Za darmo

Życie Henryka Brulard

Tekst
Autor:
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XXXVI

Pan Rosset wysadził mnie przed hotelem na rogu ulicy de Bourgogne i Św. Dominika; wchodziło się od ulicy Św. Dominika. Chciano mnie umieścić w pobliżu Szkoły Politechnicznej, do której miałem wstąpić.

Byłem bardzo zdziwiony dźwiękiem dzwonów, które wydzwaniały godziny. Okolice Paryża wydały mi się straszliwie brzydkie – nie było gór. Ten wstręt wzrósł szybko w ciągu następnych dni.

Opuściłem hotel i przez oszczędność wziąłem pokój przy bulwarze Inwalidów. Trochę zaopiekowali się mną „matematycy”, którzy poprzedniego roku wstąpili do Szkoły. Trzeba ich było odwiedzić.

Trzeba też było odwiedzić mego krewniaka Daru.

Była to ściśle pierwsza wizyta, jaką zrobiłem w życiu.

Pan Daru, człowiek światowy, mający jakieś sześćdziesiąt pięć lat, musiał być bardzo zgorszony moim niezgrabstwem, a to niezgrabstwo musiało być bardzo pozbawione wdzięku.

Przybyłem do Paryża ze stanowczym postanowieniem zostania uwodzicielem, tym, co nazwałbym dziś donżuanem (wedle opery Mozarta).

Pan Daru był długi czas generalnym sekretarzem pana de Saint-Priest, intendenta Langwedocji, która tworzy dzisiaj, zdaje mi się, siedem departamentów. Czytelnik może wiedzieć z historii, że słynny Basville, ponury tyran, był intendentem lub raczej królem Langwedocji od roku 168[5] do 1710, mniej więcej.101 Była to prowincja mająca stany ziemskie; ta pozostałość po dyskusji publicznej i wolności wymagała zręcznego generalnego sekretarza przy intendencie o tak wielkopańskich manierach jak pan de Saint-Priest, który zajmował to stanowisko w latach 1775–1786.

Pan Daru, rodem z Grenobli, syn mieszczanina z pretensjami do szlachectwa, ale ubogi przez dumę, jak cała moja rodzina, zawdzięczał wszystko sobie; nie kradnąc, zebrał może czterykroć lub pięćkroć tysięcy franków. Przebył rewolucję zręcznie, nie dając się oślepić miłości lub nienawiści, jakie mógł żywić dla przesądów, szlachty i kleru. Był to człowiek bez innej namiętności prócz pożytku próżności albo próżności pożytku; oglądałem go zanadto z dołu, aby ocenić, które z dwojga. Kupił przy ulicy de Lille nr 505, na rogu ulicy Bellechasse, dom, w którym skromnie zajmował jedynie mały apartamencik nad bramą wjazdową.

Pierwsze piętro w dziedzińcu wynajmowała pani Rebuffel, żona tęgiego przemysłowca, człowieka z charakterem i gorącą duszą, przeciwieństwo pana Daru. Pan Rebuffel, siostrzeniec pana Daru, dzięki swemu zgodnemu i życzliwemu usposobieniu zachował z wujem dobre stosunki.

Pan Rebuffel przychodził codziennie spędzić kwadrans ze swoją żoną i córką Adelą; poza tym żył przy ulicy Saint-Denis, w swoim domu handlowym, z panną Barbereu, swoją wspólniczką i kochanką, dziewczyną energiczną, pospolitą, mającą jakieś trzydzieści lub trzydzieści pięć lat, która wyglądała mocno na to, że robi sceny i przyprawia rogi swemu kochankowi i że go dobrze trzyma za łeb.

Zacny pan Rebufell przyjął mnie szczerze i serdecznie, gdy stary pan Daru przyjął mnie frazesami o przyjaźni i życzliwości dla mego dziadka, frazesami, które mi ściskały serce i zamykały usta.

