Za darmo

Życie Henryka Brulard

Tekst
Autor:
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XIV

Śmierć biednego Lamberta

Zamieszczam tutaj, aby go nie zgubić, rysunek, którym ozdobiłem dzisiaj list pisany do mego przyjaciela R. Colomba. Tego roztropnego i poważnego człowieka ukąsił giez Metromanii, co go skłoniło do czynienia mi wyrzutów, ponieważ napisałem przedmowę do nowego wydania pana de Brosses; otóż on również napisał przedmowę.

Ta karta ma być odpowiedzią Colombowi, który powiada, że ja będę nim gardził.

Dodaję: jeśli istnieje drugi świat, pójdę tam złożyć hołd Monteskiuszowi, który może mi powie: „Mój dobry przyjacielu, nie miałeś cienia talentu na tamtym świecie”. To mnie zmartwi, ale nie zdziwi; oko nie widzi samo siebie.

Ale od mojego listu do Colomba osiwieją wszyscy ludzie bogaci; kiedy doszli do dobrobytu, zaczynają nienawidzić ludzi, których czyta publiczność. Urzędnicy w Sprawach Zagranicznych radzi byliby podstawić mi w jakiś sposób nogę w mojej karierze. Ta choroba jest jeszcze jadowitsza, kiedy człowiek bogaty, doszedłszy pięćdziesiątki, ulega manii autorstwa. To tak jak generałowie Cesarstwa, którzy widząc około 1820, że Restauracja ich nie chce, jęli kochać namiętnie (to znaczy w braku czegoś lepszego) muzykę.

Wróćmy do roku 1794 albo 1795. Zastrzegam się znowu, że nie zamierzam malować rzeczy samych w sobie, ale jedynie moje wrażenia. W jaki sposób mógłbym nie widzieć prawdy tego prostego spostrzeżenia: nie przypominam sobie fizjonomii moich krewnych, na przykład drogiego dziadka, którego oglądałem tak często i z całym przywiązaniem, do jakiego ambitne dziecko jest zdolne.

Ponieważ wedle barbarzyńskiego systemu przyjętego przez ojca i przez Serafię nie miałem przyjaciela ani kolegi w moim wieku, moja towarzyskość (skłonność do swobodnego mówienia o wszystkim) podzieliła się na dwie gałęzie.

Dziadek był moim kolegą poważnym i czcigodnym.

Przyjacielem, któremu mówiłem wszystko, był chłopak bardzo inteligentny nazwiskiem Lambert, służący mego dziadka. Moje zwierzenia często nudziły Lamberta; kiedy go zanadto męczyłem, dawał mi klapsa, bacząc, by nie był za mocny na moje lata. Kochałem go tym bardziej. Główne jego zajęcie, którego bardzo nie lubił, to było chodzić po brzoskwinie do Saint-Vincent (koło Fontanil), folwarczku mego dziadka. Blisko tego dworku, za którym przepadałem, były szpalery wystawione na słońce, gdzie rodziły się wspaniałe brzoskwinie i winogrona. Wszystko to przybywało do Grenobli w dwóch koszykach umieszczonych na końcach płaskiego kija; kij ten kiwał się na ramionach Lamberta, który musiał tak zrobić cztery mile dzielące Saint-Vincent od Grenobli.

Lambert miał ambicję, nie był rad ze swego losu; aby go poprawić, zamierzył hodować jedwabniki za przykładem ciotki Serafii, która szkodziła sobie na piersi hodując jedwabniki w Saint-Vincent. (Przez ten czas oddychałem: dom w Grenobli prowadzony przez dziadka i przez zacną ciotkę Elżbietę, stawał się przyjemny. Odważałem się czasami wyjść bez nieodzownego towarzystwa Lamberta).

Ten najlepszy przyjaciel, jakiego miałem, kupił morwę (koło Saint-Joseph) i hodował swoje jedwabniki w izdebce którejś kochanki.

Zbierając liście tej morwy spadł; przyniesiono go na drabinie. Dziadek pielęgnował go jak syna. Ale było wstrząśnienie mózgu, źrenice nie oddziaływały już na światło, umarł po trzech dniach. W malignie, która go nie opuściła do końca, wydawał okropne krzyki, które mi przeszywały serce.

Poznałem boleść po raz pierwszy w życiu. Myślałem o śmierci.

Rozdarcie spowodowane śmiercią mojej matki było szaleństwem, w które wchodziło, jak sądzę, wiele miłości. Ból z powodu śmierci Lamberta był to ból taki, jaki odczuwałem przez całą resztę życia: ból świadomy, suchy, bez łez, bez pociechy. Byłem zrozpaczony i bliski omdlenia (za co połajała mnie ostro Serafia), gdym wchodził po dziesięć razy do pokoju mego przyjaciela, oglądał jego piękną twarz: był umierający, konał. Nie zapomnę nigdy jego pięknych, czarnych brwi oraz tego wyrazu siły i zdrowia, który w agonii jeszcze się potęgował. Patrzałem, jak mu krew puszczano; po każdym puszczeniu krwi widziałem, jak czyniono próbę, świecąc mu w oczy (wrażenie, które przypomniało mi się w wieczór po bitwie pod Landshut, zdaje mi się, w 1809 r.).

