Za darmo

Życie Henryka Brulard

Tekst
Autor:
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XXX

Widzę dziś, że wspólnym przymiotem wszystkich moich przyjaciół była naturalność, czyli brak hipokryzji. Pani Vignon i ciotka moja, Serafia, wszczepiły mi do tej najważniejszej z cnót warunkujących sukces w dzisiejszym społeczeństwie odrazę, która mi bardzo zaszkodziła i która dochodzi do fizycznego wstrętu. Dłuższe obcowanie z obłudnikiem przyprawia mnie wręcz o mdłości (tak jak przed miesiącem włoszczyzna kawalera Tallenay zmusiła hrabinę Sandre do rozsznurowania gorsetu, co widziałem w… w listopadzie 35).

Nie naturalnością błyszczał biedny Grand-Dufay, chłopiec niezmiernie inteligentny; toteż był on zawsze moim przyjacielem jedynie literackim, to znaczy, że on był zazdrosny, ja nieufny, a obaj ceniliśmy się bardzo.

Dostał pierwszą nagrodę z gramatyki w tym samym roku, o ile mi się zdaje, w którym ja dostałem pierwszą nagrodę z literatury. Ale kiedy to było? W 1796 czy w 1795? Bardzo bym potrzebował archiwów Prefektury; nazwiska nasze wydrukowano na afiszu i ogłoszono publicznie. Mądre prawo pana de Tracy (przytoczyć poniżej) otaczało egzaminy wielką pompą. Czyż nie chodziło tu o nadzieję ojczyzny? Była to nauka dla członka Zarządu Departamentu, moralnego produktu despotyzmu pani Du Barry, zarówno jak dla ucznia.

Co było począć w roku 1796 ze wszystkimi ludźmi, którzy mieli więcej niż dwadzieścia lat? Ocalić ojczyznę od złego, które gotowi byli jej wyrządzić, i czekać, jak się dało, ich death84.

To jest równie prawdziwe, jak smutne. Co za ulga dla nawy państwowej w 1836, gdyby wszystko, co ma więcej niż pięćdziesiąt lat, przeszło nagle ad patres. Z wyjątkiem oczywiście „króla, mojej żony i mnie”.

W jednej z licznych iluminacji, jakie odbywały się co miesiąc między rokiem 1789 a 1791, jakiś mieszczuch wywiesił ten transparent:

NIECH ŻYJE

KRÓL,

MOJA ŻONA I JA!

Grand-Dulay, najstarszy z czterech czy pięciu braci, był to chłopiec chuderlawy i szczupły, z wielką głową, twarz pocętkowana ospą, a mimo to bardzo czerwona, oczy błyszczące, ale fałszywe, z niepokojącą żywością dzika. Był bardzo wyrachowany, nigdy najmniejszej nieostrożności w mowie, zawsze pełen pochwał, ale w słowach doskonale umiarkowanych. Można by rzec, członek Instytutu. Poza tym inteligencja żywa i cudownie chwytna, ale od najmłodszego wieku pożerana ambicją. Był najstarszym synem i ukochanym dzieckiem matki o potulnym charakterze, i nie bez przyczyny: rodzina była biedna.

Co za cudowny Plougoulm (to znaczy prezes Sądu Najwyższego, zaprzedany władzy i umiejący pozorować najbezecniejsze niesprawiedliwości) byłby z tego Dufaya!

Ale nie pożył długo; kiedy umarł w Paryżu koło 1803, trzeba mi będzie obwinić się o jedno z najgorszych uczuć w moim życiu, jedno z tych, dla których najbardziej wahałem się, czy mam ciągnąć te pamiętniki. Zapomniałem o tym od 1803 czy 1804, epoki owej śmierci. Osobliwe jest, ile rzeczy przypominam sobie od czasu, jak piszę te „wyznania”. Przychodzą mi nagle i zdaje mi się, że sądzę je bezstronnie. W każdym momencie życia widzę owo lepiej, którego nie zrobiłem. Ale kto, u licha, będzie miał cierpliwość czytać to wszystko?