Pan Daru był to duży i dość piękny starzec z wielkim nosem (rzecz dość rzadka w Delfinacie); jedno oko miał trochę kose i minę dość fałszywą. Koło niego staruszka, cała pomarszczona, typowa prowincjałka; to była jego żona. Ożenił się z nią niegdyś dla jej majątku; poza tym nie śmiała ani pary z ust puścić przy nim.

Pani Daru była w gruncie dobra i bardzo grzeczna, z minką pełną godności, w sam raz dla podprefektowej na prowincji. Poza tym nie spotkałem istoty, która by bardziej była pozbawiona świętego ognia. Nic w świecie nie zdołałoby poruszyć tej duszy dla czegoś szlachetnego, wielkiego. Najbardziej samolubny rozsądek, z którego czynią sobie chlubę, zastępuje u tego rodzaju dusz możliwość i miejsce namiętnego lub szlachetnego porywu.

Ta atmosfera ostrożna, rozsądna, ale niezbyt miła urobiła charakter jej starszego syna, hrabiego Daru, ministra-sekretarza stanu, który tak wielki wpływ miał na moje życie, panny Zofii, później pani de Baure, głuchej, oraz pani Le Brun, obecnie margrabiny de [Grave]. Jej drugi syn, Marcjal Daru, nie miał ani rozumu, ani dowcipu, ale miał dobre serce; niezdolny był zrobić nikomu krzywdy.

Pani Cambon, starsza córka państwa Daru, miała może podnioślejszy charakter, ale tę ledwo że poznałem, umarła w kilka miesięcy po moim przybyciu do Paryża.

Czy potrzeba zaznaczyć, że szkicuję charaktery tych osób, tak jak je oceniłem później? Rys ostateczny, który mi się wydaje prawdziwy, przesłonił mi wszystkie dawniejsze rysy.

Zachowuję jedynie obrazy mego pierwszego wejścia do salonu państwa Daru.

Na przykład widzę bardzo wyraźnie różową cycową sukienkę, którą nosiła miła pięcioletnia dziewczynka, wnuczka pana Daru; bawił się nią tak, jak stary i znudzony Ludwik XIV bawił się księżną de Bourgogne. Ta miła dziewczynka, bez której głuche milczenie panowałoby często w saloniku przy ulicy de Lille, to była panna Pulcheria Le Brun (obecnie margrabina de Brossard, bardzo podobno autokratyczna, gruba jak beczka i panująca nad swoim mężem, generałem Brossard, który znowuż panuje nad departamentem Drôme).

Pan de Brossard jest to dziurawy worek, który uważa się za wielkiego szlachcica, potomka Ludwika Otyłego, jak sądzę, bufon, filut, niezbyt przebierający w środkach restaurowania swoich finansów zawsze w nieporządku. W sumie – typ biednego szlachcica to brzydki charakter i który łączy się często z wieloma nieszczęściami. (Nazywam charakterem człowieka jego zwykły sposób polowania na szczęście; w słowach jaśniejszych, ale mniej dobitnych: całokształt jego nawyków moralnych).

Ale gubię się. Byłem bardzo daleki od widzenia rzeczy, nawet fizycznych, równie jasno w grudniu 1799. Byłem cały wzruszeniem i ten nadmiar wzruszenia zostawił mi tylko kilka obrazów, bardzo jasnych, ale bez wytłumaczenia jak i czemu.

Widzę dziś bardzo jasno to, co w roku 1799 czułem bardzo mętnie, że za moim przybyciem do Paryża dwa wielkie przedmioty stałych i namiętnych pragnień rozpadły się nagle w nicość. Ubóstwiałem Paryż i matematykę. Paryż bez gór obudził we mnie wstręt tak głęboki, że dochodzący prawie do nostalgii. Matematyka była już dla mnie jedynie czymś niby rusztowanie wczorajszego fajerwerku (widziałem to w Turynie, nazajutrz po św. Janie w 1802 r.).

Dręczyły mnie te zmiany, których, rozumie się, w szesnastym roku nie obejmowałem ani istoty, ani przyczyny.