Widziałem raz we Włoszech twarz świętego Jana patrzącego na krzyżowanie swego przyjaciela i swego Boga i nagle przejęło mnie wspomnienie tego, czego doświadczyłem dwadzieścia pięć lat wprzódy przy śmierci „biednego Lamberta” – epitet, który dawano mu w mojej rodzinie po śmierci. Mógłbym wypełnić jeszcze kilka stronic wyraźnymi wspomnieniami, jakie zachowałem z tej wielkiej boleści. Zabito trumnę, wyniesiono go…

 
Sunt lacrimae rerum.54
 

Tę samą stronę mego serca wzruszają niektóre partie akompaniamentu Mozarta w Don Juanie.

Pokój biednego Lamberta był przy głównych schodach, obok szafy z likworami.

W tydzień po jego śmierci Serafia wpadła bardzo słusznie w gniew, ponieważ jej podano zupę na fajansowym wyszczerbionym talerzyku, który widzę jeszcze (czterdzieści lat po fakcie), który służył do zebrania krwi Lamberta, kiedy mu ją puszczano. Wybuchnąłem nagle płaczem, dławiłem się od szlochu. Nie mogłem wcale płakać po śmierci matki. Zacząłem móc płakać dopiero w więcej niż rok później, sam, w nocy, w łóżeczku. Serafia widząc, że płaczę po Lambercie, zrobiła mi scenę. Odszedłem do kuchni, powtarzając półgłosem, jakby przez zemstę: „Haniebne! haniebne!”.

Moje najsłodsze chwile spędzone z przyjacielem były wtedy, kiedy zajęty był piłowaniem drzewa w drewutni odgrodzonej od dziedzińca sztachetkami z furtką.

Po jego śmierci stanąłem na balkonie drugiego piętra; widziałem doskonale gałki na sztachetach, wydały mi się znakomite do robienia bąków. W jakim wieku mogłem być wówczas? Ta myśl o bąku świadczy, że już byłem w wieku niejakiego rozeznania. Myślę jedno: mógłbym kazać wyszukać metrykę zgonu biednego Lamberta; ale czy „Lambert” to było imię chrzestne, czy nazwisko? Zdaje mi się, że jego brat, który miał małą kawiarenkę, dość podejrzaną, przy ulicy Bonne, blisko koszar, też nazywał się Lambert. Ale co za różnica, wielki Boże! Uważałem wówczas, że nie ma nic równie pospolitego jak ten brat, do którego Lambert prowadził mnie czasem. Bo trzeba wyznać, mimo moich przekonań wówczas doskonale i szczerze republikańskich, rodzice moi najzupełniej przelali we mnie swoją arystokratyczną wyłączność. Ta wada została mi; ona to przeszkodziła mi dziesięć dni temu uszczknąć miłą awanturkę. Nienawidzę motłochu (to znaczy stosunków z nim), a równocześnie, pod mianem ludu, pragnę gorąco jego szczęścia i sądzę, że nie można mu go zapewnić inaczej, jak tylko pytając się go o zdanie w ważnych kwestiach, to znaczy powołując go do wybierania sobie posłów.

Moi przyjaciele, lub raczej rzekomi przyjaciele, opierają się na tym, aby powątpiewać o szczerości mego liberalizmu. Brzydzę się tym, co brudne, a lud jest zawsze brudny w moich oczach. Jest tylko jeden wyjątek: Rzym; ale tam brud kryje się pod okrucieństwem. (Na przykład jedyne w swoim rodzaju niechlujstwo księdza Crobras, Sardyńczyka; ale mam bezgraniczny szacunek dla jego energii. Jego pięcioletni proces z przełożonymi. Ubi missa, ibi mensa55. Mało jest ludzi tego kalibru. Książęta Caetani znają doskonale historię księdza Crobras, z Sartène, zdaje mi się, na Sardynii).

Miny, które stroiłem stojąc na tym balkonie, są niewiarygodne. Doprawdy, żyła mogła mi pęknąć. Omal się nie uszkodziłem, starając się je odtworzyć w czterdzieści lat później. Kto pamięta dziś o Lambercie prócz serca jego przyjaciela!

Pójdę dalej: kto pamięta Aleksandrę, zmarłą w styczniu 1815, dwadzieścia lat temu?

Kto pamięta Metyldę, zmarłą w 1825?

Czyż one nie są moje, skoro ja je kocham bardziej niż wszystko w świecie, skoro myślę o nich gorąco dziesięć razy w ciągu tygodnia, często po dwie godziny z rzędu?

Rozdział XV

Matka moja miała rzadki talent do rysunku, powiadano często w rodzinie. „Ach, czegóż ona nie umiała robić!” – dodawano z głębokim westchnieniem. Po czym – długie i smutne milczenie. Faktem jest, że przed rewolucją, która wszystko zmieniła w tym zaścianku, uczono rysunku w Grenobli tak samo pociesznie jak łaciny. Rysować znaczyło robić sangwiną kreski dokładnie równoległe i naśladujące rycinę; niewiele zważano na kontur.

