyślał się wcale, że ja byłem the author.

Gdybym był mówił około 1795 o moim projekcie pisania, ktoś rozsądny byłby mi powiedział: „Pisz pan co dzień przez dwie godziny, z natchnieniem czy bez”. Ta rada pozwoliłaby mi spożytkować dziesięć lat mego życia, głupio zmarnowane na czekanie „natchnienia”.

Wyobraźnia moja zużywała się na przewidywanie złego, jakie mi czynili moi tyrani, i na przeklinanie ich; z chwilą gdy byłem wolny, w salonie matki, miałem swobodę palenia się do czegoś. Namiętnością moją były medale odlewane w gipsie. Przedtem miałem małą namiętność: pasję do sękatych kijów, wycinanych, zdaje mi się, z głogu; polowanie.

Ojciec i Serafia zdławili obie te pasje. Pierwsza znikła pod wpływem żarcików wuja; pasja do polowania, pobudzona rozkosznymi marzeniami zrodzonymi z krajobrazu pana Le Roy oraz gry wyobraźni przy lekturze Ariosta, stała się moim szałem, kazała mi uwielbić Dom wiejski Buffona, kazała mi pisać o zwierzętach, wreszcie zginęła jedynie z przesytu. W Brunszwiku w roku 1808 byłem jednym z dyrektorów polowania, gdzie zabijało się po pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt zajęcy przy pomocy nagonki. Miałem wstręt do zabicia sarny; ten wstręt spotęgował się. Nic nie wydaje mi się dziś lichszą zabawą niż zmieniać uroczego ptaka w cztery uncje mięsa.

Gdyby ojciec pozwolił mi chodzić na polowanie, byłbym zwinniejszy, co byłoby mi posłużyło na wojnie. Byłem zwinny tylko siłą siły.

Będę jeszcze mówił o polowaniu, wróćmy do medali66.

Rozdział XX

Po kilku latach najgłębszego i upadlającego nieszczęścia oddychałem tylko wtedy, kiedy się ujrzałem sam, zamknięty na klucz w salonie przy ulicy des Vieux-Jésuites, dotąd tak mi znienawidzonym. Przez tych kilka lat serce moje wzbierało bezsilną nienawiścią. Gdyby nie mój pęd do rozkoszy, wychowanie to, o którym ci, co mi je narzucali, nie mieli pojęcia, byłoby mnie uczyniło czarnym zbrodniarzem lub też miłym i przylepnym łajdakiem, prawdziwym jezuitą; za to byłbym dziś z pewnością bardzo bogaty. Lektura Nowej Heloizy i skrupuły młodego Saint-Preux zrobiły ze mnie na wskroś uczciwego człowieka; po tej lekturze, której towarzyszyły łzy i wybuchy entuzjazmu cnoty, mogłem jeszcze robić łajdactwa, ale byłbym czuł, że jestem łajdakiem. Tak więc książka czytana w wielkim sekrecie i wbrew rodzinie zrobiła mnie uczciwym człowiekiem.

Historia rzymska mdłego Rollina, mimo jego płaskich refleksji wypełniła mi głowę faktami solidnej cnoty (opartej na użyteczności, a nie na czczym honorze monarchii; Saint-Simon jest pięknym przykładem na wywód Monteskiusza o honorze jako podstawie monarchii, a to nie lada rzecz spostrzec to w roku 1734, w epoce Listów perskich, w stanie dziecięctwa, w jakim w tej epoce była jeszcze inteligencja Francuzów).

Po faktach zaczerpniętych z Rollina, a potwierdzonych i objaśnionych przez ciągłe rozmowy z kochanym dziadkiem oraz teorie Saint-Preux, nic nie da się porównać z głęboką odrazą i wzgardą, jaką miałem dla przykazań of God and the Church67 objaśnianych przez ks[ięży], którzy co dzień w moich oczach martwili się zwycięstwami ojczyzny i pragnęli, aby wojska francuskie poniosły klęskę.