Moi przyjaciele, ilekroć wyjdę na ulicę w nowym i dobrze skrojonym ubraniu, daliby talara, aby ktoś wylał na mnie szklankę brudnej wody. Myśl licho wyrażona, ale rzecz prawdziwa (wyłączam, rozumie się, kochanego hrabiego de Barral, to charakter à la La Fontaine).

Gdzie znajdzie się czytelnik, który po czterech czy pięciu tomach „ja” i „mnie” nie zapragnie, aby na mnie wylano nie szklankę brudnej wody, ale butelkę atramentu? A jednak, mój czytelniku, wszystko złe mieści się tylko w tych siedmiu głoskach: B, R, U, L, A, R, D, które tworzą moje nazwisko i zaprzątają moją miłość własną. Przypuśćmy, że napisałbym: Bernard, a już ta książka byłaby, jak Wikary z Wakefield85 (mój rywal w naiwności), tylko powieścią pisaną w pierwszej osobie.

Trzeba będzie co najmniej, aby osoba, której zapisałem to pośmiertne dzieło, dała skrócić wszystkie szczegóły jakiemuś pokątnemu redaktorowi, jakiemuś Amadeuszowi Pichot albo Courchamps owej epoki. Ktoś powiedział, że nigdy się nie idzie tak daleko w opera d'inchiostro86, jak kiedy się nie wie, dokąd się idzie; gdyby tak było zawsze, niniejsze pamiętniki, które malują „serce człowieka”, jak powiadają panowie Wiktor Hugo, d'Arlincourt, Soulié, Raymond etc., etc., powinny być piękną rzeczą. „Ja” i „mnie” trapiły mnie wczoraj wieczór (14 stycznia 1836), w czasie gdy słuchałem Mojżesza Rossiniego. Dobra muzyka każe mi myśleć z większą jasnością i nasileniem o tym, co mnie zaprząta. Ale trzeba na to, aby czas sądu minął; od tak dawna osądziłem już Mojżesza (w 1823), że zapomniałem formuły wyroku i nie myślę już o niej; jestem już tylko „niewolnikiem pierścienia”, jak powiadają Noce arabskie.

Wspomnienia mnożą się pod moim piórem. Spostrzegam oto, że zapomniałem jednego z moich najbliższych przyjaciół, Ludwika Crozet, obecnie naczelnego inżyniera w Grenobli, bardzo zacnego, ale zagrzebanego jak „baron pochowany naprzeciwko swej żony”87 i utopionego przez nią w ciasnym egoizmie drobnego i zawistnego mieszczaństwa w górskiej mieścinie naszych stron (La Mure, Corps albo Bourg-d'Oisans).

Ludwik Crozet stworzony był na to, aby być w Paryżu jednym z najświetniejszych ludzi; w salonie byłby pobił Koreffa, Pariseta, Lagarde'a i mnie także, jeśli wolno mi się wymienić. Byłby z piórem w ręku czymś w rodzaju Duclosa, autora Zarysu obyczajów (ale ta książka będzie może martwa w 1880), człowieka, który zdaniem d'Alemberta „był najświetniejszym umysłem epoki”.

Było to, zdaje mi się, „na łacinie” (jak mówiliśmy) u pana Durand, kiedy zbliżyłem się z Crozetem, wówczas najbrzydszym i najniezgrabniejszym chłopakiem w całej szkole; musiał się urodzić około 1784.

Twarz miał okrągłą i bladą, silnie ospowatą, małe niebieskie oczki bardzo żywe, ale z powiekami wyszczerbionymi przez tę okrutną chorobę. Dopełniała tego mina pedantyczna i zgryźliwa; chodził niezręcznie, jakby na krzywych nogach. Całe życie był na antypodach elegancji, a na nieszczęście silił się na elegancję; przy tym wszystkim dowcip wręcz niebiański, jak mówi La Fontaine.

Rzadko dostępny uczuciu, ale wówczas kochający namiętnie ojczyznę, zdolny, jak sądzę, w potrzebie do bohaterstwa. Byłby z niego bohater jakiegoś zgromadzenia ustawodawczego, drugi Hampden, a to jest największa zaleta w moich oczach. (Patrz Życie Hampdena pióra Lorda Kinga albo Dacre'a, jego prawnuka).