Znajdowałem często wielkie głowy sangwiną rysowane przez matkę.

Dziadek mój powołał się na ten przykład, na ten wszechpotężny precedens; wbrew Serafii miałem się uczyć rysunku u pana Le Roy. To był wielki punkt wygrany; ponieważ pan Le Roy mieszkał w domu Teisseire'ów, przed wielkim portalem Jakobinów, z czasem pozwolono mi chodzić do niego, a zwłaszcza wracać samemu.

To była dla mnie olbrzymia rzecz. Moi tyrani – tak ich nazywałem, kiedy widziałem biegające inne dzieci – zezwalali, abym przebywał sam drogę z P do R56. Zrozumiałem, że idąc bardzo szybko (bo liczono minuty, a okno Serafii wychodziło właśnie na plac Grenette) mogę obejść plac targowy, na który prowadził portal L. Byłem narażony na odkrycie jedynie na odcinku R-L. Zegar Św. Andrzeja, który regulował czas w mieście, dzwonił kwadranse; miałem wyjść o wpół do czwartej albo o czwartej (nie przypominam sobie dokładnie) od pana Le Roy i w pięć minut potem być w domu. Pan Le Roy albo raczej pani Le Roy, szelmeczka trzydziestopięcioletnia, bardzo ponętna i ze ślicznymi oczami, miała specjalnie polecone – pod grozą, jak sądzę, utraty dobrze płacącego ucznia – nie wypuszczać mnie aż o kwadrans na czwartą. Czasami, wchodząc do tego domu, zatrzymywałem się całe kwadranse, patrząc przez okno ze schodów, w punkcie F, jedynie dla tej przyjemności, aby się czuć wolny. W tych rzadkich chwilach, zamiast zajmować się obliczaniem postępowania moich tyranów, wyobraźnia moja cieszyła się wszystkim.

 

Niebawem najważniejszą sprawą stało się dla mnie zgadnąć, czy Serafia będzie w domu o wpół do czwartej, w chwili mego powrotu. Moja poczciwa przyjaciółka Marion (Maria Thomasset z Vinay), molierowska służąca, która nienawidziła Serafii, pomagała mi w tym znacznie. Jednego dnia, kiedy Marion powiedziała mi, że Serafia wychodzi po kawie, koło trzeciej, do swojej przyjaciółki, pani Vignon, dewotki, odważyłem się iść do miejskiego ogrodu pełnego małych urwisów. W tym celu przebyłem plac Grenette poza budą z kasztanami i pompą i wśliznąłem się w bramę parku.

Spostrzeżono mnie, jakiś przyjaciel albo protegowany Serafii zdradził mnie: wielka scena wieczór u dziadków. Skłamałem oczywiście na pytanie Serafii: „Czy byłeś w parku?”.

Na to dziadek połajał mnie łagodnie i grzecznie, ale stanowczo, za kłamstwo. Czułem żywo to, czego nie umiałem wyrazić. Czyż kłamstwo nie jest jedyną ucieczką niewolników? Stary służący w typie La Rancune, następca biednego Lamberta, wierny wykonawca rozkazów rodziny, mówiący o sobie z goryczą: „Jestem oprawcą nocników”, miał polecone odprowadzać mnie do pana Le Roy. Byłem wolny w dnie, w które on chodził do Saint-Vincent po owoce.

Ten przebłysk wolności rozwścieczył mnie. „Co oni mi zrobią, ostatecznie? – mówiłem sobie. – Któryż chłopiec w moim wieku nie chodzi sam?”

Kilka razy zaszedłem do parku; skoro się spostrzeżono, łajano mnie, nie odpowiadałem nic. Zagrożono mi skasowaniem rysunku, ale ja ponawiałem swoje wyprawy. Zasmakowawszy w odrobinie wolności, zdziczałem. Ojciec zaczynał grzęznąć w swojej pasji do rolnictwa i udawał się często do Claix. Zdawało mi się, że w jego nieobecności zaczynam być postrachem dla Serafii. Ciotka Elżbieta, przez swą hiszpańską dumę, nie mając legalnej władzy, zachowywała neutralność; dziadek, ceniąc przede wszystkim swą wygodę, z natury nienawidził krzyków; Marion i siostra moja, Paulina, były wyraźnie za mną. Serafia uchodziła za wariatkę w oczach wielu ludzi, na przykład w oczach naszych kuzynek, pani Colomb i pani Romagnier, przemiłych kobiet. (Mogłem je ocenić, skoro doszedłem do lat rozsądku i poznałem nieco życie). W tym czasie jedno słowo pani Colomb przywodziło mnie do opamiętania, co każe mi przypuszczać, że łagodnością wszystko dałoby się zrobić ze mnie, prawdopodobnie płaskiego mieszczucha kutego na cztery nogi. Zacząłem się opierać Serafii, miałem straszliwe ataki gniewu. „Nie pójdziesz już do pana Le Roy” – mówiła.