Rozmowy kochanego dziadka, któremu zawdzięczam wszystko, jego cześć dla dobroczyńców ludzkości, tak sprzeczna z pojęciem chrystianizmu, nie pozwoliła mi z pewnością dać się złapać, niby mucha w pajęczynę, w mój kult dla ceremonii. Widzę dziś, że to była pierwsza forma: 1° mojej miłości do muzyki, 2° malarstwa i 3° sztuki Vigano68. Przypuszczam, że dziadek nawrócił się świeżo około roku 1793. Może zrobił się dewotem po śmierci mojej matki (1790); może potrzeba oparcia o kler w jego zawodzie lekarskim nałożyła mu lekki pokost obłudy wraz z peruką o potrójnym rzędzie pukli. Przypuszczałbym raczej to ostatnie, widziałem bowiem, że był od dawna przyjacielem księdza Sadin, proboszcza Św. Ludwika (jego parafia), kanonika Rey i panny Rey, jego siostry, do której chodziliśmy często (ciotka Elżbieta miała tam swoją partyjkę) na małą uliczkę za Św. Andrzejem; nawet miłego, zanadto miłego, księdza Hélie, proboszcza od Św. Hugona, który mnie ochrzcił i który mi to przypominał później w kawiarni „Régence” w Paryżu, gdzie jadałem śniadania koło 1803 w czasie mojej prawdziwej edukacji przy ulicy d'Angivilliers.

Trzeba zauważyć, że w 1790 ks[ięża] nie wyciągali konsekwencji z teorii i dalecy byli od nietolerancji i niedorzeczności, jakimi świecą w roku 1835. Znosili doskonale, że dziadek pracował w obliczu swego biuściku Woltera i że rozmowa jego, wyjąwszy jeden temat, była tym, czym byłaby w salonie Woltera. Trzy dni, jakie spędził w owym salonie, cytował chętnie przy każdej sposobności jako najpiękniejsze dni w swoim życiu. Nie odmawiał sobie bynajmniej satyrycznej albo skandalicznej anegdotki o ks[iężach]; w czasie zaś swojej długiej kariery bystry ten i chłodny umysł zebrał ich setkami. Nigdy nie przesadzał, nigdy nie kłamał, co mi pozwala, jak sądzę, twierdzić dzisiaj, że co się tyczy inteligencji, nie był on kołtunem; ale znowuż umiał powziąć wiekuistą nienawiść dla bardzo błahej przewiny i nie sądzę, abym mógł obmyć jego duszę z zarzutu kołtuństwa.

Odnajduję typ kołtuna nawet w Rzymie, w panu 12069 i jego rodzinie, zwłaszcza w panu Bois i w Simonettim, wzbogaconym szwagrze.

Dziadek miał cześć i miłość dla wielkich ludzi, co bardzo raziło dzisiejszego proboszcza Św. Ludwika oraz wielkiego wikariusza, dzisiejszego biskupa Grenobli, który w swoim charakterze księcia Grenobli pokłada punkt honoru w tym, aby nie oddać wizyty prefektowi (opowiadał mi to z satysfakcją pan Rubichon, Civitavecchia, styczeń 1835).

Ojciec Ducros, ów kordelier, którego mam za genialnego człowieka, stracił zdrowie, wypychając ptaki truciznami. Cierpiał bardzo na wnętrzności, a wuj mój zdradził mi swymi żarcikami, że on cierpi na priapizm. Niewielem zrozumiał z tej choroby, która mi się zdawała zupełnie naturalna. Ojciec Ducros bardzo lubił mego dziadka, u którego się leczył i któremu zawdzięczał po części swoje miejsce bibliotekarza; ale nie mógł się powstrzymać, aby nie pogardzać nieco słabością jego charakteru: nie mógł znosić wybryków Serafii, które dochodziły często do przerywania rozmowy, mącenia towarzystwa i wystraszania gości.

 

Charaktery à la Fontenelle bardzo są czułe na ten odcień milczącej wzgardy; dziadek zwalczał tedy często mój entuzjazm dla ojca Ducros. Czasami, kiedy ojciec Ducros przyszedł do domu z czymś zajmującym do opowiedzenia, wyprawiano mnie do kuchni; nie byłem tym zgoła urażony, tylko zmartwiony, że nie dowiem się ciekawej rzeczy. Filozof ten czuły był na mój entuzjazm i na sympatię, którą mu okazywałem, a która sprawiała, że kiedy on był, nie opuszczałem nigdy pokoju.

Obdarzał swoich przyjaciół i przyjaciółki złoconą ramą rozmiarów trzy stopy na dwie i pół, w której pomieszczał za szkłem sześć lub osiem tuzinów gipsowych medali średnicy osiemnastu linij. Byli to wszyscy cesarze rzymscy wraz z cesarzowymi; inna rama przedstawiała wielkich ludzi Francji, od Klemensa Marot do Woltera, Diderota i d'Alemberta. Co by dziś powiedział ksiądz Rey na taki widok?