Słowem, był to spośród moich krajanów ten, w którym widziałem najwięcej inteligencji i bystrości; miał przy tym zuchwalstwo złączone z nieśmiałością, potrzebne, aby błyszczeć w salonie paryskim. Podobnie jak generał Foy, ożywiał się, w miarę jak mówił.

Był mi bardzo użyteczny dzięki tej ostatniej cnocie, bystrości, której z natury brakło mi zupełnie i której, zdaje mi się, zdołał mi wszczepić trochę. Powiadam „trochę”, bo zawsze muszę się do tego przymuszać. A jeśli coś odkryję, skłonny jestem przeceniać moje odkrycie i widzieć tylko ten szczegół.

Tłumaczę tę wadę mego umysłu nazywając ją skutkiem koniecznym i sine qua non nadmiernej wrażliwości.

Kiedy jakaś myśl owładnie mną zbyt żywo na ulicy, padam. Przykład: ulica de Richelieu, w pobliżu ulicy des Filles-Saint-Thomas, jedyny upadek w ciągu pięciu czy sześciu lat, spowodowany, około 1826, tym problematem: czy pan de Belleyme powinien w interesie swej ambicji kandydować na posła, czy nie? Był to czas, gdy pan de Belleyme, prefekt policji (jedyny popularny urzędnik starszej linii Burbonów), ubiegał się niemądrze o mandat.

Kiedy myśl jakaś przyjdzie mi na ulicy, zawsze grozi mi to, że mogę wleźć na przechodnia, upaść lub dostać się pod koła. Na ulicy d'Amboise, pewnego dnia w Paryżu (jeden przykład ze stu), patrzałem na dr Edwardsa, nie poznając go. To znaczy, były dwie czynności; jedna mówiła wyraźnie: „Oto dr Edwards”; ale druga, zajęta swymi myślami, nie dodawała: „Trzeba się z nim przywitać, zagadać do niego”. Doktor był bardzo zdziwiony, ale nie obrażony, nie wziął tego za komedię geniuszu (jakby to uczynili panowie Prunelle, były mer Lyonu, najbrzydszy człowiek we Francji, Juliusz Cezar Boissat, największy zarozumialec, Feliks Faure i wielu innych moich przyjaciół i znajomych).

 

Miałem szczęście często spotykać Ludwika Crozet: w Paryżu w 1800, w Paryżu między 1803 a 1806, w Plancy od 1810 do 1814, gdziem go odwiedzał i gdzie oddałem mu na stajnię moje konie w czasie nie pamiętam już jakiej misji od Cesarza. Wreszcie spaliśmy w jednym pokoju (Hotel Hamburski, ulica Uniwersytecka) w wieczór wzięcia Paryża w 1814. Ze zmartwienia dostał w nocy niestrawności; ja, który traciłem wszystko, bardziej patrzałem na rzecz jako na widowisko. Byłem zresztą wściekły o głupią korespondencję księcia Bassano ze mną, kiedy byłem w siódmej dywizji wraz z tym starcem rimbambito88, hrabią de Saint-Vallier.

Byłem też wściekły, przyznaję to na hańbę mojej inteligencji, o postąpienie Cesarza z deputacją ciała prawodawczego, w której się znajdował ten czuły i wymowny głupiec nazwiskiem Lainé (z Bordeaux), później wicehrabia i par Francji, zmarły w 1835, zarówno jak ten człowiek bez serca, absolutnie wyzuty z wszelkiej zdolności czucia, nazwiskiem Roederer.

Z Crozetem, aby nie tracić czasu na gadatliwe zachwyty nad La Fontaine'em, Corneille'em albo Szekspirem, pisaliśmy to, co nazywaliśmy Charaktery (chciałbym dziś zobaczyć który).

Było to sześć czy osiem stronic in folio, zdających sprawę (pod przybranym nazwiskiem) z charakteru kogoś z naszych wspólnych znajomych przed jury złożonym z Helwecjusza, Tracy'ego i Makiawela lub też Helwecjusza, Monteskiusza i Szekspira. Takie były nasze ówczesne admiracje.