Zdaje mi się, kiedy się nad tym zastanawiam, że zwycięstwo było po stronie Serafii i tym samym przerwa w lekcjach rysunku.

Terror w Grenobli był tak łagodny, że ojciec mój od czasu do czasu wracał do swego domu przy ulicy des Vieux-Jésuites. Tam widzę pana Le Roy dającego mi lekcje przy wielkim czarnym biurku w gabinecie ojca i mówiącego do mnie pod koniec lekcji: „Panie Henryku, niech pan powie swemu drogiemu ojcu, że nie mogę nadal przychodzić za 35 (albo 45?) franków miesięcznie”.

Chodziło o asygnaty, które „leciały na łeb” (wyrażenie miejscowe). Ale pod jaką datą pomieścić ten bardzo wyraźny obraz, który mi się nagle przypomniał? Może było to o wiele później, w epoce kiedy malowałem gwaszem.

Rysunki pana Le Roy były dla mnie rzeczą najmniej ważną. Mistrz ten kazał mi robić oczy z profilu i en face i uszy sangwiną wedle innych rycin udających ołówek.

Pan Le Roy był to Paryżanin, bardzo grzeczny, suchy i słaby, postarzały wskutek najstraszliwszej rozpusty (takie jest moje wrażenie, ale jak zdołałbym usprawiedliwić słowo „najstraszliwsza”?); poza tym grzeczny, cywilizowany na sposób paryski, co na mnie robiło wrażenie nadzwyczajnej grzeczności, ile że przywykłem do zimnych, markotnych, dalekich od cywilizacji min, które stanowią zwyczajną fizjonomię szczwanych mieszkańców Delfinatu. (Patrz charakter starego Sorel w Czerwonym, ale gdzie, u licha, będzie Czerwone w 1880? Powędruje do Hadesu!)

Pewnego wieczora o zmierzchu (było zimno) odważyłem się wymknąć, niby to idąc po ciotkę Elżbietę do pani Colomb; ośmieliłem się wejść do Klubu Jakobinów, który odbywał swoje posiedzenia w kościele Św. Andrzeja. Byłem przepełniony bohaterami historii rzymskiej; widziałem się w przyszłości Kamilem lub Cyncynatem, albo oboma naraz. „Bóg wie, na jaką karę się narażam – powiadałem sobie – jeśli jakiś szpieg Serafii (tak myślałem wówczas) spostrzeże mnie tutaj”.

Ujrzałem prezesa, jakieś źle ubrane kobiety, żądano głosu i mówiono dosyć bezładnie. Dziadek zazwyczaj drwił sobie, na wesoło, z ich sposobu mówienia. Zdało mi się od pierwszej chwili, że dziadek miał słuszność; wrażenie było niezbyt korzystne; ci ludzie, których byłbym chciał kochać, wydali mi się straszliwie pospolici. Ten ciasny i wysoki kościół był bardzo licho oświetlony; widziałem tam wiele kobiet najniższej klasy. Słowem, byłem wówczas taki jak dziś: kocham lud, nienawidzę ciemiężycieli, ale byłoby dla mnie nieustanną męką żyć wśród ludu.

Pożyczę na chwilę języka Cabanisa. Mam skórę o wiele zbyt delikatną, skórę kobiecą (później robiły mi się zawsze pęcherze, kiedy trzymałem szablę przez godzinę), kaleczę sobie palce, które mam bardzo ładne, od lada drobnostki; słowem, powłoka mego ciała jest kobieca. Stąd może bezgraniczny wstręt do wszystkiego, co brudne albo wilgotne, albo czarniawe. Wiele z owych rzeczy widziałem u tych jakobinów.

Kiedym w godzinę potem wszedł do pani Colomb, ciotka moja o charakterze hiszpańskim popatrzała na mnie bardzo serio. Wyszliśmy; kiedyśmy byli sami na ulicy, rzekła:

– Jeśli się będziesz tak wymykał, ojciec spostrzeże się…

– Nigdy, jeśli Serafia mnie nie zadenuncjuje..

– Pozwól mi mówić… A ja nie mam ochoty rozmawiać z ojcem na twój temat. Już cię nie wezmę nigdy do pani Colomb.

Te słowa powiedziane z wielką prostotą poruszyły mnie; uderzyła mnie szpetota jakobinów; nazajutrz i następnych dni chodziłem zadumany, bożyszcze moje zachwiało się. Gdyby dziadek był odgadł mój stan duszy (a byłbym mu wszystko powiedział, gdyby mnie spytał w chwili, gdyśmy polewali kwiaty na terasie), byłby mógł na zawsze ośmieszyć jakobinów i sprowadzić mnie na łono „arystokracji” (tak nazwanej wówczas, dziś noszącej miano legitymistów lub konserwatystów). Zamiast idealizować jakobinów wyobraźnia moja zaczęłaby sobie uprzytamniać, bodaj przesadnie, brud ich sali u Św. Andrzeja.

Zostawione samo sobie niechlujstwo to zatarło się niebawem pod wpływem jakiegoś opowiadania o wygranej bitwie, przy którym jęczała moja rodzina.

