Za darmo

Kobieta bez skazy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Kaswin śmiał się teraz na całe gardło.

– Boże, uchroń mnie od poznania tej kultury! – wołał, czując poparcie i sympatję wszystkich kobiet, garnących się myślą ku jego rozkwitłej młodości.

Z wyjątkiem Reny.

Ta czuła się samotna i milczała. Oparła głowę na przerzuconych rękach i miała w sobie czar i linję rzuconych na płótno wężowych kobiet Boldiniego. Nogi jej, skrzyżowane, odsłaniały się do pół łydki i były smukłe, cudne i wabne. Odziane w jedwabne, krepowe pończoszki, półbuciki o wysokich obcasach Louis XV. i dużych, czarnych kokardach, z ośrodkiem klamerek z simili brylantów – żyła osobnem życiem, wyczekującem i spragnionem. Rena odsłoniła je gestem swym bezwiednie, lecz natychmiast poczuła na nich wzrok Halskiego, którym wpił się w cienką tkaninę krepy i palił ją.

Gorzkie uczucie żalu przepoiło ją całą.

– Więc tylko tak! – pomyślała – tylko ohydą drobnych, drażniących środków mogę doprowadzić go do celu!

Nie poruszyła się z miejsca. Zdawała się zapadać w senność.

Ale czuwała…

Lecz oto do jej stóp przypełzała młodość Alego.

– Lala cacana!… – zawyrokował tonem pieszczocha – jakie ma pończoszki.

Już od stołu porwał się redaktor, który musiał mieć na razie dosyć korpulentnych wdzięków Weychertowej.

– Faites voir!…

Rena pierwszym odruchem chciała zarzucić tkaninę sukni, lecz nie uczyniła tego ze względu właśnie na Halskiego.

Redaktor jednak zaopiniował:

– Pończochy są zanadto zazdrosne. – Mają za ścisłe oczka. Kryją la chair devine et rose.

Rena odparła głosem monotonnym, nie ruszając się z miejsca:

– Ciało kobiety nie powinno być nigdy różowe… Ciało różowe jest mal porté.

Postanowiła być brutalnie drażniącą w słowach. Pogardzała sobą.

– Jakież powinno być – jakie? – nalegał redaktor.

Chciała mówić dalej – ujawnić tajemnicę swego ciała, o barwie kości słoniowej i chłodzie marmuru – lecz coś w niej zbuntowało się. Przyzwała do pomocy Alego, który wciąż klęczał przy niej na dywanie.

– Jakie powinno być ciało kobiety? – Mów, mały!…

Wyrecytował jednym tchem:

– Białe i chłodne.

Weychertowa, która była zawsze różowa i ziała ciepłem, zaprotestowała:

– O! O! Zawsze?

Ali potwierdził z mocą:

– Zawsze!

A Rena dodała:

– To moja szkoła!

– Czy pani uczy teoretycznie, czy też metodą poglądową?

Rena spojrzała na niego z pod przymkniętych rzęs.

– Zbyt śmiało! – wycedziła odpornie.

U swego boku uczuła dziwne, niesympatyczne dla niej łaszenie. Była to panna uświadomiona, która zaczynała używać pensjonarskich środków, mających na celu podniecenie mężczyzn. Przypadła na sofę i objęła Renę w napadzie udanej czułości, skierowanej ku Ottowiczowi.

Renie było to wstrętne. Przypominały się jej dziewczyny z przedmieścia, całujące się w oczach kaprali, lub pensjonarki, ściskające się przed studentami. Zadrżała po prostu, nienawidząc w dodatku zbliżenia się kobiet, któremi fizycznie pogardzała. Dlatego zawsze wybierała lekarza mężczyznę, miała krawca, a nie krawcowę, masażystę, a nie masażystkę. Ujawniała tem swoją, w gruncie rzeczy prostą i nie zdeprawowaną naturę. Nie szła nigdy przeciw wyznaczonym przez naturę szlakom i brzydziła się w takim kierunku objawami. Przytem podwójnie jej było niemiłe łaszenie się panny uświadomionej. Degradowało ją w oczach Halskiego. Widziała, iż ma za wysoką erotyczną kulturę, aby takie marne, dziecinne środki działały na niego.