Czytaliśmy razem Adama Smitha i J. B. Saya, ale porzuciliśmy tę naukę, znajdując w niej punkty ciemne, a nawet sprzeczne. Byliśmy pierwsi w matematyce, a po trzech latach Szkoły Politechnicznej Crozet był tak mocny w chemii, że mu ofiarowano miejsce analogiczne do posady pana Thénard (dziś para Francji, ale w ówczesnym naszym pojęciu człowieka bez talentu; uwielbialiśmy tylko Lagrange'a i Monge'a; sam Laplace był dla nas raczej człowiekiem-światłem, zdolnym coś wytłumaczyć, ale nie wymyślić). Czytywaliśmy z Crozetem Montaigne'a, nie wiem ile razy Szekspira w przekładzie Letourneura (mimo że umieliśmy doskonale po angielsku).

Pracowaliśmy nieraz razem po pięć i sześć godzin, opiwszy się kawy w Hotelu Hamburskim przy ulicy Uniwersyteckiej, z widokiem na Muzeum Pamiątek Francuskich, uroczej budowli zniweczonej przez tych tępych B[urbonów].

Może przechwalam się, dając sobie miano wybornego matematyka. Nigdy nie umiałem rachunku różniczkowego i całkowego, ale w swoim czasie dumałem z rozkoszą nad sztuką ujęcia i zrównania tego, co śmiałbym nazwać metafizyką matematyki. Zdobyłem pierwszą nagrodę (i to bez żadnej protekcji, przeciwnie, moja pycha usposabiała na moją niekorzyść) przed ośmioma młodymi ludźmi, których w miesiąc później, z końcem 1799, wszystkich przyjęto do Szkoły Politechnicznej.

Odbyłem z Crozetem sześćset lub osiemset posiedzeń nad książką, po pięć lub sześć godzin każde. Pracę tę, poważną, ze zmarszczonymi brwiami, nazywaliśmy obkuwaniem – wyrażenie przyjęte w Szkole Politechnicznej. Te godziny były moją prawdziwą edukacją literacką; z rozkoszą wychodziliśmy na odkrycie prawdy, ku wielkiemu zgorszeniu Jana Ludwika Basset (dziś barona de Richebourg, audytora, eks-podprefekta, eks-kochanka bogatej księżnej Montmorency, pyszałka bez mózgu, ale bez jadu). Osobnik ten, mający półpiętej stopy89 wzrostu i zrozpaczony, że nazywa się Basset, mieszkał z Crozetem w Hotelu Hamburskim. Nie wiem o innej jego zasłudze prócz tego, że dostał pchnięcie bagnetem w piersi, czy może tylko w wyłogi fraka, jednego dnia, kiedyśmy z parteru wzięli szturmem scenę Komedii Francuskiej na cześć panny Duchesnois (ale, dobry Boże, gdzie ja włażę?), aktorki wybornej w kilku rolach, zmarłej w 1835.

Nie darowywaliśmy sobie nic z Crozetem, kiedyśmy pracowali razem; zawsze baliśmy się, że damy się uwieść próżności, nie znajdując żadnego z przyjaciół zdolnego rozprawiać z nami na ten temat.

Ci przyjaciele to byli: obaj Bassetowie, Ludwik de Barral (mój bliski przyjaciel, był także bliskim przyjacielem Ludwika Crozet) i Plana (profesor w Turynie, członek wszystkich akademii tego kraju i posiadający wszystkie odznaczenia). Moi przyjaciele Crozet i Plana byli w matematyce o rok spóźnieni w stosunku do mnie: uczyli się arytmetyki, kiedy ja byłem już przy trygonometrii i algebrze.

Rozdział XXXI

Dziadek mój nie lubił pana Dubois-Fontanelle; dziadek był wcieleniem próżności wykwintnej i nieubłaganej, człowiekiem z wielkiego świata w stosunku do mnóstwa osób, o których wyrażał się grzecznie, ale których nie lubił.

Sądzę, że obawiał się lekceważenia ze strony biednego Dubois, autora tragedii, która miała zaszczyt wyprawić księgarza na galery. Chodziło o Erycję, czyli Westalkę. Była to wyraźnie Erycja, czyli Zakonnica lub też Melania tego intryganta Laharpe, którego zimny talent skradł, jak sądzę, ten temat biednemu Dubois-Fontanelle, zawsze tak biednemu, że pisał drobniutkim pismem, aby mniej zużywać papieru.