W tej epoce wyobraźnia moja zaczynała przyswajać sobie sztukę, drogę zmysłów, powiedziałby kaznodzieja. W pracowni pana Le Roy znajdował się wielki i piękny krajobraz: stroma góra na bardzo bliskim planie, strojna w piękne drzewa; u stóp tej góry strumień płytki, ale szeroki, przezroczysty, płynął od lewej do prawej u stóp ostatnich drzew. Trzy kobiety prawie nagie (albo bez „prawie”) kąpały się wesoło. Był to prawie jedyny jasny punkt na tym płótnie mającym półczwartej na półtrzeciej stopy.

Krajobraz ten, o czarującej zieloności, zastawszy wyobraźnię przygotowaną przez Felicję57 stał się dla mnie ideałem szczęścia. Było to pomieszanie tkliwych uczuć i słodkiej rozkoszy. Kąpać się w ten sposób z tak uroczymi kobietami!

Przezroczysta woda stanowiła luby kontrast z cuchnącymi strumieniami w Granges, pełnymi żab i pokrytymi zieloną pleśnią. Zieloną roślinę, która rośnie na tych brudnych strumieniach, brałem za zgniliznę. Gdyby dziadek był mi powiedział: „To roślina; nawet pleśń, która psuje chleb, jest rośliną”, wstręt mój byłby w jednej chwili ustał. Przemogłem go całkowicie aż wówczas, kiedy pan Adrian de Jussieu podczas naszej podróży do Neapolu w 1832 (ten człowiek tak naturalny, tak rozsądny, tak godny kochania) opowiadał mi obszernie o tych roślinkach, zawsze trochę podejrzanych o zgniliznę w moich oczach, mimo że wiedziałem mglisto, że to są rośliny.

Mam tylko jeden sposób trzymania na wodzy mojej wyobraźni, aby mi nie płatała sztuk, to jest iść prosto do celu. Przekonałem się o tym, idąc na dwie armaty (o czym jest mowa w świadectwie generała Michaud).

Później (chcę rzec około 1805) w Marsylii miałem rozkoszną przyjemność, oglądając moją kochankę, wspaniale zbudowaną, kąpiącą się w rzece Huveaune, uwieńczonej wielkimi drzewami (w wiejskiej posiadłości pani Rey).

Przypomniałem sobie żywo ów krajobraz, który przez kilka lat był dla mnie ideałem zmysłowego szczęścia. Byłbym mógł wykrzyknąć jak nie wiem już jaki dudek z którejś z powieści z roku 1832: „Oto mój ideał!”.

Wszystko to (łatwo zrozumieć) jest zupełnie niezależne od wartości obrazu, który był prawdopodobnie talerzem szpinaku, bez żadnej perspektywy.

Później Nieważny traktat (opera Gaveaux) stał się dla mnie początkiem namiętności, która zatrzymała się na Matrimonio segreto poznanym w Ivrée (koniec maja 1800) i na Don Juanie.

Rozdział XVI

Pracowałem przy małym stoliku pod oknem wielkiego włoskiego salonu, tłumaczyłem z przyjemnością Wergilego czy Metamorfozy Owidiusza, kiedy złowrogi pomruk ogromnego tłumu zebranego na placu Grenette powiadomił mnie, że zgilotynowano dwóch księży.

To była jedyna krew, jaką Terror roku 93 rozlał w Grenobli.

Oto moja wielka wina: czytelnik mój z roku 1880, daleki od zawziętości stronnictw, znienawidzi mnie, kiedy mu wyznam, że ta śmierć, która ścięła zgrozą mego dziadka, która doprowadziła do furii Serafię, która pogłębiła wyniosłe i hiszpańskie milczenie ciotki Elżbiety, zrobiła mi pleasure58. Napisałem to wielkie słowo.

Więcej jeszcze, jeszcze gorzej: jeszcze w 1835 I am the man of 179459

(Oto jeszcze sposób zahaczenia prawdziwej daty. Regestr Sądu Karnego, obecnie Trybunału Apelacyjnego, przy placu Św. Andrzeja musi zawierać datę śmierci księży Revenas i Guillabert).

Spowiednik mój, ksiądz Dumollard z Bourg-d'Oisans (jednooki, niezły człowiek na pozór, od 1815 wściekły jezuita), pokazał mi z gestami, które mi się wydały śmieszne, modlitwy czy wiersze łacińskie pisane przez księży Revenas i Guillabert, dla których chciał koniecznie wmówić mi szacunek niby dla generałów brygady.

Odpowiedziałem hardo:

– Dziadzio powiadał mi, że przed dwudziestu laty powieszono na tym samym miejscu dwóch pastorów protestanckich.

– Och, to zupełnie co innego!

– Sąd skazał tamtych za ich religię; Sąd Karny skazał tych za to, że zdradzili ojczyznę.

 

Jeżeli nie takie były słowa, taki był w każdym razie sens.