Te medale były okolone bardzo zgrabnie małymi kartonikami złoconymi na brzegach, woluty zaś, wykonane z tego samego materiału, wypełniały przestrzeń między medalami. Ozdoby tego rodzaju były wówczas bardzo rzadkie i mogę wyznać, że kontrast białego matowego koloru medali i lekkie, delikatne, dobrze narysowane cienie, które znaczyły rysy osobistości, wraz ze złoconym brzegiem kartonów i ich złocistym kolorem robiły wrażenie bardzo wykwintne.

Mieszkańcy Vienne, Romans, La Tour-du-Pin, Voiron etc., którzy zachodzili na obiad do dziadka, nie mogli się dość napodziwiać tych ramek. Co do mnie, stojąc na krześle, nieustannie wgłębiałem się w rysy tych znamienitych ludzi, których życie byłbym chciał naśladować i czytać ich dzieła.

Ojciec Ducros wypisał u góry ramy kartonikami złoconymi na brzegach: „Znamienici ludzie Francji” albo: „Cesarze i cesarzowe”.

W Voiron na przykład, u mego kuzyna Allard du Plantier (potomek historyka i antykwariusza Allard), podziwiano te ramy jako starożytne medale, nie wiem nawet, czy sam kuzyn, który nie był w tym bardzo bity, nie brał ich za starożytne medale. (Był to syn unicestwiony przez rozumnego ojca jak następca tronu przez Ludwika XIV).

Jednego dnia ojciec Ducros rzekł do mnie: „Czy chcesz, abym cię nauczył robić medale?”. Miałem uczucie, że mi się niebo otwarło.

Udałem się do jego apartamentu, doprawdy rozkosznego dla człowieka, który lubi myśleć; chciałbym mieć podobny, aby w nim dożyć moich dni.

Cztery małe pokoiki na dziesięć stóp wysokie, z oknami na południe i na zachód, z bardzo ładnym widokiem na Saint-Joseph, na wzgórza Eybens, na most w Claix i na odległy horyzont ku Gap.

Pokoje te pełne były płaskorzeźb i medali odlanych ze starożytnych albo ze znośnych rzeczy nowych.

Medale były przeważnie z czerwonej siarki (poczerwienionej mieszaniną cynobru), co wygląda pięknie i poważnie; słowem, nie było w tym mieszkaniu ani stopy kwadratowej, która by nie budziła jakiejś myśli. Były też i obrazy. „Nie jestem dość bogaty – powiadał ojciec Ducros – aby kupować takie, które by mi się podobały”. Główny obraz przedstawiał śnieg, był wcale niezły.

Dziadek zaprowadził mnie kilka razy do tego uroczego mieszkanka. Z chwilą gdy byłem sam z dziadkiem poza domem, poza sferą działania mego ojca i Serafii, byłem cudownie wesoły. Szedłem bardzo wolno, bo kochany dziadek miał reumatyzmy; przypuszczam, że to była podagra (bo ja, jego prawdziwy wnuk podobny do niego fizycznie, miałem atak podagry w maju 1835 w Civitavecchia).

Ojciec Ducros, który był zamożny, bo zapisał wszystko, co miał, panu Navizet z Saint-Laurent, eks-zamszownikowi, miał bardzo dobrego służącego, dużego i pulchnego poczciwca, który był woźnym bibliotecznym, oraz wyborną służącą. Z porady ciotki Elżbiety dawałem napiwki wszystkim.

Byłem naiwny do ostatnich granic dzięki cudowi tego ohydnego samotnego wychowania oraz całej rodziny mustrującej biednego dzieciaka. Systemu tego trzymano się pilnie, ponieważ żałoba rodziny kazała jej znajdować w nim upodobanie.

Ta nieświadomość najprostszych rzeczy sprawiła, że popełniłem mnóstwo niezręczności u starego pana Daru od listopada 1799 do maja 1800.

Wróćmy do medali. Ojciec Ducros wystarał się, nie wiem jak, o znaczną ilość medali gipsowych. Nasycał je oliwą i na tę oliwę lał siarkę pomieszaną z łupkiem dobrze wysuszonym i sproszkowanym.

Kiedy ta forma była zupełnie zimna, dawał nieco oliwy i otaczał ją naoliwionym papierem wysokim na trzy linie: forma była na dnie.