Biedny Dubois przybył młodo do Paryża z miłością piękna. Ciągła bieda zmusiła go do szukania pożytku; nie mógł się nigdy wspiąć do rzędu szczęściarzy pierwszej klasy, takich jak Laharpe, Marmontel etc. Potrzeba zmusiła go do klecenia artykułów politycznych w „Journal des Deux-Ponts”, co gorsza ożenił się z wielką i grubą Niemką, eks-kochanką króla bawarskiego Maksymiliana Józefa, wówczas księcia Maksa i pułkownika francuskiego.

Starsza jego córka, córka króla, wyszła za niejakiego pana Renauldon, nadętą figurę, w sam raz na dobrego mera w wielkim mieście na prowincji. W istocie był dobrym merem Grenobli od 1800 do 1814, zdaje mi się; co więcej, najbezwstydniej ustrojonym w rogi przez mego kuzyna Pellat, króla durniów, którego to okryło hańbą i zmusiło do opuszczenia tych stron z posadą w Zarządzie Podatków Pośrednich, z łaski dobroczynnego Français (z Nantes), potężnego finansisty za Cesarza, tego, który dał posadę Parny'emu. Znałem go dobrze jako literata pod nazwiskiem pana Jéróme, około 1826. Wszyscy ci utalentowani ludzie zawiedzeni w ambicjach chwytają się literatury w braku czegoś lepszego. Przez swój talent do intryg i przez przyjaciół politycznych osiągają półsukcesy, a w rzeczywistości ośmieszają się, jak na przykład pan Roederer, pan Français (z Nantes), a nawet hrabia Daru, kiedy na zasadzie swego poematu o astronomii (wydanego po jego śmierci) został nadzwyczajnym członkiem Akademii Nauk. Ci trzej ludzie, bardzo inteligentni, bystrzy i z pewnością wybijający się jako radcy stanu i prefekci, nigdy nie widzieli tej małej figury geometrycznej, którą ja, skromny audytor, wynalazłem przed miesiącem.

Gdyby, przybywszy do Paryża, biedny Dubois, który się przezwał Fontanelle, dostał pensyjkę 100 ludwików pod warunkiem, że będzie pisał (jak Beethoven około 1805 w Wiedniu), byłby uprawiał piękno, to znaczy naśladował nie naturę, ale Woltera.

Zamiast tego musiał tłumaczyć Metamorfozy Owidiusza i, co gorsza, książki angielskie. Ten zacny człowiek obudził we mnie myśl uczenia się po angielsku i pożyczył mi pierwszego tomu Gibbona; przy tej okazji usłyszałem, że wymawia: „Te istory of te fall”. Nauczył się po angielsku bez nauczyciela, z przyczyny biedy, ze słownika.

Ja nauczyłem się po angielsku aż w wiele lat później, kiedy wymyśliłem to, aby się nauczyć na pamięć pierwszych czterech stronic Wikarego z Wakefield. Było to, zdaje mi się, koło 1805. Ktoś wpadł na ten sam pomysł w Szkocji, zdaje mi się, a ja dowiedziałem się o tym dopiero w 1812, kiedym się dorwał paru numerów „Edinburgh Reviews” w Niemczech.

Pan Dubois-Fontanelle był prawie unieruchomiony przez podagrę, palce jego nie miały już kształtu, był grzeczny, uprzejmy, usłużny, zresztą charakter jego złamało ciągłe niepowodzenie.

Skoro armie rewolucji zdobyły „Journal des Deux-Ponts”, pan Dubois nie stał się dlatego arystokratą, ale, rzecz osobliwa, został zawsze obywatelem francuskim. To się wyda proste około 1880, ale było istnym cudem w 1796.

Patrzcie na mego ojca, który Rewolucji zawdzięczał to, że mógł zająć wybitne stanowisko przez swoje talenty, który został pierwszym wicemerem w Grenobli, kawalerem Legii Honorowej, a mimo to nienawidził tej Rewolucji, która go wyciągnęła z błota.