W rzeczywistości kochałem Paryż jedynie przez głęboki wstręt do Grenobli.

Co się tyczy matematyki, była ona tylko środkiem. Nienawidziłem jej nawet po trosze w listopadzie 1799, bo się jej bałem. Postanowiłem nie przystępować do egzaminu w Paryżu, jak to uczyniło siedmiu czy ośmiu uczniów, którzy dostali – po mnie – pierwszą nagrodę w Szkole Centralnej i których wszystkich przyjęto. Otóż gdyby ojciec był dbał trochę o to, byłby mnie zmusił do tego egzaminu, byłbym wstąpił do Szkoły Politechnicznej i nie mógłbym już żyć w Paryżu, pisząc komedie.

Ze wszystkich moich namiętności ta jedna mi została.

Nie pojmuję – i ta myśl przychodzi mi pierwszy raz w trzydzieści siedem lat po wypadkach – kiedy to piszę, nie pojmuję, w jaki sposób ojciec nie zmusił mnie do egzaminu. Prawdopodobnie pokładał zaufanie w namiętności, jaką widział we mnie do matematyki. Ojca zresztą przejmowało jedynie to, co się działo koło niego. Miałem mimo to diabli strach, że będę zmuszony wstąpić do Szkoły, czekałem z najwyższą niecierpliwością rozpoczęcia kursów. W naukach ścisłych niepodobna jest zacząć kurs od trzeciej lekcji.

Przejdźmy do obrazów, jakie mi zostały.

Widzę się, jak łykam leki, sam i opuszczony, w skromnym pokoiku, który wynająłem przy końcu bulwaru Inwalidów, między wylotem (z tej strony bulwaru) ulicy Uniwersyteckiej i Św. Dominika, o dwa kroki od tego pałacu z listy cywilnej Cesarza, gdzie miałem w kilka lat później grać tak odmienną rolę.

Głębokie rozczarowanie Paryżem odbiło się na moim żołądku. Błoto paryskie, brak gór, widok tylu ludzi zajętych, przejeżdżających szybko w pięknych powozach koło mnie, nieznanego nikomu i niemającego nic do roboty, wszystko to przygnębiło mnie.

Lekarz, który by sobie zadał trud, aby zbadać mój stan, z pewnością niezbyt skomplikowany, byłby mi dał emetyku i zaleciłby mi chodzić co trzeci dzień do Wersalu albo do Saint-Germain.

Popadłem w ręce straszliwego szarlatana i jeszcze większego nieuka; był to chirurg wojskowy, bardzo chudy, mieszkający w okolicy Inwalidów, dzielnicy wówczas bardzo nędznej. Specjalnością jego było leczyć rzeżączki uczniów Politechniki. Dał mi jakieś czarne mikstury; zażywałem je sam i opuszczony w moim pokoiku, który miał tylko jedno okno na wysokości siedmiu, czy ośmiu stóp, jak w więzieniu. Tam widzę się smutnie siedzącego, z moimi ziółkami na ziemi, obok małego żelaznego piecyka.

Ale największą moją chorobą w owej epoce była myśl, która wracała bez ustanku: „Wielki Boże! Cóż za rozczarowanie! Czegóż mam pragnąć?”.

Rozdział XXXVII

Trzeba przyznać, że upadek był wielki, okropny. A doświadczył go młody człowiek liczący rok siedemnasty, dusza jedna z najmniej rozsądnych i najbardziej namiętnych, jakie kiedykolwiek spotkałem!

Nie miałem zaufania do nikogo.

Słyszałem, jak ks[ięża] Serafii i mego ojca chlubili się łatwością, z jaką prowadzili, to znaczy oszukiwali, jakąś osobę lub grupę osób.