W tę formę lał płynny gips świeżo sporządzony i zaraz potem gips mniej delikatny i gęstszy, tak aby medal gipsowy miał cztery linie wysokości. Tego nigdy nie umiałem dobrze wykonać. Nie miesiłem mego gipsu dość szybko lub raczej dawałem mu parować. Na próżno stary***, służący, przynosił mi gips w proszku. Znajdowałem galaretę z gipsu w kilka godzin po wlaniu go w formę z siarki.

Ale to, co było najtrudniejsze, formy, robiłem natychmiast i bardzo dobrze, tylko trochę grube. Nie oszczędzałem materiału.

Pomieściłem moją pracownię medalierską w gotowalni mojej biednej matki; wchodziłem do tego pokoju, gdzie nikt nie wchodził od kilku lat, z uczuciem religijnym, starałem się nie patrzeć na łóżko. Nie byłbym się nigdy roześmiał w tym pokoju, wybitym lyońską tapetą dobrze naśladującą czerwony adamaszek.

Mimo że nigdy nie doprowadziłem do tego, aby zrobić ramę z medalami jak ojciec Ducros, przygotowywałem się bez ustanku do tej chwały, sporządzając mnóstwo form z siarki.

Kupiłem wielką szafę, zawierającą dwanaście czy piętnaście szuflad wysokich na trzy cale, gdzie gromadziłem moje bogactwa.

Zostawiłem to wszystko w Grenobli w 1799. Od 1796 nie dbałem już o to; zrobiono z pewnością zapałki z tych szacownych form z siarki koloru łupku.

Przestudiowałem słownik medali w Encyklopedii metodycznej.

Zdolny nauczyciel, który by umiał wyzyskać tę pasję, byłby ze mną przeszedł całą historię starożytną; trzeba było mi dać czytać Swetoniusza, potem Dionizego z Halikarnasu, w miarę jak moja młoda głowa zdolna była przyjmować poważne idee.

Ale smak panujący wówczas w Grenobli kazał czytywać i cytować epistoły takiego pana de Bonnard, coś w rodzaju „stołowego” Dorata (tak jak się mówi: stołowe mâcon70). Dziadek mój wymawiał ze czcią tytuł O wielkości Rzymian Monteskiusza, ale nic z tego nie rozumiałem; rzecz nietrudna do uwierzenia, skoro nie znałem wypadków, na których Monteskiusz zbudował swoje wspaniałe rozważania.

Trzeba było bodaj dać mi czytać Liwiusza. Zamiast tego kazano mi czytać i podziwiać hymny Santeuila: Ecce sede tonantes… Można sobie wyobrazić, jak przyjmowałem tę religię moich tyranów.

Księża, którzy bywali na obiedzie u dziadka, starali się odpłacić tę gościnność, karmiąc mnie Biblią Royaumonta, którego obleśny i słodkawy ton budził we mnie najgłębszy wstręt. Wolałem sto razy Nowy Testament po łacinie, którego nauczyłem się całkowicie na pamięć na jakimś tanim egzemplarzu in 18°. Rodzina moja, jak dziś kr[ólowie], chciała, aby r[eligia] trzymała mnie w uległości, a ja oddychałem jeno buntem.

Patrzyłem na defilującą legię Allobrogów71, którą dowodził pan Caffe, zmarły u Inwalidów w osiemdziesiątym piątym roku życia, w listopadzie lub grudniu 1835. Moją wielką myślą była armia; czy nie dobrze bym uczynił, zaciągając się?

Wychodziłem często sam, szedłem do parku, ale inne dzieci wydawały mi się zbyt poufałe; z daleka płonąłem chęcią bawienia się z nimi, z bliska zdawały mi się ordynarne.

Zaczynałem nawet, zdaje mi się, chodzić do teatru, który opuszczałem w najbardziej zajmującym momencie (w lecie o dziewiątej), kiedy słyszałem bijącą godzinę.

