Za darmo

Życie Henryka Brulard

Tekst
Autor:
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XXXII

Miałem tedy niejakie piękno literackie w głowie w roku 1796 albo 1797, kiedy przechodziłem kurs pana Dubois-Fontanelle; to piękno było bardzo inne niż jego. Najwybitniejszym rysem tej różnicy było moje ubóstwienie tragicznej i prostej prawdy Szekspira, przeciwieństwo emfatycznego dzieciństwa Woltera.

Przypominam sobie między innymi, że pan Dubois recytował nam z entuzjazmem pewne wiersze Woltera albo własne, gdzie było: „w ranie… obracając nóż”. To słowo „nóż” raziło mnie głęboko, bo źle stosowało moje prawidło, moją miłość prostoty. Widzę dziś przyczynę: odczuwałem żywo przez całe moje życie, ale przyczyny ogarniam aż znacznie później.

Wczoraj dopiero, 18 stycznia 1836, w święto katedry Św. Piotra, wychodząc od Św. Piotra o czwartej i obracając się, aby spojrzeć na katedrę, po raz pierwszy w życiu popatrzałem na nią tak, jak się patrzy na inny budynek, ujrzałem żelazny balkon kopuły. Powiedziałem sobie: „Widzę to, co jest, po raz pierwszy; dotąd patrzałem na to tak, jak się patrzy na ukochaną kobietę. Wszystko mi się w niej podobało (mówię o kopule), w jakiż sposób mógłbym w niej odkryć wady?”.

Oto jak inną drogą, z innej strony wracam do spostrzeżenia tej wady, którą zanotowałem wyżej w tym moim szczerym opowiadaniu: niedostatek bystrości.

Mój Boże, jak ja się gubię! Miałem tedy swoją teorię, wówczas kiedy słuchałem kursu pana Dubois; wszystkiego, co on mi mówił, uczyłem się jedynie jako użytecznego fałszu. Zwłaszcza kiedy krytykował Szekspira, rumieniłem się w duszy.

Ale uczyłem się tej teorii literackiej tym lepiej przez to, że nie byłem nią zachwycony.

Jednym z moich nieszczęść jest to, że nie podobam się ludziom, którymi się entuzjazmuję (na przykład pani Pasta, śpiewaczka, i pan de Tracy); widocznie kochałem ich na swój sposób, a nie na ich sposób.

Tak samo chybiam często w wykładzie teorii, którą ubóstwiam: przeczą mi, łzy napływają mi do oczu, nie mogę mówić. Gdybym miał odwagę, powiedziałbym: „Och, ranicie mi serce!”. Przypominam sobie dwa takie wypadki, które dotknęły mnie boleśnie:

Pochwała Correggia à propos Prud'hona w rozmowie z Mareste'em w Palais-Royal i z panami Duvergier de Hauranne, z miłym Dittmerem i tym niecnym Cavé w drodze na piknik.

Drugi przykład to rozmowa o Mozarcie z panami Ampère'em i Adrianem de Jussieu w drodze powrotnej z Neapolu około roku 1832 (w miesiąc po trzęsieniu ziemi, które zniszczyło Foligno).

Mówiąc po literacku, kurs pana Dubois (wydany później w czterech tomach przez jego wnuka, K. Renauldon) był pożyteczny, bo mi dał całkowity rzut oka na niwę literacką i nie pozwolił mojej wyobraźni przeceniać jej nieznanych okolic, jak Sofokles, Osjan etc.

Ten kurs był bardzo pożyteczny dla mojej próżności, utwierdzając innych w opinii, która mnie mieściła wśród siedmiu czy ośmiu inteligentnych chłopców w szkole. Zdaje mi się jednak, że Grand-Dufay miał lepszą lokatę; nazwisk pozostałych luminarzy nie pamiętam.

Złoty wiek pana Fontanelle, czas, o którym mówił z rozczuleniem, to było jego przybycie do Paryża około 1750. Wszystko rozbrzmiewało wówczas nazwiskiem Woltera i dziełami, które przysyłał bez ustanku z Ferney. (Czy on już był w Ferney?)

Wszystko to nie robiło wrażenia na mnie, który nienawidziłem dziecinności Woltera w historii oraz jego niskiej zazdrości wobec Corneille'a; zdaje mi się, że od tej epoki zauważyłem świętoszkowaty ton Komentarza Woltera w pięknym wydaniu Corneille'a ze sztychami, które zajmowało jedną z najwyższych półek szklanej szafy mego ojca w Claix, szafy, od której kradłem klucz i gdzie odkryłem, zdaje mi się, parę lat przedtem Nową Heloizę, a z pewnością później Grandisona91 Czytałem go, zalewając się łzami czułości, w izdebce na drugim piętrze w Claix, gdzie czułem się bezpieczny.