Odsunęła się więc prawie od Janki i równocześnie odtrąciła Alego.

– Ach! Zostawcie mnie… gorąco!

Porwali się oboje i znikli w czeluściach drugiej sofy…

– Chodźmy się pocieszać!…

Weychertowa reklamowała ku sobie redaktora, który powracał do niej, oglądając się wszakże na nogi Reny. Szuman dalej łkał uparcie w atmosferze kuchennych pomyj i blasku topiących się świec i spalonych surowych abażurów… Z kątów wypełzały wspomnienia finałów innych „kolacyj”, szczerszych, bardziej określonych celowo, urządzanych ze z góry powziętym zamiarem wyładowania namiętności. Tu dławiło się ciągle coś w powietrzu, niedopowiedziane, niewyraźne, obłudne, połowiczne…

Rena poczuła zbliżanie się Halskiego.

Dokończył spokojnie papierosa, wstał i szedł ku niej powoli, nie spiesząc się. Siedziała jak posąg, zamknąwszy oczy. Wiedziała, iż jest przy niej. Dreszcz znów ją pochwycił. Nie chciała go zrozumieć. Lecz mimowoli sennym gestem nasunęła na nogi suknię.

Halski, rozwalony prawie brutalnie obok niej, wyszeptał:

– Och! Och!… Jakaż kokieterja!

Poruszyła się gniewnie.

– Przeciwnie.

– Właśnie, że tak.

– To, że kryję?

– Dla mnie – tak!

– Dla mnie to odruch mimowolny…

– Czego? Może skromności?

Wyzywał ją.

– Skromności! – potwierdziła ostro.

– Och!…

Zamilczał chwilę, poczem dodał z ironią:

– Ażeby ujawnić tyle skromności, ile jej potrzeba, należy mieć wiele sprytu.

Nie odpowiedziała nic. Badała siebie, czy ma na tyle sprytu. Lecz on nagle pochylił się ku niej bardzo wdzięcznym gestem i prawie w ucho jej wrzucił:

– Więc tak bardzo nam chodzi o tę Warszawę?…

Poznała, iż Maryla musiała mu coś mówić, przy tem ona sama się zdradziła. Spojrzała na niego i wydał jej się prześlicznym. Tak z blizka, jego oczy były dziwnie niepokojące i miały bezdenną głębię. Przytem włosy jego brody ciemnej, gęstej, doskonale utrzymanej i pocentkowanej jakby złotemi iskierkami, wydawały ze siebie zawrotną woń, jakby świeżo skoszonego siana. Odurzało ją to i gniewało równocześnie. To słowo „Warszawa” przywiodło jej na myśl rozkoszne chwile, które ten człowiek, drwiący z niej, przeżywał z tamtą, nieznaną. I wszyscy tutaj przeżywali te rozkosze wzajemne, czy wspomnieniami niskich instynktów, jak Ali lub on, Halski, niosący jej teraz jałmużnę resztek po królewskiej uczcie, odbytej z Nieznaną.

Porwała się nagle z kanapy, jak podcięta szpicrutą:

– Odchodzę!

Patrzył na nią, nie ruszając się z miejsca. Wydała mu się wspaniałą. Linia jej czarowała. Była bez gorsetu. To ujawniało tajemnice jej ciała. Przypomniała mu bardziej niż kiedykolwiek zmysłowe studjum Puvis de Chavannes. Lecz był świeżo nasycony i umiał czekać. – Nie był już przenerwowanym, neurastenicznym młokosem, który pragnie tylko wyłącznie tego ciała, które objawia się przed nim doskonale piękne. Ujął jednak fałdy jej sukni i przytrzymał ją przy sobie.

– Ninon! Ninon! Que fais tu de la vie? – zanucił cichutko.

Odsłoniła swe zęby w bolesnym jakimś uśmiechu.

– Nie rzucam mego życia zwierzętom na pożarcie! – odparła buntowniczo.

– To źle!… Bo kto wie, czy zbliżając się do zwierząt, nie zbliżamy się równocześnie do ideału?