Ale nie wiedziałem jeszcze, że dysputować z tyranami jest niebezpieczne, musieli czytać w moich oczach brak sympatii dla dwóch zdrajców ojczyzny. (Nie było w roku 1795 i nie ma w moich oczach w roku 1835 żadnej zbrodni, którą by można porównać z tą, nawet w przybliżeniu).

Zrobiono mi straszliwą scenę, ojciec wpadł na mnie w taki gniew, jakiego nigdy nie pamiętam. Serafia tryumfowała. Ciotka Elżbieta nagadała mi na osobności morałów. Ale zdaje mi się, Boże odpuść, przekonałem ją, że to jest prawo odwetu.

Szczęściem dla mnie, dziadek nie przyłączył się do moich wrogów; prywatnie był zdania, że śmierć dwóch pastorów protestanckich była równą niegodziwością.

– Właśnie że nie, za tyrana Ludwika XV ojczyzna nie była w niebezpieczeństwie.

Nie powiedziałem „tyrana”, ale fizjonomia moja musiała to wyrażać.

Gdyby dziadek, który już był przeciw mnie w sprawie księdza Gardon, znalazł się tak samo w tej sprawie, to byłby koniec, przestałbym go kochać. Nasze rozmowy o literaturze, Horacy, pan de Voltaire, XV rozdział Belizariusza60, piękne ustępy z Telemaka i Setos, które ukształtowały mój umysł, byłyby się skończyły i byłbym o wiele nieszczęśliwszy przez cały czas, jaki upłynął od śmierci dwóch nieszczęsnych ks[ięży] aż do mojej wyłącznej pasji do matematyki: wiosna albo lato 1797.

Wszystkie zimowe popołudnia spędzało się z nogami wyciągniętymi do słońca w pokoju ciotki Elżbiety, który wychodził na Grenette. Nad kościołem Św. Ludwika (lub aby rzec lepiej: obok) widać było górę Villard-de-Lans w kształcie trapezu. Tam biegła moja wyobraźnia, wiedziona przez Ariosta pana de Tressan, widziała, marzyła jedynie łąkę pośród wielkich gór.

Dziadek miał zwyczaj mówić, pijąc wyborną kawę około drugiej po południu, z nogami do słońca: „Od 15 lutego w tym klimacie; dobrze jest na słońcu”.

Lubił bardzo kwestie geologiczne i byłby stronnikiem lub przeciwnikiem teorii pana Élie de Beaumont, które mnie zachwycają. Dziadek mówił do mnie z przejęciem – to najważniejsze – o ideach geologicznych niejakiego pana Guettard, którego znał, o ile mi się zdaje.

Zauważyłem z siostrą moją Pauliną, która trzymała ze mną, że rozmowa w najpiękniejszym momencie dnia, przy kawie, polegała zawsze na jęczeniu. Jęczano nad wszystkim.

Nie mogę dać tu realności faktów, mogę dać tylko ich cień.

Spędzaliśmy letnie wieczory, od siódmej do wpół do dziesiątej (o dziewiątej rozlegał się dzwon Św. Andrzeja; piękny ton tego dzwonu przejmował mnie żywym wzruszeniem). Ojciec mój, mało wrażliwy na piękno gwiazd (z dziadkiem rozmawiałem wciąż o konstelacjach), powiadał, że boi się zakatarzyć, i szedł rozmawiać z Serafią w przyległym pokoju.

Terasa ta, utworzona przez szerokość muru zwanego Saracenem, wysokiego na piętnaście do osiemnastu stóp, miała wspaniały widok na góry Sassenage, gdzie słońce zachodziło w zimie, na skały Voreppe (letni zachód słońca) i na północno-zachodnie stoki tej góry, na której znajduje się Bastylia (a której wygląd tak się zmienił dzisiaj wskutek prac generała Haxo); masyw jej górował nad najwyższymi domami i nad wieżą Rabot, która była, zdaje mi się, najstarszym wejściem do miasta, zanim wykuto bramę Porte-de-France.

Dziadek mój robił wiele wkładów w tę terasę. Stolarz Poncet zamieszkał przez rok w gabinecie przyrodniczym, gdzie zrobił szafy z białego drzewa; następnie porobił skrzynie osiemnaście cali szerokie i dwie stopy wysokie, z kasztana, napełnione dobrą ziemią, z winem i kwiatami. Dwa szczepy wyrastały z ogrodu pana Périer-Lagrange, poczciwego głuptasa, naszego sąsiada.

Dziadek kazał tam porobić odrzwia z listwami z kasztana. Tę ważną pracę powierzono stolarzowi zwanemu Poncet, poczciwemu trzydziestoletniemu pijaczynie, dość wesołemu. Został moim przyjacielem, z nim wreszcie zażywałem słodkiej równości.

Dziadek podlewał kwiaty co wieczór, czasem dwa razy. Serafia nigdy nie przychodziła na tę terasę; była to chwila wytchnienia. Pomagałem zawsze dziadkowi w podlewaniu kwiatów; on mi mówił o Linneuszu i o Pliniuszu, nie z obowiązku, ale z przyjemności.