 

R[eligia] wydawała mi się czarną i potężną machiną; miałem jeszcze trochę wiary w p[iekło], ale żadnej w jego k[apłanów]. Obrazy p[iekła], które widziałem w dużej B[iblii] in 8°, oprawnej w zielony pergamin, z obrazkami, oraz w wydaniach Dantego po biednej matce, budziły we mnie grozę; ale co się tyczy k[sięży] pustka. Byłem daleki od widzenia w nich tego, czym są w rzeczywistości – potężnego stowarzyszenia, z którym związki są tak korzystne; świadkiem mój rówieśnik i krajan, młody Genou, który, bez pończoch, podawał mi czasem kawę w kawiarni Genou w Grenobli, na rogu ulicy Wielkiej i ulicy Departamentu, a który od dwudziestu lat jest w Paryżu panem de Genoude.

Miałem za całe oparcie jedynie mój zdrowy rozsądek i wiarę w Umysł Helwecjusza. Mówię umyślnie „wiarę”; wychowany pod kloszem pneumatycznym, trawiony ambicją, ledwie wyzwolony przez moje wstąpienie do Szkoły Centralnej, mogłem widzieć w Helwecjuszu jedynie przepowiednię rzeczy, które mnie spotkają. Miałem zaufanie do tej mglistej przepowiedni, ponieważ dwie czy trzy małe przepowiednie w oczach mego tak krótkiego doświadczenia spełniły się.

Nie byłem „żyła”, chytry, nieufny, gotów siłą sprytu i nieufności wytargować 12 su jak większość moich kolegów liczących w gospodzie kawałki cukru, z których miała się składać porcja, jak Monvalowie, moi koledzy szkolni, których odnalazłem w Paryżu w Szkole Politechnicznej, gdzie byli od roku. Byłem na ulicach Paryża namiętnym marzycielem patrzącym w niebo, wciąż pod grozą przejechania przez kabriolet.

Jednym słowem, „nie byłem zdatny do spraw życiowych” i tym samym nie mogłem być oceniony, jak powiada dziś rano jakiś dziennik z 1836, w stylu dziennikarza, który pragnie żadną albo błahą myśl przystroić oryginalnością stylu.

Widzieć tę prawdę co do siebie – znaczyłoby być zdatnym do życia.

Monvalowie dawali mi rady bardzo roztropne, zmierzające do tego, aby się nie dać okraść o 2 su lub 3 su dziennie; ich troski budziły we mnie wstręt, a ja musiałem się im wydać głupcem, na drodze do domu wariatów. Prawda, że przez dumę mało udzielałem swoich myśli. Zdaje mi się, że to Monvalowie lub inni koledzy przybyli rok wprzódy do Szkoły Politechnicznej postarali mi się o pokój i o taniego lekarza.

Czy to był Sinard? Czy on zmarł rok wcześniej w Grenobli, na piersi, czy może to było w rok albo dwa później?

Wśród tych przyjaciół lub raczej dzieci zaradnych i wykłócających się o 3 su z restauratorem, który na nas, biednych golcach, zarabiał co dzień legalnie jakie 8 su, a kradł 3 su, co czyni razem 11 su, wśród tego wszystkiego ja „tonąłem w mimowolnych napadach ekstazy, w nieustannych marzeniach, w niezliczonych pomysłach102” (jak z namaszczeniem mówi dziennik).

Miałem swoją listę więzów, które przeciwdziałają namiętnościom, na przykład: „ksiądz” i „miłość”, „ojciec” i „miłość ojczyzny” albo „Brutus”, który mi się wydawał szczytem wzniosłości w literaturze. Wymyśliłem to całkiem sam i od jakich dwudziestu sześciu lat zapomniałem o tym; trzeba by do tego powrócić.

Byłem stale głęboko wzruszony. Co ja mam kochać, jeśli Paryż mi się nie podoba? Odpowiadałem sobie: „Uroczą kobietę wywracającą się z powozem o dziesięć kroków ode mnie; podniosę ją i będziemy się ubóstwiać, pozna moją duszę i ujrzy, jak bardzo jestem różny od Monvalów”.

Tę odpowiedź, najzupełniej poważnie, dawałem sobie parę razy dziennie; zwłaszcza o zmroku, który często jest dla mnie chwilą tkliwego wzruszenia, jestem skłonny uściskać moją kochankę ze łzami w oczach (kiedy ją mam).