– Paradoks!… Odchodzę!…

Czekała, że ofiaruje się jej za towarzysza. Z rozkoszą byłaby odrzuciła tę ofertę i to głośno wobec nich wszystkich. Lecz on nie poruszył się nawet. Znużony, śledził ją ciągle z pod oka. Znienawidziła w tej chwili tamtą kobietę, która go tak wyczerpała, że nawet moralnego odruchu nie pozostawiła w nim ani śladu. – Krótkim rozkazem przywołała Alego.

– Toś! Każ zawołać mi dorożkę.

– Odchodzi Lala? Odchodzi?

Tupnęła nogą.

– Każ wołać dorożkę!

Przyniesiono jej płaszcz. Zrobiło się zamieszanie. Usprawiedliwiała się bólem głowy. Gdy posunęła się ku drzwiom wejściowym, ogarnęła wzrokiem ten teren, na którym stawiała kartę swego życia.

Brudna, cuchnąca stancja, z rozklekotanem pianinem, wypełniona półnagą półrozpustą. Uczuła, że jest za rosłą, za piękną, za doskonale czującą, aby tu mogła sprezentować swe powaby odpowiednio. I ogarnął ją żal, że przegrała stawkę. Chciała się zrehabilitować. W jednej chwili błysnęła jej myśl, którą wprowadziła w czyn. Wysnuła ją ze słów Ottowicza:

– Pani odchodzi, a wszyscy w tym tygodniu się rozjeżdżamy! Kiedy się zobaczymy?…

– Przyjdźcie wszyscy do mnie jutro, jutro wieczorem… Czy chcecie?

Przyjęli okrzykami radości.

– Ależ naturalnie. Przyjdą wszyscy.

Oczami poszukała Halskiego. Stał spokojnie na drugim końcu pokoju przy pianinie i zapalał papierosa. Zaczęła zwracać się kolejno do wszystkich.

– I pan, redaktorze, i pan, panie pośle, i ty, Janko, i pan… panie profesorze!…

Skłonił się zdaleka.

Chciała nalegać, otrzymać zapewnienie, lecz oto Ali stał we drzwiach.

– Lalu! Powóz czeka!…

Wyszła szybko, wlokąc swą miękką suknię poza sobą. Za nią biegł Ali. – Chciał wejść za nią do dorożki.

– Czego? Po co? – szarpnęła się z całą hamowaną tak długo złością.

– Ja…

– Co? Wracaj zaraz na górę. Nie chcę, aby mnie to tam szanowne grono obmawiało z powodu twej nieobecności..

I odjechała, cała okryta pocałunkami kobiet i pożądliwemi spojrzeniami mężczyzn tego „szanownego grona”.

III

– „Przeduchowienie zmysłowości zowie się miłością” – przekrada się bezustannie przez umysł Reny.

Biel, dominująca w jej sypialni, pomieszana z różową barwą nocnej lampy, drażni ją tej nocy. Nie może się wczuć w osamotnienie i ciszę.

Jest ciągle myślą i wrażliwością ciała w tym brzydkim gabinecie, w którym z jej odejściem zaczęła się prawdopodobnie szeroka zabawa. Ona mimowoli krępowała te kobiety. Starały się dostosować do jej tonu, bo czuły ją inną w głębi, niż one były.

Teraz prawdopodobnie nie krępowały się i dawały upust szpetocie swych zimnych i wystygłych natur.

– Przed chwilą – myślała – byłam tam, stanowiłam jakby cząstkę tej całości, dla której poprostu w głębinach, oprócz pogardy, nie znajduję nic więcej.

Czy i ja w oczach Halskiego wydałam się tak samo pogardy godną? Czyniłam wszystko, co mogłam, aby być inną. Ale czy byłam nią rzeczywiście? Właściwie zależało to od jego usposobienia i punktu widzenia. Lecz punkt ten określił on sam dość jasno.