Pan Jay, ten wielki gębacz, zero w malarstwie, miał wybitny talent budzenia silnej emulacji w naszych sercach, a to jest, jak dziś mniemam, najważniejszy talent profesora. Jakże inaczej myślałem około 1796! Miałem kult geniuszu i talentu.

Fantasta robiący wszystko rzutami, jak czyni zazwyczaj człowiek genialny, nie byłby miał czterystu albo trzystu pięćdziesięciu uczniów jak pan Jay.

Słowem, ulica Nowa była zapchana, kiedy wychodziliśmy z jego kursu, co potęgowało ważne i nadęte miny profesora.

Byłem zachwycony, niby najtrudniejszym i najpiękniejszym odznaczeniem, kiedy w połowie jakiegoś roku, zdaje mi się, pan Jay powiedział do mnie swoim majestatycznym i ojcowskim tonem: „No, panie Beyle, niech pan weźmie swój karton i niech pan usiądzie tutaj”.

To słowo „pan”, tak często używane w Paryżu, było zupełnie niezwykłe w Grenobli, kiedy się mówiło do dzieciaka; kiedy było do mnie zwrócone, dziwiło mnie zawsze.

Nie wiem, czy wyróżnienie to zawdzięczałem jakiemu słówku mego dziadka, czy też memu talentowi robienia kresek doskonale równoległych w klasie aktów, dokąd od niedawna mnie dopuszczono. Faktem jest, że zdziwiło ono i mnie, i innych.

Dopuszczony między dwunastu czy piętnastu wybranych, zdumiałem pana Jay moimi rysunkami czarną i białą kredką wedle głowy Niobe i Demostenesa (tak nazwanych przez nas); wydawał się zgorszony tym, że objawiam tyleż talentu co drudzy. Najlepsze wyniki na kursie rysunku miał niejaki Ennemond Hélie (później notariusz przy trybunale Apelacji), człowiek nadzwyczaj zimny; mówiono, że był w armii. Jego prace naśladowały styl Filipa de Champagne, ale to był już mężczyzna, a nie dziecko jak my wszyscy i niesłusznie pozwalano mu współzawodniczyć z nami.

Niebawem uzyskałem nagrodę. Uzyskaliśmy ją we dwóch czy trzech; ciągniono92 losy, dostałem Rozprawę o poezji i malarstwie księdza Dubos, którą przeczytałem z najżywszą przyjemnością. Książka ta odpowiadała uczuciom mego serca, uczuciom nieznanym mnie samemu.

Moulezin, ideał nieśmiałego prowincjała, wyzuty z wszelkiej myśli i bardzo staranny, celował w kładzeniu kresek doskonale równoległych dobrze zatemperowaną sangwiną. Człowiek z talentem na miejscu pana Jay byłby nam powiedział, pokazując Moulezina: „Oto, panowie, jak nie trzeba robić”. Zamiast tego Moulzin był rywalem Ennemonda Hélie.

Sprytny Dufay robił rysunki bardzo oryginalne, powiadał pan Jay; odznaczył się zwłaszcza, kiedy pan Jay wpadł na wyborną myśl, aby kazać nam wszystkim kolejno pozować do studium głowy. Mieliśmy także grubego Hélie zwanego „zwierzakiem” i dwóch Monval – fawor ich w matematyce towarzyszył im na kursie rysunku. Pracowaliśmy z niewiarogodnym zapałem, rywalizując z sobą, dwie albo trzy godziny każdego popołudnia.

Jednego dnia, kiedy były dwa modele, wielki Odru, łacinnik, zasłaniał mi; dałem mu z całej siły w papę. W chwilę potem, gdy usiadłem na moim miejscu, on wyciągnął spode mnie z tyłu krzesło, tak że nakryłem się nogami. Był to cały mężczyzna i o stopę wyższy ode mnie, ale bardzo mnie nienawidził. Narysowałem na schodach „do łaciny”, wspólnie z Gautierem i Crozetem, zdaje mi się, karykaturę naturalnej wielkości, pod którą podpisałem: „Odruas Kambin”. Czerwienił się, kiedy go nazywano Odruas, a mówił kambin zamiast quand bien.

W jednej chwili postanowiono, że musimy się bić na pistolety. Zeszliśmy na dziedziniec; Jay chciał się w to wdać, drapnęliśmy; Jay wrócił do innej sali. Wyszliśmy, ale cała szkoła poszła za nami. Było może ze dwustu chłopców.

Prosiłem Didaya, który znalazł się tam, aby był moim świadkiem; byłem bardzo pomieszany, ale pełen zapału. Nie wiem, jak się stało, że skierowaliśmy się ku bramie Graille, wielce skłopotani naszym orszakiem. Trzeba było wystarać się o pistolety, to nie było łatwe. Zdobyłem w końcu pistolet osiem cali długi. Odru szedł o dwadzieścia kroków za mną, zasypywał mnie obelgami. Nie dano się nam zbliżyć, byłby mnie zabił jednym uderzeniem pięści.