Biedny i szanowny pan Fontanelle, opuszczony przez swój dziennik, przybył do Grenobli ze swą grubą Niemką, która mimo swego pierwotnego rzemiosła miała chamskie maniery i mało pieniędzy. Był uszczęśliwiony, że został profesorem, że dostał mieszkanie; zajął apartament w południowo-zachodnim skrzydle kolegium, zanim było ukończone.

Miał on piękne wydanie Woltera in 8°, z Kehl; jedyna książka, której ten zacny człowiek nie pożyczał. Książki jego zawierały notki jego pisma, szczęściem prawie niemożliwe do odczytania bez lupy. Pożyczył mi Emila i był bardzo niespokojny, bo przy tej wariackiej deklamacji Russa: „Śmierć Sokratesa to śmierć człowieka, śmierć Chrystusa to śmierć Boga”, wlepił świstek papieru, bardzo rozsądny i bardzo mało wymowny, który kończył się przeciwną maksymą.

Ta karteczka zaszkodziłaby mu bardzo, nawet w oczach mego dziadka. Co by było, gdyby mój ojciec ją zobaczył? W owej epoce ojciec mój nie kupił Słownika Bayle'a na licytacji naszego kuzyna Drier (hulaki), aby nie narażać mojej religii; powiedział mi to.

Pan Fontanelle był zanadto złamany nieszczęściami i charakterem swojej diabelskiej żony, aby być entuzjastą; nie miał najmniejszej iskierki nieboszczyka księdza Ducros; toteż nie miał żadnego wpływu na mój charakter.

Zdaje mi się, że przechodziłem jego kurs z tym małym jezuitą Pawłem Emilem Teysseyre, grubym Marquis (poczciwym i nadętym bogatym chłopcem z Rives czy Moirans), z Benoit, dobrym chłopcem, który zawsze uważał się za Platona, dlatego że lekarz Clapier nauczył go miłości.

To nie budziło w nas zgrozy, ponieważ budziłoby zgrozę w naszych rodzicach, ale dziwiło nas. Widzę dziś, że celem naszych ambicji było zwycięstwo nad tym straszliwym zwierzęciem, uroczą kobietą, sprawdzianem wartości mężczyzn – nie zaś przyjemność. Znajdowaliśmy przyjemność wszędzie. Ponury Benoit nie zyskał żadnego wyznawcy.

Gruby Marquis, trochę mój krewniak, opuścił nas szybko, ponieważ nie rozumiał nic z tego, co wykładano na kursie. Wydaje mi się, że mieliśmy też wśród nas jednego Peneta i jednego czy dwóch Gautierów, miernoty bez znaczenia.

Na tym kursie, jak na innych, był egzamin w środku roku. Odniosłem na nim wybitną przewagę nad małym jezuitą Pawłem Emilem, który uczył się wszystkiego na pamięć i który z tej przyczyny budził we mnie lęk, bo ja nie mam cienia pamięci.

Oto jedna z wielkich wad mojej mózgownicy: przeżuwam bez ustanku to, co mnie interesuje; wskutek oglądania tego w rozmaitych pozycjach duszy spostrzegam wciąż coś nowego i zmieniam plan widzenia.

Rozciągam rury lunety we wszystkich kierunkach lub też wsuwam je, wedle obrazu użytego przez pana de Tracy (patrz Logika).

Ten mały łajdak Paweł Emil o przymilnym i fałszywym głosie był moim postrachem podczas tego egzaminu. Na szczęście pan Teste-Lebeau z Wiednia, członek Zarządu Departamentu, postawił mi dodatkowe pytania. Byłem zmuszony do samodzielnej odpowiedzi i dzięki temu odniosłem zwycięstwo nad Pawłem Emilem, którego jedyną mocną stroną było to, że umiał na pamięć wszystkie notatki z kursu.

W moim wypracowaniu pisemnym było nawet coś w rodzaju własnego poglądu na J. J. Rousseau i należne mu pochwały.

Wszystko, czego się uczyłem na lekcjach pana Dubois-Fontanelle, było w moich oczach niejako wiedzą zewnętrzną lub fałszywą.

Wierzyłem w swój geniusz – skąd ja, u licha, wziąłem ten koncept? – geniusz do rzemiosła Moliera i Russa.