 

Wszakże wyrzekł, iż „kobieta bez namiętności jest ohydna”. A potem podał przecież: „kto wie, czy stając się zwierzętami, nie jesteśmy blizcy ideału”…

Rena odrzuciła kołdrę i usiadła na łóżku. To ostatnie zdanie Halskiego sprawiało jej zamieszanie silnie wkorzenionych pojęć. To uduchowienie miłości, które właśnie miało być jej ideałem, przedstawiało się jej lata całe na ołtarzu jako Bóstwo, dla niej nieznane, ale do którego modliła się całym pędem istoty, doskonale w jarzmo utartych komunałów zaprzęgniętej. Szła do boju o zdobycie Halskiego-męża z całym arsenałem czystej wzniosłości sentymentalnej – potykała się zaraz na pierwszym kroku o całe brutalne Credo, ziejące jawną chęcią zmysłowego połączenia. Nie było nawet przejścia powolnego. Odrazu ideał był przeniesiony na stronę prymitywnych pędów, którym przodują zwierzęta bez troski o cały aparat, nałożony dookoła istot ludzkich, pod pozorem doskonalenia się duchowego.

– Nie jestże to raczej przeszkodą właśnie ta cała komedja, tkwiąca w kokieterji moralności? – przesuwało się przez gorączką przesiąkły mózg pięknej kobiety – czy nie my to, ludzie, wytwarzamy dookoła siebie całe tragedje sztuczne, kłamliwe, zabójcze, czyniąc z faktu tak prostego, jak jedzenie lub picie, akt główny, około którego obraca się życie nasze?…

Czy nie prościej byłoby rzecz tę brać naturalnie, a pozostawiać innym sprawom czystą rolę, zajmującą dominujące znaczenie w naszem istnieniu? Na dwie bowiem Dominanty miejsca i sił w nas niema. A że owe komedje i grymasy miłości są wsparte potrzebą zmysłów, mających olbrzymią nad nami władzę, więc nic dziwnego, iż utarło się pojęcie, że miłość jest wrogiem wyższych aspiracyj i gnębi je.

Rzadkie wyjątki potwierdzają tylko regułę. Możemy powiedzieć śmiało, iż Dante był Dantem pomimo swej miłości. Dowód to tylko, jak potężną i wielką była jego dusza.

Nic więcej.

Smutek jednak ogarnął Renę. Smutek, który odczuwała już wtedy, gdy dzieckiem patrzyła na żółkniejące liście akacji i rozlatujące się po jesienią zwarzonym ogrodzie. Sentyment miłości, którego nie doznawała nigdy, ale którego nie negowała – przeciwnie, hodowała jego egzystencję w zakamarkach tajemnych swej wyobraźni – przywodził jej na myśl słodki czar jakichś uczuć stałych, lękliwych, pełnych nieokreślonego uroku. Zwracała się zawsze, od dziecka prawie, całem pragnieniem do chwil nadziei, tęsknoty cichej, słów niedopowiedzianych, spojrzeń, zamienionych delikatnie, jak muśnięcie skrzydeł motyla o płatki rozwijającej się róży. Niebyło w tej miłości nawet cienia, nawet wyobrażenia zmysłowych dreszczów i charczących ekstaz. Potrzeba subtelnej wymiany delikatności serdecznych porywów przepajała cała owe wyobrażenia.

– Czy byłoby to romantycznem? – ozwało się w niej z niesmakiem.

Lecz zaraz odrzuciła od siebie to pojęcie.

– Nie – pomyślała – romantycy są wystygli, zimni, nieszczerzy. Nakręcają się w razie potrzeby, jak pozytywka. Halski jest romantykiem, gdy zaczął nagle deklamować wiersz o róży, lub pytał mnie: „Ninon que fais tu de la vie”… szukając mej ręki lub kolana pod obrusem… Ja jestem szczera w mej tęsknocie do krystalicznego, dziewiczego piękna miłości… Lecz mi to nie sądzono…

Opadła znów na poduszki, śliczna, przeświecając nagością swych członków przez biel batystu długiej, nocnej koszuli.