Oto wielka i niezmierna wdzięczność, jaką winien jestem temu człowiekowi. Na domiar szczęścia drwił on sobie obficie z pedantów (dzisiejszych Lerminier, Salvandych etc.), miał umysł w rodzaju pana Letronne, który świeżo zdetronizował Memnona61 (ni mniej, ni więcej tylko statuę Memnona). Dziadek mówił iż tym samym zainteresowaniem o Egipcie: pokazał mi mumię kupioną jego staraniem dla biblioteki publicznej; tam przezacny ojciec Ducros (pierwszy niepospolity człowiek, z którym rozmawiałem w życiu) rozwijał dla mnie nadzwyczajną uprzejmość. Dziadek, ku wielkiemu niezadowoleniu Serafii popartemu milczeniem mego ojca, dał mi czytać Setos, ciężki romans księdza Terrasson, wówczas boski dla mnie. Romans jest jak smyczek; skrzypce, które wydają ton, to dusza czytelnika. Moja dusza była wówczas szalona, opowiem dlaczego.

Podczas gdy dziadek czytał, siedząc w fotelu naprzeciw małego biustu Woltera, patrzałem na półki z książkami, przeglądałem tomy Pliniusza in 4°, tłumaczenie z tekstem obok. Tam szukałem zwłaszcza historii naturalnej kobiety.

Wyborny zapach (ambra i piżmo, które mnie przyprawiają o chorobę od szesnastu lat; może to ten sam zapach ambry i piżma?) pociągnął mnie ku stosowi książek nieoprawnych, porzuconych na kupę. Były to liche romanse, które wuj zostawił w Grenobli, wyjeżdżając na stałe do Échelles (Sabaudia, w pobliżu Pont-de-Beauvoisin). Odkrycie to miało stanowczy wpływ na mój charakter. Przejrzałem kilka z tych książek, były to najnędzniejsze romansidła z 1780, ale dla mnie to był ekstrakt rozkoszy.

Dziadek zakazał mi ich dotykać, ale śledziłem chwilę, gdy był najbardziej zatopiony w nowych książkach, których nie wiem skąd miał zawsze wielką obfitość, i ściągnąłem jakiś tom z romansów wuja. Dziadek zauważył z pewnością moje grabieże, bo widzę się siedzącego w gabinecie przyrodniczym i czyhającego na chwilę, gdy dziadka wezwie jakiś chory. Wtedy dziadek jęczał, że go odrywają od jego drogich książek, i szedł przyjąć chorego w swoim pokoju albo w przedpokoju do wielkiego salonu. Trach! wpadałem do gabinetu i ściągałem tom.

Nie umiałbym opisać namiętności, z jaką czytałem te książki. Po miesiącu lub dwóch znalazłem Felicję albo Moje hulanki. Oszalałem po prostu, posiadanie rzeczywistej kochanki, wówczas cel wszystkich moich pragnień, nie byłoby mnie pogrążyło w takiej otchłani rozkoszy.

Z tą chwilą powołanie moje rozstrzygnęło się: żyć w Paryżu, pisząc komedie jak Molier.

To była moja niezłomna myśl, którą ukrywałem głęboko, gdyż tyrania Serafii zaszczepiła mi obłudę niewolnika.

Nigdy nie umiałem mówić o tym, com ubóstwiał, zdałoby mi się to bluźnierstwem.

Czuję to równie żywo w roku 1835, jak czułem w 1794.

Te książki wuja nosiły pieczątkę pana Falcon, który prowadził wówczas jedyną czytelnię literacką; był to gorący patriota, przedmiot głębokiej pogardy dziadka, a silnej nienawiści Serafii i mego ojca.

To zyskało mu moją sympatię; ze wszystkich mieszkańców Grenobli jego może najbardziej szanowałem. Była w tym dawnym lokaju pani de Brizon (czy innej damy z ulicy Nowej, u której usługiwał on memu dziadkowi do stołu), była w tym lokaju dusza dwadzieścia razy szlachetniejsza niż dusza mego dziadka lub wuja, nie mówiąc już o ojcu i o jezuitce Serafii. Może jedyną ciotkę Elżbietę można by z nim porównać. Biedny, zarabiający mało i gardzący pieniędzmi, Falcon wywieszał trójkolorową chorągiew przed sklepem za każdym zwycięstwem i każdym świętem Republiki.

Ubóstwiał tę Republikę za Napoleona jak za Burbonów, umarł w osiemdziesiątym drugim roku życia, około 1820, wciąż biedny, ale uczciwy do ostatnich granic.

Przechodząc zerkałem na sklep Falcona. On sam nosił wielki, staromodny tupet, starannie upudrowany, i wdziewał piękny, czerwony frak ze stalowymi guzami w dni szczęśliwe dla jego drogiej Republiki. Był to najpiękniejszy okaz delfinackiego charakteru. Sklep jego znajdował się w pobliżu placu Św. Andrzeja, przypominam sobie jego przeprowadzkę. Falcon miał zająć sklep w dawnym Pałacu Delfina, gdzie był Parlament, a potem Apelacja. Przechodziłem często tamtędy, aby go widzieć. Miał córkę bardzo brzydką, stały przedmiot żarcików ciotki Serafii, która obwiniała ją, że romansuje z patriotami zachodzącymi na dzienniki do czytelni jej ojca.