Nie odpowiadałem na jego zniewagi, ale trząsłem się z gniewu. Nie powiadam, że byłbym wolny od strachu, gdyby pojedynek odbył się jak zwyczajnie: cztery czy sześć osób jedzie spokojnie razem o szóstej rano, w dorożce, o dobrą milę za miasto.

Straż przy bramie Graille omal nie chwyciła za broń.

Ta procesja urwisów, śmieszna i bardzo dla nas kłopotliwa, krzyczała coraz głośniej: „Będą się bili?! Nie będą się bili?!”, z chwilą gdyśmy się zatrzymali, aby coś zrobić. Bardzo się bałem, aby Odru, wyższy o stopę od swoich i moich świadków, nie wygrzmocił mnie. Przypominam sobie tylko Maurycego Diday jako mojego świadka (później płaski „ultra”, mer Domène, piszący do dzienników listy „ultra” złą ortografią). Odru był wściekły.

Wreszcie po półtorej godzinie prześladowania, kiedy noc się zbliżała, urwisy zostawiły nam trochę spokoju między bramą Bonne a bramą Très-Cloîtres. Zsunęliśmy się do głębokiej na dziesięć stóp fosy, którą Ludwik Royer otoczył miasto, czy też może zatrzymaliśmy się na jej brzegu.

Nabito pistolety i odmierzono przerażającą ilość kroków, może dwadzieścia; powiedziałem sobie: „Oto chwila, w której trzeba mieć odwagę”. Nie wiem, jak Odru strzelił pierwszy, wpatrywałem się uporczywie w małą skałkę w kształcie trapezu, która się znajdowała ponad nim, tę samą, którą widać było z okna ciotki Elżbiety obok dachu kościoła Św. Ludwika.

 

Nie wiem, jakim cudem pistolet nie wystrzelił. Prawdopodobnie świadkowie nie nabili. Zdaje mi się, że ja nawet nie przyszedłem do celowania. Oznajmiono pojednanie, ale bez podania rak, tym bardziej bez uścisku. Odru, wściekły, byłby mnie sprał.

Na ulicy Très-Cloîtres, idąc z moim świadkiem Diday, rzekłem:

– Żeby się nie bać, wówczas gdy Odru mierzył do mnie, patrzałem na skałkę nad Seyssins.

– Nie powinieneś nigdy tego mówić, takie słowo nigdy nie powinno wyjść z twoich ust – rzekł, przerywając mi ostro.

Byłem bardzo zdziwiony i po namyśle bardzo zgorszony tą połajanką.

Ale nazajutrz zaczęły mnie oblegać straszliwe wyrzuty, że pozwoliłem załagodzić tę sprawę. To urażało wszystkie moje hiszpańskie marzenia, jak śmieć podziwiać Cyda, nie dopełniwszy pojedynku? Jak myśleć o bohaterach Ariosta? jak podziwiać i krytykować wielkie postacie z historii rzymskiej, których bohaterskie czyny odczytywałem często w słodkawym Rollinie?

Pisząc to, mam uczucie, że dotykam ręką blizny po zagojonej ranie.

Nie pomyślałem ani dwóch razy o tym pojedynku od mego innego pojedynku z panem Raindre (majorem czy pułkownikiem lekkiej artylerii) w Wiedniu w 1809, o Babet.

Widzę, że to była wielka zgryzota całej mojej pierwszej młodości, a istotną racją mojej zaciętości, prawie zuchwalstwa, w pojedynku w Mediolanie, gdzie Cardon był świadkiem.

W sprawie z Odru byłem zdumiony, zmieszany, dawałem z sobą wszystko robić, zaprzątał mnie lęk, aby nie być spranym przez olbrzymiego Odru, tak że zostawało mi niewiele czasu na strach przed pojedynkiem. Przez dwie godziny, które trwała procesja dwustu smarkaczy, powiadałem sobie: „Kiedy odmierzą kroki, wówczas zacznie się niebezpieczeństwo”. Grozą przejmowało mnie to, że mogą mnie odnieść do domu na drabinie, tak jak widziałem, że niesiono biednego Lamberta. Ale nie przyszło mi ani przez chwilę na myśl, że sprawa może być załagodzona.

Gdy nadszedł wielki moment, w czasie gdy Odru celował do mnie i kiedy, zdaje mi się, pistolet jego kilka razy spalił na panewce, studiowałem kontury małej skałki. Czas nie wydawał mi się długi (tak jak się wydawał długi pod Moskwą bardzo dzielnemu i wybornemu oficerowi, Andrea Corner, memu przyjacielowi).

Słowem, nie grałem komedii; byłem zupełnie naturalny, bez fanfaronady, ale bardzo odważny.