Wszystko, co było tyranią, budziło we mnie bunt, nie lubiłem władzy. Odrabiałem moje zadania (ćwiczenia, tłumaczenia, wiersze o musze utopionej w mleku) na małym orzechowym stoliczku w przedpokoju do wielkiego włoskiego salonu; wyjąwszy niedzielę (z powodu naszej mszy) drzwi od głównych schodów były zawsze zamknięte. Wpadło mi do głowy wypisać na tym stoliku nazwiska wszystkich, którzy dopuścili się zamachu na panujących, na przykład: Poltrot – książę de Guise w… 15[63]. Dziadek, pomagając mi składać wiersze lub raczej składając je sam, ujrzał tę listę; ten człowiek tak spokojny, wrogi wszelkiemu gwałtowi, zgnębił się tym; wywnioskował niemal, iż Serafia miała słuszność, że ja mam potworny charakter. Może natchnieniem mojej listy stał się czyn Karoliny Corday – 11 albo 12 1ipca 1793 – przedmiot mego najwyższego entuzjazmu. Byłem w tym czasie wielkim entuzjastą Katona z Utyki; słodkawe i chrześcijańskie refleksje „zacnego Rollina”, jak go nazywał mój dziadek, zdawały mi się czymś bardzo cielęcym.

A w tym samym czasie byłem takim dzieckiem, że znalazłszy w Historii starożytnej Rollina, zdaje mi się, osobę, która się nazywała Arystokrates, byłem tym oczarowany i udzieliłem mego entuzjazmu siostrze mojej Paulinie, która była liberalna i trzymała moją stronę przeciw Zenajdzie Karolinie, zaprzedanej stronnictwu Serafii i uważanej przez nas za szpiega.

Przedtem czy potem miałem żywe zamiłowanie do optyki, co mnie skłoniło do przeczytania Optyki Smitha w bibliotece publicznej. Sporządziłem sobie okulary, przy pomocy których mogłem widzieć sąsiada, udając, że patrzę przed siebie. Przy odrobinie zręczności znowuż można było za pomocą tego środka pchnąć mnie do studiów optycznych i dać mi przełknąć sporą porcję matematyki. Od tego do astronomii był tylko krok.

63dzieciństwo – tu: rzecz dziecinna; właściwa dzieciom, a nie dojrzałym ludziom. [przypis edytorski]
64Napisałem komedię, zdaje mi się, „Pan Piklar” – ta wprawka dramatyczna młodego Stendhala powstała w roku 1795 lub 1796 i nosi tytuł Selmours ou l'homme qui les veut tous contenter. [przypis redakcyjny]
65…byłbym skończył komedię „Letellier” – której pomysł zrodził się w 1803 r. i do której Stendhal powracał aż do roku 1830, nigdy jej jednak nie dokończył. [przypis redakcyjny]
66Rozdział XIX (…) wróćmy do medali – Na odwrocie: 26 grudnia. Uzupełnić: Charakter of my father, Cherubina Beyle. Nie był skąpy, ale ulegał namiętnościom. Dla zaspokojenia namiętności, która nim zawładnęła, nie cofał się przed niczym: na przykład, żeby skopać kawałek winnicy, nie wysyłał mi do Paryża moich 150 franków na miesiąc, bez których nie mogłem żyć. Kochał się w rolnictwie i w Claix, przez rok lub dwa był opanowany namiętnością budowania (dom na ulicy Bonne, którego plan nie wiedzieć po co sporządziłem wspólnie z Mante'em). Pożyczał na 8% albo 10%, aby wykończyć dom, który miał mu kiedyś dawać 6%. Znudzony tym domem pogrążył się w namiętności administrowania na rzecz Burbonów do tak nieprawdopodobnego stopnia, że przez siedemnaście miesięcy nie był ani razu w Claix, odległym od miasta o dwie mile. Zrujnował się, jak sądzę, w latach 1814–1819, tuż przed śmiercią. Niesłychanie lubił kobiety, ale był nieśmiały jak dwunastoletni chłopczyk; pani Abrahamowa Mallein, z domu Pascal, zdrowo sobie z niego na ten temat żartowała. [przypis autorski]
67of God and the Church (ang.) – Boga i Kościoła. [przypis redakcyjny]
68sztuki Vigano – tańca. [przypis redakcyjny]
69Odnajduję typ kołtuna (…) w panu 120 – w adwokacie Ciabatta, mieszkającym pod numerem 120 przy ulicy Vignaccia; Stendhal nazywa go także Battacia. [przypis redakcyjny]
70stołowe mâcon – wino z okolic Mâcon (dep. Saone-et-Loire). [przypis redakcyjny]
71Allobrogowie – plemię celtyckie zamieszkujące w czasach Cezara dzisiejszy Delfinat i Sabaudię. [przypis redakcyjny]