Później Falcon przeniósł się na pobliską ulicę, wówczas odważyłem się zachodzić czytać u niego. Nie wiem, czy w epoce, gdy kradłem książki wuja, miałem odwagę zaabonować się u niego; ale zdaje mi się, że w jakiś sposób miałem jego książki.

Na bieg moich marzeń wpłynęły potężnie Życie i przygody pani de***, romans bardzo wzruszający, może bardzo śmieszny, bo bohaterka dostała się w ręce dzikich. Pożyczyłem, zdaje mi się, ten romans przyjacielowi memu Romanowi Colomb, który dotychczas go zachował w pamięci.

Niebawem sprokurowałem sobie Nową Heloizę; zdaje mi się, że wziąłem ją z najwyższej półki biblioteki ojca w Claix.

Przeczytałem ją, leżąc na łóżku w moim pokoiku w Grenobli, zamknąwszy się starannie na klucz; tonąłem w upojeniu szczęścia i rozkoszy trudnym do opisania. Dziś dzieło to wydaje mi się pedantyczne i nawet w 1819, w uniesieniach najszaleńszej miłości, nie mogłem zeń przeczytać dwudziestu stronic z rzędu.

Odtąd kraść książki stało się moim najważniejszym zajęciem. Miałem kącik obok biurka mego ojca, przy ulicy des Vieux-Jésuites, gdzie ukrywałem książki, które mi się podobały: egzemplarz Danta z dziwnymi drzeworytami, przekłady z Lukiana przez Perrota d'Ablancourt („piękne a niewierne”, jak mówi przysłowie); Korespondencja milorda All-eye z milordem All-ear margrabiego d'Argens, wreszcie Pamiętniki człowieka dobrze urodzonego62.

Znalazłem sposób, aby otwierać gabinet ojca, opustoszały od czasu nieszczęsnej tyranii Amara i Merlino, i odbyłem dokładny przegląd wszystkich książek. Była tam wspaniała kolekcja elzewirów, ale na nieszczęście nie miałem pojęcia o łacinie, mimo że umiałem na pamięć Selectae e Profanis. Znalazłem parę tomów Encyklopedii (in 12°) na półce nad niskimi drzwiami prowadzącymi do salonu i próbowałem przeczytać kilka artykułów. Ale czym było to wszystko w porównaniu z Felicją albo Nową Heloizą?

Zaufanie literackie, jakie pokładałem w dziadku, było nadzwyczajne, ufałem, że mnie nie zdradzi przed Serafią i ojcem. Nie przyznając się, że czytałem Nową Heloizę, odważyłem się mówić o niej z zachwytem. Nawrócenie dziadka na jezuityzm nie musiało być dawne; zamiast mnie wypytywać surowo opowiedział mi, że baron des Adrets (jedyny z przyjaciół, u którego bywał na obiedzie dwa lub trzy razy na miesiąc od śmierci mojej matki) w epoce, gdy ukazała się Nowa Heloiza (czy to nie w 1770?), zapóźnił się w domu do obiadu; pani des Adrets kazała go poprosić drugi raz, wreszcie ten człowiek tak zimny przyszedł cały we łzach. „Co tobie, mój drogi?” – spytała pani des Adrets zaniepokojona. „Och, Julia umarła!” I prawie nic nie jadł.

54Sunt lacrimae rerum – Rzeczom także zdarza się płakać (dosł.: są łzy rzeczy); Wergiliusz, Eneida (ks. I, w. 462). [przypis redakcyjny]
55Ubi missa, ibi mensa – [tu przen.] Kto Kościołowi służy, z Kościoła żyje. [przypis redakcyjny]
56drogę z P do R – w tym miejscu tekst odnosi się do szkicu zamieszczonego w źródle. [przypis edytorski]
57Felicja albo Moje hulanki (1776) – powieść A. R. Andrea de Nerciat. [przypis redakcyjny]
58pleasure (ang.) – przyjemność. [przypis redakcyjny]
59I am the man of (ang.) – jestem człowiekiem z [roku]. [przypis redakcyjny]
60XV rozdział „Belizariusza” (…) „Setos” – filozoficzno-polityczna powieść Marmontela Belizariusz (1767) cieszyła się wówczas dużym rozgłosem, zwłaszcza poruszający zagadnienie tolerancji rozdział XV; Setos (1731): powieść filozoficzna księdza Terrasson. [przypis redakcyjny]
61Letronne, który świeżo zdetronizował Memnona – archeolog francuski J. A. Letronne opublikował w 1833 r. pracę o kolosach Memnona (La statue vocale de Memnon); Stendhal posłużył się tu cytatem z Chorego z urojenia (akt II, sc. 5). [przypis redakcyjny]
62Pamiętniki człowieka dobrze urodzonego – powieść księdza Prévost d'Exiles. Korespondencja milorda All-eye z milordem All-ear (1777–78) jest pióra M. F. Pidansat de Malrobert. [przypis redakcyjny]