– Chcąc zapewnić sobie legalną i usankcjonowaną sytuację, muszę chwycić się środków, jakie mi są wskazane. Muszę być jak ta Janka, która zwilżony w swych ustach papieros wkłada w usta Ottowicza, aby wieść go na pasku żądzy i namiętności. Halski jest absolutnie tym samym typem i będę musiała być jutro dekoltowaną, bo drugi raz mogę sprawę przegrać, grając rolę mniszki. Raz jeden wystarcza. Tylko mam ciężką grę – Halski jest bardzo oporny i wytresowany w sprawach miłości. A przytem nie wiem jeszcze, jak stoją rzeczy z tą kobietą z Warszawy. Czy się już nasycił, czy nastąpiła już chwila przełomowa? Czy jest już po tamtej stronie, która jest w każdym miłosnym stosunku. Przychodzi nagle i zmienia wszystko. Ginie czar, ktoś zdziera welony błyszczącej gazy, z pragnień, myśli i czynów.

Czy taka chwila nastąpiła u Halskiego i tej drugiej – dalekiej?

*

W salonie zegar, stojący na biurku, zegar z czasów Stanisława Augusta, wybił trzecią. Dźwięczny, czysty jego głos rozległ się po pokojach z całą dokładnością i wdziękiem.

– Trzecia! – wyszeptała Rena – trzecia!…

Umysł jej stawał się jakby zamroczony. Zdawało się jej, że płynie w przestrzeni. Doskonale widziała teraz twarz Halskiego, taką, jak miała ją przed sobą przez chwilę z pogłębieniem czarujących oczów i złotemi iskierkami, migocącemi wśród gęstwy pachnącej brody. Zwłaszcza woń tych włosów, woń świeżo skoszonego siana i doskonałej herbaty prześladować ją zaczęła okrutnie. Wyprężyła się i rzuciła przed siebie obie ręce, jakby chciała odegnać widmo jakieś, pełne grozy i niepokoju.

– Nie wolno mi! – myślała – nie wolno tracić głowy i kochać… Pamiętaj to sobie! Miłość czysta dla ciebie istnieć nie może… Jeżeli ulegniesz sama tej drugiej, tej, którą udawać musisz, stracisz siłę i władzę. Tylko na zimno działać możesz. W tem jest twoja potęga i pewność twego zwycięstwa…

Przez różowe zasłony okien coś jakby powoli zakradać się zaczęło, nieubłagane, obojętne.

Wstawał – świt.

IV

Gladjolusy i rododendrony. Nic więcej, tylko te kwiaty. Gdzieniegdzie jeszcze zieleń i biel przesubtelna królowej łąk.

Takie tło nadała swemu salonikowi Rena w ciągu kilku godzin. Przecudna delikatność liljowa bukietów rododendronów i strzelające płomienie gladjolusów wiążą się w czarującą harmonję. Zieleń liści długich, smukłych, lub krótkie, wachlarzowate liście stanowi dopełnienie doskonałości tej dekoracji. Nieliczne meble Reny – jej garnitur, autentyczny z XVII. wieku, biały i złocony, mnóstwo parawaników, pokrytych wabną, białą materją, lub gazą, na których ponad gałęziami wiśni zlatują delikatne japońskie kwiaty, mają w tym kląbie kwiatów subtelne stonowanie, jakby zapożyczone z jakiegoś pawilonu, przeznaczonego na rozkoszne, poufałe siesty pięknych kobiet i cudnie ułożonych, na wzór grzecznych chartów, kawalerów.

Nawet banalną elektryczność smak Reny zdołał wcielić i przykrócić w kulach matowo-białych, wytwornych lamp francuskich, całych z mlecznego szkła, nasypywanego malowidłem róż i fiołków.

Wszystko tu zionie jakąś czystością z podkładem pewnych dreszczyków. Rzecby można, urządzenie kokotki, spodziewającej się przybycia sentymentalnego książątka.

Ona sama – Rena – prawie naga, w długiej, krepowej szacie z miękkiej, białej tkaniny, porusza się febrycznie wśród tych kwiatów, na których tle jej gracja wytworna nabiera jeszcze większej doskonałości. Ciemne plamy jej oczu błyskają dziwnie, jakby trawił ją jakiś ogień, mający źródło w samych niezadowoleniach miłosnych opuszczonej kobiety.

Gdy ubierała się, znużona i wyczerpana, podniecała się, śląc ku swemu odbiciu w lustrze słowa najbrutalniejszej zachęty do walki, do której przystąpić miała.