Byłem więc stale wzruszony i nigdy, poza rzadkimi wybuchami gniewu, nie myślałem przeszkadzać naszej gospodyni w okradaniu mnie o 3 su na porcji cukru.

Śmiemże powiedzieć? Ale może to fałsz. Byłem poetą. Nie takim, prawda, jak ów cacany ksiądz Delille, którego poznałem w dwa czy trzy lata później przez Cheminade'a (ulica des Francs-Bourgeois w dzielnicy Marais), ale jak Tasso, jak setna część Tassa, z przeproszeniem za mą dumę. Nie miałem tej dumy w 1799, nie umiałem napisać ani wiersza. Będzie dopiero cztery lata, jak sobie powiedziałem, że w 1799 byłem bliski tego, aby być poetą. Brakowało mi tylko odwagi pisania, tylko komina, przez który geniusz mógłby się wymknąć.

Po poecie znów geniusz, bagatela!

„Stał się nadmiernie wrażliwy: co innych draśnie zaledwie, jego rani do krwi”. Taki byłem w roku 1799, taki jestem jeszcze w 1836, tylko że nauczyłem się ukrywać to pod maską ironii niedostrzegalnej dla pospólstwa, ale którą Fiori odgadł od razu.

„Jego uczucia i czułości są przytłaczające i nieproporcjonalne, przypływy nadmiernego entuzjazmu wytrącają go z równowagi; jego sympatie są zbyt prawdziwe, ci, którzy budzą jego współczucie, cierpią mniej niż on”.

To się dosłownie odnosi do mnie. (Z wyjątkiem tego, co mówi o emfazie i napuszoności (self importance), ten dziennik ma rację).

Co mnie różni od ważnych głupców z gazety, którzy noszą swoją głowę jak Najświętszy Sakrament, to że nigdy nie sądziłem, aby społeczeństwo było mi coś winne. Helwecjusz ocalił mnie od tego potwornego głupstwa. Społeczeństwo płaci usługi, które widzi.

Błędem i nieszczęściem Tassa było to, że sobie mówił: „Jak to! Cała Italia, tak bogata, nie zdobędzie się na pensję 200 cekinów dla swego poety!”.

Czytałem to w jednym z jego listów.

Tasso nie widział, z braku Helwecjusza, że setka ludzi, którzy na dziesięć milionów rozumieją Piękno niebędące naśladowaniem lub udoskonaleniem Piękna już zrozumianego przez tłum, potrzebuje dwudziestu lub trzydziestu lat, aby wytłumaczyć dwudziestu tysiącom dusz najwrażliwszych po ich duszach, że to nowe Piękno jest naprawdę piękne.

Istnieje co prawda wyjątek: kiedy wmiesza się tu duch stronnictwa. Pan de Lamartine zrobił może w życiu dwie setki pięknych wierszy. Kiedy partię „ultra” (około 1818) oskarżono o głupotę, zraniona jej próżność jęła zachwalać utwory tego szlachcica z siłą wzburzonego jeziora, które zrywa tamę.

Nie uważałem tedy nigdy, aby ludzie byli niesprawiedliwi dla mnie. Potwornie śmieszne wydaje mi się nieszczęście wszystkich naszych rzekomych poetów, którzy się karmią tą myślą i którzy potępiają współczesnych Cervantesa lub Tassa.

Zdaje mi się, że ojciec dawał mi wówczas 100 czy 150 franków miesięcznie. Był to skarb, nie bałem się wcale braku pieniędzy; tym samym nie myślałem o pieniądzach.

Czego mi brakowało, to kochającego serca, to kobiety.

Do dziewcząt publicznych miałem wstręt. Cóż prostszego jak robić tak jak dziś, wziąć ładną dziewczynę za ludwika przy ulicy des Moulins?

Luidorów mi nie brakło. Z pewnością dziadek i ciotka dawali mi ich pod dostatkiem i z pewnością ich nie wydawałem. Ale uśmiech kochającego serca! Ale spojrzenie panny Wiktoryny B[igillion]!