Pogardzałem szczerze i bezwzględnie talentem Woltera: wydawał mi się dziecinny. Ceniłem szczerze Piotra Corneille, Ariosta, Szekspira, Cervantesa i – w słowach – Moliera. Trudność była z pogodzeniem ich.

 

Moje pojęcia o pięknie literatury są w gruncie te same co w roku 1796, ale co pół roku udoskonalają się, jeśli kto woli, zmieniają się po trosze.

To jest jedyna praca całego mego życia.

Wszystko inne było tylko zarobkiem, zarobkiem połączonym z odrobiną próżności, aby zarobić na chleb nie gorzej od innych; wyłączam intendenturę w Brunszwiku po wyjeździe Marcjala. Był w tym powab nowości, no i nagana wyrażona przez pana Daru intendentowi Magdeburga, panu Chaalons, zdaje mi się.

Mój piękny ideał literacki raczej ma na celu sycić się dziełami drugich i cenić je, przetrawiać ich zalety niż pisać samemu.

Koło 1794 czekałem głupio na przypływ geniuszu, mniej więcej tak jak na głos Boga mówiący z gorejącego krzaka do Mojżesza. Gamoństwo to sprawiło, że straciłem dużo czasu, ale może przeszkodziło mi zadowolić się miernością, jak robi tylu wartościowych pisarzy (na przykład p. Loeve-Veimars).

Kiedy zaczynam pisać, nie myślę już o moim ideale literackim; oblegają mnie myśli, które muszę zanotować. Przypuszczam, że pana Villemain oblegają formy zdań, a tak zwanych poetów – Delille, Racine – formy wierszy.

Corneille'a oblegały formy repliki:

Dobrze, bierz swoją cząstkę i zostaw mi moją90

mówi Emilia do Cynny.

Ponieważ tedy moje pojęcie doskonałości zmieniało się co pół roku, niepodobna mi zanotować, czym było koło roku 1795 albo 1796, kiedy pisałem dramat, którego tytułu zapomniałem. Główna osoba nazywała się może Picklar i była może wzięta z Floriana.

Jedyna rzecz, którą widzę jasno, to że od czterdziestu sześciu lat moim ideałem jest żyć w Paryżu, na czwartym pięterku, pisząc dramat lub książkę.

Stek upodleń i intryg koniecznych, aby uzyskać wystawienie dramatu, nie pozwolił mi mimo ochoty pisać dla teatru. Nie dalej jak tydzień temu miałem z tego powodu okropne wyrzuty. Naszkicowałem więcej niż dwadzieścia sztuk; zawsze za dużo szczegółów, i za głębokich, za mało zrozumiałych dla publiczności, głupiej jak pan Ternaux, którą rewolucja z 1789 zaludniła parter i loże.

Kiedy swoim nieśmiertelnym pamfletem Co to jest trzeci stan? Jesteśmy na kolanach, powstańmy ksiądz Sieyès zadał pierwszy cios arystokracji politycznej, stworzył, sam nie wiedząc o tym, arystokrację literacką. (Uprzytomniłem to sobie w listopadzie 1835, kiedy pisałem przedmowę do de Brosses'a, która tak oburzyła Colomba).

84death – śmierci. [przypis redakcyjny]
85Wikary z Wakefield – powieść Olivera Goldsmitha (1766). [przypis redakcyjny]
86opera d'inchiostro (wł.) – dosłownie: praca atramentem. [przypis redakcyjny]
87baron pochowany naprzeciwko swej żony – aluzja do dwuwiersza z komedii L. De Boissy Złudne pozory, gdzie jest mowa o człowieku, który jakby zmarł za życia w niedobranym małżeństwie: Ci-git, sans avoir rendu l'ame,/ Le baron entree vis-a-vis de sa femme. („Tu spoczywa, nie oddawszy ducha, baron pochowany naprzeciwko swej żony”). [przypis redakcyjny]
88rimbambito (wł.) – zdziecinniały. [przypis redakcyjny]
89półpiętej (daw.) – tj. cztery i pół; półpiętej stopy: ok. 135 cm. [przypis edytorski]
90Dobrze, bierz swoją cząstkę i zostaw mi moją – Cynna, akt V, sc. 2. [przypis redakcyjny]