– Obnażaj się! – myślała z całą goryczą, przepełniającą jej serce – obnażaj się jeszcze modą dam osiemnastego wieku i prostytutek dziewiętnastego. Poprzednia szata westalki sprowadziła ci tylko serję dwuznacznych gestów. – Wszystko więc jedno!…

Nagle weszła pokojowa.

– Proszę pani – pan Halski!

Zawcześnie było na przybywanie gości. Coś więc zaszło. Serce jej ścisnęło się. Pohamowała się, gryząc wargi aż do krwi.

– Spokoju, warjatko!… – poskromiła się w myśli – stroisz łamańce, jakbyś się kochała!

Chciała jednak zachować efekt swej tualety. Obejrzała się. Krwawy, miękki ogromny szal leżał na dywanie. Otuliła się nim szczelnie. Miała pozór jakiejś dziwacznej statuetki, o twarzyczce z kości słoniowej, o ciele koralowem.

Krokiem najdoskonalej elastycznym wysunęła się do salonu.

Twarz miała spokojną, choć cała drżała. Halski stał na środku salonu. W zwyczajnem codziennem ubraniu. W świetle matowych lamp wydał jej się przeźroczysto bladym. Ujął jej smak estetyczny tą bladością, na której ciemniały wielkie głębie jego oczu. Wzrok jej ześlizgnął się ku jego brodzie, która stawała się jakby magnesem dla jej oczu. Oprzytomniała.

– Co się stało? – spytała.

– Nie wiem, czy będę mógł przyjść wieczorem… chciałem sam osobiście przeprosić.

Uczuła zimny dreszczyk. – Roześmiała się jednak niedbale.

– A to z powodu?

– Drobnostka…

– Przygotowanie się do jutrzejszego wykładu.

– Nie – do moich wykładów i do moich rendez-vous miłosnych przystępuję bez przygotowania.

Odnajdywała w nim pierwiastki pychy i męskiej zarozumiałości, stanowiącej podstawę jego charakteru.

– A więc…

Zdawał się szukać przez chwilę w myśli.

Wreszcie rzucił:

– Ktoś przyjeżdża, muszę być na kolei.

Od stóp do głowy przebiegł ją war.

– Ktoś…

Chciała dodać: „z Warszawy”. – Opanowała się. Osunęła się wdzięcznie na kanapkę, obciągając silnie na biodrach krepę szalu.

– Och! Trafi pan na pociąg wieczorny. Sama panu przypomnę i wyprawię.

Byłaby go po prostu rozdarła za tę walkę, którą z sobą toczyć musiała.

– Doprawdy, nie wiem…

Zaczęła się śmiać nadzwyczaj dźwięcznie i szczerze.

– Wie pan, to lepiej, że ten ktoś do pana przyjeżdża. Cieszę się z tego.

– ?…

– Tak, bo nam pan nie ucieknie.

Nie odpowiedział nic. Przypatrywał jej się uważnie. Wreszcie wyrzekł powoli:

– Zresztą – to naturalne. Co pani może zależeć na mojej obecności?…

Ledwo wyrzekł te słowa, ona już była górą. Widząc, jak czekał zaprzeczenia, wyczuła po prostu manewr z jego strony. Ucieszyła się płytkością i banalnością tego manewru. Postanowiła wzmocnić dozę i ze swej strony niewybrednych środków. Powoli, jakby niedbale, rozchyliła purpurową oponę. Zaświtała jasność piersi, do pół obnażonych i obramowanych złotem haftu, jakby jakieś kosztowne, drogocenne perły. Odetchnęła ciężko. Niby pod wpływem gorąca. Piersi zafalowały. Nie patrzyła na mężczyznę. Nie wiedziała jednak, co w niej gra. Rozpaczliwy wstyd, choć tak łatwo obnosiła swe obnażone ciało pod tiulem sukien po ulicach miasta.

– Przyjdzie pan! – wyrzekła ślicznym, pieszczotliwym głosem.

Chwila pauzy i wreszcie głos mężczyzny:

– Przyjdę!

Powstała, skłoniła mu się i skierowała ku sypialni.