Źle zrobiłem, trzeba było bufonować: przy mojej szczerej rezolucji bicia się zrobiłbym sobie reputację w mieście, gdzie pojedynkowano się wiele, nie jak neapolitańczycy w 1836, u których pojedynki wydają bardzo mało albo nic wcale trupów, ale tak jak dzielni ludzie. Przez kontrast z moją młodością (to musiało być w 1796, zatem miałem trzynaście lat, a może w 1795) i moim dumnym wzięciem szlacheckiego dziecka, gdybym miał ten spryt, aby mówić trochę, byłbym zyskał cudowną reputację.

Pan Châtel, jeden z naszych znajomych i sąsiadów z ulicy Wielkiej, zabił sześciu ludzi. Za moich czasów, to znaczy od 1798 do 1805, dwóch moich znajomych, młody Bernard i Royer „wielkodzioby”, zginęło w pojedynku; Royer o czterdzieści pięć kroków, o zmroku, nad starym korytem Drac, blisko miejsca, gdzie później zbudowano most żelazny.

Ten furfant Bernard (syn drugiego furfanta, potem sędziego przy Trybunale Kasacyjnym, zdaje mi się, i „reaka”), ten furfant Bernard dostał przy młynie w Canel pchnięcie szpadą od miłego pana Meffrey (pan de Meffrey, generalny poborca, mąż uczynnej damy dworu przy księżnej de Berry, a potem szczęśliwy spadkobierca grubego Voureya). Bernard padł trupem, Meffrey uciekł do Lyonu; kłótnia miała charakter niemal „kastowy”, Mareste był, zdaje mi się, świadkiem Meffreya i opowiedział mi tę historię.

Jak bądź się rzeczy miały, zachowałem głęboki żal:

1° Z przyczyny mojej „hiszpańskości”, wady istniejącej jeszcze w roku 1830, którą poznał Fiori i którą nazywa z Tucydydesem: „Rozpinasz sieci zbyt wysoko”.

2° Brak bufonady. W wielkich niebezpieczeństwach jestem naturalny i prosty. To było w dobrym guście pod Smoleńskiem, na oczach księcia de Frioul. Pan Daru, który mnie nie lubił, napisał to samo do swojej żony z Wilna, zdaje mi się, po powrocie spod Moskwy.

Ale w oczach gminu nie odegrałem świetnej roli, po którą byłoby mi wystarczyło sięgnąć ręką.

Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej zdaje mi się, że to było w 1795, o wiele wcześniej od mojej pasji do matematyki, przyjaźni z Bigillionem i tkliwości dla panny Wiktoryny.

Ceniłem niezmiernie Maurycego Diday:

1° Ponieważ bardzo go chwalił mój zacny dziadek, który był przyjacielem, może nawet bardzo bliskim, jego matki;

2° widziałem go kilkakrotnie w mundurze artylerii, pojechał do swojego pułku aż za Montmélian;

3° wreszcie i przede wszystkim, miał zaszczyt kochać się w pannie Létourneau, chyba najpiękniejszej dziewczynie w Grenobli, której ojciec, człowiek o usposobieniu ogromnie wesołym, beztroskim i filozoficznym, był bezapelacyjnie potępiony przez mojego ojca i wszystkich krewnych. Bo też pan Létourneau prawie w niczym nie był do nich podobny; zrujnowawszy się, poślubił niejaką pannę Borel, zdaje mi się, ciotkę Wiktoryny Mounier, przez którą w roku 1803 rzuciłem służbę wojskową i uciekłem do Paryża.

Uroda panny Létourneau była z gatunku ciężkawych (jak kobiety Tiariniego albo postaci w Śmierci Kleopatry czy Antoniusza w Luwrze). Diday ożenił się z nią, ale stracił ją niebawem, po sześciu latach szczęśliwego pożycia; podobno pomieszało mu się od tego w głowie i usunął się na wieś, do Domène.

Po mojej nagrodzie w środku roku, która zgorszyła wszystkich dworaków pana Jay, ale której nikt nie śmiał nazwać niezasłużoną, zmieniła się moja pozycja „na rysunkach”, jak mówiliśmy. Byłbym skoczył w ogień, aby otrzymać nagrodę i z końcem roku; zdaje mi się, że ją dostałem, inaczej odnalazłbym wspomnienie przykrości, że mnie minęła.

Miałem pierwszą nagrodę z literatury z aklamacją; promocję albo drugą nagrodę z matematyki, a to była nie lada rzecz. Pan Dupuy miał wybitną niechęć do mojej manii rozumowania.