Wszystkie wesołe opowiadania ilustrujące zepsucie i chciwość dziewcząt, jakimi karmili mnie matematycy, którzy oddawali mi wówczas przyjacielskie usługi, ściskały mi serce.

Mówili o „kamieniarkach”, ulicznicach po 2 su, na kupie kamieni, o dwieście kroków od bramy naszego mizernego domu.

Bratnie serce – oto czego mi brakło. Pan Sorel zapraszał mnie czasami na obiad, pan Daru z pewnością także; ale ci ludzie zdawali mi się tak dalecy od moich szczytnych ekstaz, byłem przez próżność tak nieśmiały, zwłaszcza z kobietami, że nie mówiłem nic.

„Kobieta? Dziewczyna?” – powiada Cherubin.103 Poza brakiem urody byłem Cherubinem; miałem czarne włosy w puklach i oczy, których blask budził lęk.

„Oto mężczyzna, którego kocham” albo: „Mój miły jest brzydki, ale nikt nie pamięta mu jego brzydoty, jest taki inteligentny!” Oto co powiadała w owym czasie Wiktoryna Bigillion do Feliksa Faure, który dowiedział się aż w wiele lat później, o kogo chodziło.

Wyrzucał kiedyś obojętność swojej pięknej sąsiadce pannie Wiktorynie Bigillion. Zdaje mi się, że Michel albo Fryderyk Faure, albo sam Feliks miał ochotę umizgać się do Wiktoryny.

(Feliks Faure, par Francji, prezes Trybunału Apelacyjnego w Grenobli, człowiek płaski i zużyty fizycznie.

Fryderyk Faure, szczwany Delfinatczyk bez krzty inteligencji czy szlachectwa duszy, zmarł jako kapitan artylerii w Valence.

Michel, jeszcze sprytniejszy, typ jeszcze bardziej delfinacki, może mniej odważny, kapitan gwardii cesarskiej; poznałem go w Wiedniu w 1809 r. jako dyrektora przytułku w Saint-Robert koło Grenobli (zrobiłem z niego Valenoda w Czerwonym). Bigillion, złote serce, człowiek uczciwy i bardzo oszczędny, główny pisarz Trybunału Pierwszej Instancji; popełnił samobójstwo koło roku 1827, przygnębiony nieustannym przyprawianiem mu rogów przez żonę, do której zresztą nie miał urazy).

Nie chcę siebie przedstawiać jako nieszczęśliwego kochanka wówczas, gdym przybył do Paryża w listopadzie 1799, ani nawet w ogóle jako kochanka. Byłem zbyt zajęty światem, tym, co mam robić w tym świecie tak mi nieznanym.

To zagadnienie było moją kochanką; stąd mój pogląd, że nim człowiek zdobędzie stanowisko i ugruntuje się w świecie, miłość jego nie może być oddana i zupełna jak miłość człowieka, który sobie wyobraża, że wie, co to świat.

Mimo to często marzyłem z uniesieniem o górach naszego Delfinatu: panna Wiktoryna spędzała co roku kilka miesięcy w Grande-Chartreuse, gdzie jej przodkowie witali świętego Brunona w 1100 r. Grande-Chartreuse była jedyną górą, jaką wówczas znałem; wydaje mi się, że już z Bigillionem i Rémym byliśmy tam parę razy.

Zachowałem tkliwe wspomnienie o Wiktorynie, ale nie wątpiłem ani na chwilę, że młoda dziewczyna z Paryża musi ją przewyższać sto razy. Mimo to pierwsze wrażenie Paryża było jak najgorsze.

To głębokie rozczarowanie w połączeniu z fatalnym lekarzem doprowadziły mnie, zdaje mi się, do choroby dość ciężkiej. Nie mogłem jeść.

Czy pan Daru kazał mnie leczyć w tej pierwszej chorobie?