Wołał codziennie do tablicy, tykając ich – panów de Monval, bo byli szlachtą, a on sam miał pretensje do szlachectwa; Sinarda, Saint-Ferréola (też szlachtę), poczciwego Ariber, którego popierał, sympatycznego Mante etc., etc., a mnie jak mógł najrzadziej. Kiedy mnie już wołał, nie słuchał mnie, co mnie upokarzało i mieszało bardzo, bo z innych nie spuszczał oka. Mimo to pasja moja do matematyki, która zaczynała być poważna, sprawiała, że kiedy trafiłem na jakąś trudność, przedstawiałem mu ją: stałem wówczas przy tablicy (PI), pan Dupuy tkwił w wielkim bladoniebieskim fotelu (D); moje natręctwo zmuszało go do odpowiedzi, wściekły był. Prosił mnie bez ustanku, abym mu przedstawił moje wątpliwości oddzielnie, twierdząc, że przez to klasa traci dużo czasu.

Polecał poczciwemu Sinard, aby rozwiązywał moje wątpliwości. Sinard, o wiele tęższy ode mnie, ale szczery, tracił dwie godziny na to, aby przeczyć tym wątpliwościom, potem aby je zrozumieć, w końcu przyznawał, że nie wie, co odpowiedzieć.

Zdaje mi się, że wszyscy owi zacni ludzie, z wyjątkiem Mante'a, robili z matematyki prostą kwestię pamięci. Pan Dupuy był bardzo zaskoczony moją pierwszą nagrodą – i to tak tryumfalną – z literatury. Egzamin mój, który się odbył, jak wszystkie inne, w obecności członków Departamentu, członków jury, wszystkich profesorów i dwustu lub trzystu uczniów, zajął szanowne gremium. Odpowiadałem gładko, a członkowie Zarządu Departamentalnego, zdziwieni, że się nie nudzą, winszowali mi, po egzaminie zaś rzekli: „Panie Beyle, ma pan nagrodę, ale dla naszej przyjemności niech pan jeszcze odpowie na parę pytań”.

Tryumf ten (poprzedzający, zdaje mi się, egzaminy z matematyki) dał mi stanowisko i pewność siebie, która na przyszły rok zmuszała pana Dupuy, żeby mnie często wołał do tablicy.

Jeżeli będę jeszcze kiedy w Grenobli, muszę kazać poszukać w archiwach Prefektury dat tyczących lat 1794 do 1799 włącznie. Drukowany protokół rozdania nagród dostarczyłby mi daty wszystkich tych drobnych wydarzeń, które po tylu latach wspominam z przyjemnością. Byłem na wstępie do życia, z jakąż płomienną wyobraźnią malowałem sobie przyszłe rozkosze!… Obecnie jestem na schyłku…

Po tym tryumfalnym sierpniu ojciec nie śmiał się już tak stanowczo sprzeciwiać mojej pasji do polowania. Pozwolił mi, choć niechętnie, brać jego fuzję, a nawet drugą, większego kalibru, robioną na zamówienie dla nieboszczyka rejenta Rey, jego szwagra.

Ciotka Rey była to przystojna kobieta, którą odwiedzałem w jej ładnym mieszkaniu w gmachu Trybunału. Ojciec nie chciał, abym się zadawał z Edwardem Rey, jej drugim synem, skończonym łobuzem, za pan brat z najgorszą kanalią. (Dziś pułkownik artylerii Rey, typowy Delfinatczyk, bardziej szczwany niż czterech adwokatów z Grenobli, poza tym arcyrogacz, bardzo niemiły, ale zapewne dobry pułkownik w tej broni mającej tyle szczegółów. Zdaje mi się, że w 1831 użyto go w Algierze. Był kochankiem pani M. P.).

Rozdział XXXIII

Robię wielkie odkrycia co do siebie pisząc te pamiętniki. Trudność jest nie w tym, aby znaleźć i powiedzieć prawdę, ale aby znaleźć kogoś, kto by ją przeczytał. Może przyjemność odkryć i sądów lub ocen, które po nich następują, skłoni mnie do pisania dalej; nadzieja tego, aby być czytanym, gaśnie coraz bardziej. Oto już jestem na stronicy 501, a jeszcze tkwię w Grenobli!

Ten obraz przemian jednego serca wypełniłby gruby tom in 8°, zanim bym przybył do Mediolanu. Kto by czytał takie brednie? Jakiegoż talentu malarza trzeba by, aby je dobrze odmalować, a ja mam prawie równy wstręt do opisów Walter Scotta, jak do emfazy Russa. Trzeba by mi za czytelniczkę jakiej pani Roland, a i ją zniechęciłby może brak opisu uroczych gaików doliny Izery. Ileż by rzeczy do powiedzenia dla kogoś, kto by miał cierpliwość opisywać wiernie! Co za piękne grupy drzew, co za bujna i tęga roślinność na równinie, co za piękne gaje kasztanowe na zboczach, a wyżej co za wspaniałe piękno dają temu wszystkiemu wieczne śniegi Taillefer! Co za wspaniały bas dla tej ładnej melodii!

Owej jesieni, zdaje mi się, miałem rozkoszną przyjemność zabicia drozda na ścieżce w winnicy powyżej równiny, na wprost krągłego i białego szczytu góry Taillefer. Była to jedna z najżywszych przyjemności mego życia. Biegłem przez winnicę Doyatières, wszedłem na wąską ścieżkę między dwoma gęstymi i wysokimi żywopłotami, która zstępuje stromym zboczem ku równinie, kiedy nagle wielki drozd zerwał się z cichym krzykiem z winnicy wprost na drzewo, wiśnię, zdaje mi się, wysoką i niezbyt liściastą.

Ujrzałem go, strzeliłem, mierząc prawie poziomo, bo jeszcze nie zacząłem schodzić zboczem. Drozd spadł, uderzająć o ziemię z głuchym hałasem, który słyszę jeszcze. Zbiegłem ścieżką pijany radością.

Wróciwszy, poszedłem się pochwalić staremu służącemu, zrzędzie, trochę myśliwemu: „Barbier, twój uczeń jest godny ciebie!”.

Człowiek ten byłby o wiele wrażliwszy na dar sztuki srebra, zresztą nie rozumiał ani słowa z tego, co do niego mówiłem.

Z chwilą gdy jestem wzruszony, popadam w „hiszpańskość”, spadek po ciotce Elżbiecie, która mówiła jeszcze: „Piękny jak Cyd”.

Dumałem głęboko, przebiegając z fuzją w ręku winnice i zarośla w okolicach Furonières. Ponieważ ojciec mój, zawsze troskliwy w tym, aby mi się sprzeciwiać, zabraniał polowania, a co najwyżej cierpiał je z trudem przez słabość, rzadko chodziłem na polowanie, a prawie nigdy z prawdziwymi myśliwymi; czasami na lisa w urwiskach Comboire z Józefem Brun, gajowym. Tam zaczajony na lisa łajałem się za moją głęboką zadumę, z której trzeba by się zbudzić, gdyby lis się zjawił. Ukazał się jednego dnia o piętnaście kroków, szedł na mnie truchtem; strzeliłem, ale nie widziałem nic; spudłowałem aż miło. Niebezpieczeństwa urwisk nad Drac były dla mnie tak straszliwe, że silnie myślałem tego dnia o niebezpieczeństwie powrotu; ślizga się człowiek na brzeżkach (jak A i B) z perspektywą Drac huczącego u stóp skały. Chłopi, z którymi chodziłem (Józef Brun i jego syn, Sebastian Charrière etc.), pasali owce na tych bystrych stokach od szóstego roku, boso; w potrzebie zdejmowali trzewiki. Co do mnie, nie było mowy o tym, abym je zdejmował, a szedłem drugi lub najwyżej trzeci raz po tych skałach.

Obleciał mnie zupełny strach w dniu, w którym chybiłem lisa, o wiele większy niż ten, którego doznałem skulony w konopiach, na Śląsku (kampania z roku 1813), widząc jadących na mnie jednego osiemnastu czy dwudziestu kozaków. Wówczas w Comboire patrzałem na zegarek (złoty), tak jak czynię w ważnych okolicznościach, aby mieć ścisłe wspomnienie bodaj godziny, i tak jak czynił pan de Lavalette w chwili swego skazania na śmierć (przez Burbonów)93. Była ósma, zbudzono mnie przede dniem, co mi psuje zawsze całe rano. Marzyłem sobie o pięknym widoku, o miłości, prawdopodobnie także o niebezpieczeństwach powrotu, kiedy lis wyszedł na mnie truchtem. Po wielkim ogonie poznałem, że to lis, bo w pierwszej chwili wziąłem go za psa. Pod moim strzałem skoczył w zarośla, o pięć czy sześć stóp pod nami.

 

Możliwe ścieżki (nawet dla lisa) są bardzo nieliczne w tych urwiskach; kilku strzelców obsadza je, inny wypuszcza psy, lis pędzi i prawdopodobnie wypada na jakiegoś strzelca.

Polowanie, o którym ci strzelcy mówili ciągle, to było polowanie na giemzy, w Peuil de Claix, ale zakaz ojca był wyraźny, nigdy i żaden z nich nie odważył się mnie wziąć na nie. To chyba w roku 1795 tak się najadłem strachu w skałach Comboire.

Niebawem zabiłem drugiego drozda, ale mniejszego niż pierwszy, o zmroku, ledwo go rozróżniając, na orzechu w polu pana de La Peyrouse, zdaje mi się, nad „naszą Pelissone” (id est: nad naszą winnicą Pelissone).

Trzeciego i ostatniego zabiłem na małym orzechu przy drodze, na północ od naszego sadu. Ten drozd, bardzo mały, był prawie pionowo nade mną i spadł mi prawie na nos. Spadł na mur, a z nim grube krople krwi, które widzę jeszcze.