Naraz widzę się w pokoju na trzecim piętrze, z oknem na ulicę du Bac; wchodziło się do tego domu pasażem Sainte-Marie, dziś tak upiększonym i zmienionym. Mój pokój był na poddaszu, na najwyższym piętrze, na końcu okropnych schodów.

Musiałem być bardzo chory, bo pan Daru sprowadził mi sławnego lekarza Portal, którego fizys przeraziła mnie. On patrzał na mnie z rezygnacją, jak na trupa. Dano mi pielęgniarkę, rzecz bardzo nowa dla mnie.

Dowiedziałem się później, że mi groził obrzęk płuc. Miałem, zdaje mi się, malignę i przeleżałem trzy tygodnie czy miesiąc w łóżku.

Feliks Faure zachodził mnie odwiedzać, zdaje mi się. Zdaje mi się, tak, jestem tego pewny, że mi opowiadał, jak w mojej malignie upominałem go (bardzo dobrze robił bronią), aby wrócił do Grenobli i wyzwał na pojedynek tych, którzy będą się z nas wyśmiewać, dlatego żeśmy nie wstąpili do Szkoły Politechnicznej. Jeśli będę kiedy rozmawiał z tym sędzią więźniów kwietniowych, muszę go wypytać o nasze życie z 1799. Ta dusza zimna, tchórzliwa i samolubna musi mieć ścisłe wspomnienia; zresztą musi być o dwa lata starszy ode mnie, urodzony około 1781.

Widzę kilka obrazów z okresu rekonwalescencji.

Moja pielęgniarka podawała mi jedzenie przy kominku, co mi się zdawało prostackie.

Przykazano mi surowo, żebym się nie zaziębił; ponieważ śmiertelnie się nudziłem w łóżku, przestrzegałem tych zaleceń. Szczegóły życia codziennego Paryża były mi wstrętne.

Bez żadnego przeskoku, po chorobie, widzę się w pokoju na drugim piętrze w domu pana Daru, przy ulicy de Lille (albo de Bourbon, kiedy są Burboni we Francji) nr 505. Ten pokój wychodził na cztery ogrody, był dość obszerny, trochę w kształcie poddasza.

Ten pokój bardzo mi odpowiadał. Sporządziłem z papieru zeszyt, aby pisać komedie.

W tej epoce, zdaje mi się, odważyłem się iść do pana Cailhava, aby kupić egzemplarz jego Sztuki komicznej, której nie mogłem dostać u żadnego księgarza. Odgrzebałem tego starego Gaskończyka w pokoju w Luwrze, zdaje mi się. Powiedział mi, że jego książka jest źle napisana, czemu mężnie zaprzeczyłem. Musiał mnie wziąć za wariata.

 

Znalazłem tylko jedną myśl w tej wściekłej książce, a i ta nie była Cailhavy, ale Bacona. Ale czy to nic – jedna myśl w książce? Chodzi tam o definicję śmiechu.

Moja namiętność do matematyki zostawiła mi obłędną miłość do dobrych definicji, bez których wszystko jest mgliste104.

101Nicolas de Basville – wsławił się prześladowaniem hugenotów po odwołaniu edyktu nantejskiego i przeszedł do historii jako „tyran Langwedocji”. [przypis redakcyjny]
102tonąłem (…) pomysłach – Na marginesie:Chatterton pana de Vigny, s. 9. [przypis autorski]
103Kobieta? (…) powiada Cherubin – w Weselu Figara Beaumarchais'go (akt I, sc. 7). [przypis redakcyjny]
104Rozdział XXXVII (…) mgliste – Na marginesie. Praca: 2 lutego 1836, okropny deszcz od południa do trzeciej, napisane 26 stron i przerzucone 50 stron Chattertona. Diri i Sandre, nie mogłem dokończyć Chattertona. Boże, jaki ten Diri głupi! Co za zwierzę! Wszystko bierze do siebie. 3 lutego 1836. Dziś wieczorem Cyrulik w „Valle” i komedia Scribe'a z panną Bettini. [przypis autorski]