Ta krew była znakiem zwycięstwa. Dopiero w Brunszwiku w 1808 litość zmierziła mi polowanie; dziś wydaje mi się ono nieludzkim i wstrętnym morderstwem, nie zabiłbym komara bez potrzeby. Ostatnia przepiórka, którą zabiłem w Civitavecchia, nie zbudziła wszakże we mnie litości. Kuropatwy, przepiórki, zające zdają mi się, niby kurczęta, urodzone na to, aby iść na rożen.

Gdyby je zapytać o zdanie, zanim się wyklują w egipskich piecach na końcu Pól Elizejskich, prawdopodobnie nie miałyby nic przeciwko temu.

Przypominam sobie rozkoszne wrażenie pewnego rana, gdy wyszedłem przede dniem z Barbierem w piękny księżyc i ciepły wiatr. Był to czas winobrania, nigdy go nie zapomniałem. Tego dnia wymusiłem na ojcu pozwolenie udania się z Barbierem (totumfackim „dóbr”) na jarmark do Sassenage czy do Balmes. Sassenage jest kolebką mojej rodziny: byli tam sędziami czy urzędnikami, „starsza gałąź” (Ludwik Filip też mówi o starszych odroślach swego rodu) żyła tam jeszcze w 1795, z 15 000 czy 20 000 franków renty, które, gdyby nie pewne prawo z 13 germinala (o ile mi się zdaje), byłyby mnie przypadły w całości. Mój patriotyzm nie zachwiał się od tego; prawda, że w tym wieku, nie wiedząc, co to jest niedostatek i przykra praca na chleb, uważałem pieniądze jedynie za nasycenie kaprysów; otóż ja nie miałem kaprysów, nie bywając nigdy w towarzystwie i nie widując żadnej kobiety; pieniądze były tedy niczym w moich oczach. Co najwyżej byłbym chciał sobie kupić dubeltówkę.

Byłem wówczas jak wielka rzeka, która ma się rzucić w wodospad, jak Ren powyżej Szafuzy, kiedy płynie jeszcze spokojnie, by niebawem rzucić się w ogromny wodospad. Moim wodospadem była namiętność do matematyki, która, zrazu jako sposób ucieczki z Grenobli – personifikacji mieszczaństwa przyprawiającego o wymioty – a potem przez miłość jej samej, pochłonęła wszystko.

Polowanie, dzięki któremu czytałem z rozczuleniemWiejski dom i robiłem wyciągi z Historii zwierząt Buffona (mimo iż jego przykra emfaza raziła mnie już w tym wieku jako kuzynka ks[iężej] i ojcowskiej hipokryzji), polowanie było ostatnim znakiem życia mojej duszy przed matematyką.

Odwiedzałem najczęściej, jak tylko mogłem, pannę Wiktorynę Bigillion, ale zdaje mi się, że dużo przebywała na wsi w tych latach. Spędzałem wiele czasu w Towarzystwie Bigilliona, jej starszego brata, La Bayette'a, Galla, Barrala, Michouda, Colomba, Mante'a, ale moją pasją była matematyka.

Jeszcze jedna opowiastka, a potem już będę cały najeżony iksami i ypsylonami.

Jest to sprzysiężenie przeciw Drzewu Braterstwa.

Nie wiem, czemu spiskowałem. Owo drzewo to był nieszczęśliwy młody dąbek, bardzo smukły, wysoki co najmniej na trzydzieści stóp, który przesadzono, z wielkim jego żalem, na środek placu Grenette, daleko za Drzewem Wolności, które posiadało całą moją tkliwość.

Drzewo Braterstwa, być może rywal tamtego, było zasadzone tuż koło budy z kasztanami, naprzeciwko okien nieboszczyka Le Roy.

Nie wiem, z jakiej okazji przyczepiono do Drzewa Braterstwa białą tabliczkę, na której pan Jay wymalował żółto, ze swoim zwykłym talentem, koronę, berło, kajdany, wszystko to pod napisem, niby rzeczy pokonane.

Napis miał kilka wierszy, nic z niego nie pamiętam, mimo że to przeciw niemu spiskowałem.

Oto dowód zasady: trochę namiętności potęguje inteligencję, wiele namiętności gasi ją. Przeciw czemu spiskowaliśmy? Nie wiem. Przypominam sobie jeszcze mglisto tę zasadę: obowiązkiem naszym jest, ile w naszej mocy, szkodzić temu, czego nienawidzimy. To jest jeszcze bardzo mgliste. Zresztą nie pamiętam ani trochę, czegośmy nienawidzili ani pobudek tej nienawiści, jedynie obraz faktu, to wszystko; ale obraz był wyraźny.

Ja sam wpadłem na tę myśl; trzeba jej było udzielić drugim, którzy zrazu przyjęli ją zimno: „Strażnica jest tak blisko” mówili; ale w końcu byli gotowi, tak samo jak ja. Spiskowcy to byli: Mante, Treillard, Colomb i ja; może jeden albo dwóch więcej.

Czemu nie ja wystrzeliłem z pistoletu? Nie wiem. Zdaje mi się, że strzelił Treillard czy Mante.

Trzeba się było wystarać o ten pistolet, miał osiem cali długości. Naładowaliśmy go aż po wylot. Drzewo Braterstwa mogło mieć trzydzieści sześć albo czterdzieści stóp, tabliczka była na dziesięć albo dwanaście stóp wysoko; zdaje mi się, że była i bariera dokoła drzewa.

Niebezpieczeństwo mogło pochodzić ze strony strażnicy C, żołnierze przechadzali się często na niebrukowanej przestrzeni od P do P'.

Wystarczyłoby kilku przechodniów idących z ulicy Montorge albo Wielkiej, aby nas zatrzymać. Ci z nas, którzy nie strzelali, obserwowali żołnierzy na strażnicy, może to był mój posterunek jako najniebezpieczniejszy, ale nic tego nie pamiętam. Inni obserwowali ulicę Montorge i Wielką.

Około ósmej wieczór – była ciemna noc i nie bardzo zimno, było to w jesieni lub na wiosnę – była chwila pustki na rynku, przechadzaliśmy się niedbale i daliśmy sygnał dla Mante'a czy Treillarda.

Wystrzał rozległ się ze straszliwym hukiem, cisza była głęboka, a pistolet naładowany po brzegi. W tej samej chwili żołnierze z posterunku C wpadli na nas. Sądzę, że nie my jedni nienawidziliśmy napisu; podejrzewano, że może ktoś się na niego targnąć.

Żołnierze prawie nas dopadli, schroniliśmy się do bramy G w domu dziadka, ale widziano nas doskonale: wszystko wyległo do okien, wiele osób miało świece.

Brama G, wychodząca na Grenette, komunikowała się ciasnym korytarzem na drugim piętrze z bramą G' od ulicy Wielkiej. Ale wszyscy znali to przejście.

Ratowaliśmy się, uciekając po linii FFF. Kilku uciekło, zdaje mi się, wielką bramą Jakobinów, co budzi we mnie przypuszczenie, że nas było więcej, niż mówiłem. Może był też z nami Prié.

Ja i ktoś drugi (może Colomb) byliśmy przedmiotem najżywszego pościgu. „Wpadli do tego domu!” – słyszeliśmy ten krzyk tuż obok.

Nie dotarliśmy do korytarza na drugim piętrze, zadzwoniliśmy żywo na pierwszym piętrze od placu Grenette do dawnego mieszkania dziadka, wynajętego obecnie paniom Codé, starym modystkom, bardzo pobożnym. Szczęściem otworzyły, zastaliśmy je bardzo przerażone hukiem wystrzału i zajęte czytaniem Biblii.

W dwóch słowach oznajmiliśmy: „Ścigają nas, niech panie powiedzą, żeśmy tu spędzili wieczór”. Usiedliśmy, w tej samej chwili gwałtowny dzwonek; my siedzimy i słuchamy Biblii, sądzę nawet, że jeden z nas wziął książkę.

Wchodzą komisarze. Kto oni byli, nie wiem, widocznie patrzałem na nich bardzo mało.

– Czy ci obywatele tu spędzili wieczór?

– Tak, panowie, tak, obywatele – odparły, poprawiając się, wystraszone dewotki.

Zdaje mi się, że był tam także ich brat, pan Codé, stary urzędniczyna pracujący od czterdziestu pięciu lat w szpitalu.

Musieli ci komisarze czy też gorliwi obywatele być bardzo mało przenikliwi lub też dobrze usposobieni dla pana Gagnon, którego szanowało całe miasto, począwszy od barona des Adrets aż do traktiernika Poulet, bo nasze pomieszanie musiało nam dawać dziwną postać w towarzystwie tych biednych dewotek nieprzytomnych z przestrachu. Może ten strach, równie wielki jak nasz, ocalił nas, ile że całe towarzystwo musiało mieć miny jednako wystraszone.

Komisarze powtórzyli parę razy pytanie: „Czy obywatele spędzili tu cały wieczór? Czy nikt nie wszedł tu od czasu, jak rozległ się wystrzał?”.

Cud, nad którym zastanawialiśmy się później, to to, że te stare jansenistki zgodziły się kłamać. Sądzę, że zdobyły się na ten grzech przez cześć dla mego dziadka.

91odkryłem (…) Grandisona – Dzieje imć pana Karola Grandisona (1745), powieść epistolarna Samuela Richardsona. [przypis redakcyjny]
92ciągniono – dziś: ciągnięto. [przypis edytorski]
93jak czynił pan de Lavalette w chwili swego skazania na śmierć – Antoine Marie de Lavalette, napoleoński minister i radca stanu, skazany na śmierć za udział w Stu Dniach, w przeddzień egzekucji zdołał zbiec z więzienia w przebraniu żony. [przypis redakcyjny]