– Powtarzam, że sama panu przypomnę.

I znikła.

W sypialni usiadła na krześle wyczerpana. Nie widząc go przed sobą, nie mogła dotrzeć prawdy. Czy rzeczywiście jego metresa przyjeżdżała, stęskniona za nim, a co gorsza, może przez niego sprowadzona? Czuła się w pozycji wodza, który ma lada chwila przegrać najważniejszą bitwę. Egzaltowała się, podniecając swą wyobraźnię, jakoby Halski był owym jedynym, którego bądź co bądź zdobyć musiała.

I pokrywała właściwy stan swej względem niego uczuciowości chłodnym i gwałtem na powierzchnię wydobywanym rachunkiem.

Halski był najdoskonalszą partją małżeńską, jaką zdobyć w danych czasach mogła. O niego więc walczyć chciała en defendant une bonne cause.

„Małżeństwo”.

To słowo sakramentalne hasłem swojem czyniła i wywieszała go na sztandarze swej kokieterji.

Ta druga wydała się jej w tej chwili demonem rozpusty. Szła jakby do krucjaty, pragnąc zniszczyć zło.

Zachwycona tym obrotem myśli, porwała się z krzesła. Drzemiący na dnie jej pasji fanatyzm rozpiął swe skrzydła i uświęcił środki.

Szło o zniszczenie rozpustnego stosunku, w jakim ginął Halski. Przyczyną była jego metresa. Wiązały go z nią nici przeżyć miłości cielesnej. Należało znaleźć się w poprzek tych drżeń, należało dać mu nowe, nieznane sensacje…

I potem kornie przypaść do stóp ołtarza i przynieść Bogu w ofierze nawróconego męża i siebie, ślubującą: „nigdy więcej, o Panie”!

*

Zabawa w pełni rozwoju.

Jeśli jest na niej królem cochon triste Baudelaire'a, to w niewielkiej ilości. – Erotyzm bowiem, drgający w ukrytych tajniach tych kobiet, dostosował się z przedziwną giętkością do otoczenia. – Stały się wytworne w gestach i całym pędzie zmysłowym, który nabrał cechę jakiegoś rozkosznego wdzięku. – Stały się prawie swobodne w tych rolach i wyglądało tak, jakby były naprawdę obdarzone czarującemi charakterami. Miały na ustach dowcip i przyciszały głos. – Poruszały się wabnie wśród liljowych bukietów rododendronów i płomieni gladjolusów. Umiały usiąść i powstać, jakby sfruwały z kwiatów, a do chodu ich, jakby chwiejnego, dopomagały im wysokie obcasiki ich modnych pantofelków. Abnegowały z klasycznej przewagi, aby stać się nagle temi, które są słabsze, potrzebują starań, tkliwości, przyciszonych słów i delikatnych pieszczot.

Mężczyźni z początku czuli się zdystansowani i niepewni w rolach, jakie im przeznaczono. – Do tej chwili tak Maryla, jak Weychertowa, a po części nawet uświadomiona panna, otaczały swych kochanków atmosferą ciągłego dogadzania ich próżności i to zajęcie się i uwaga, jaką im poświęcały, weszła w zasadniczy ton ich stosunku.

 

Obecnie stało się inaczej. Kobiety odrazu wśród tych kwiatów, oświetlenia i piękna wstąpiły na ołtarz Bóstwa i pozostały na nim, oczekując hołdów im należnych. – Miały w sobie jakieś lubieżne Dostojeństwo haremowych, zrezygnowanych istot, lub zmęczonych upałem Włoszek.

Były inne i nowe.

Mężczyźni, początkowo zdziwieni, wprędce zrozumieli to przetworzenie się, i oni stali się o wiele subtelniejsi i bardziej rafinowani w sposobie uzewnętrzniania nowych nastrojów. – Tak Redaktor, jak Ottowicz, a zwłaszcza poseł do parlamentu, zaczęli być dumno pokorni i rezygnowali ze swych, dotychczas uzurpowanych sobie wyższości, z elegancką rezygnacją. Wystarczyło rzucić okiem na widok, jaki przedstawiał salon Reny po kolacji.

*

Na puszystej podściółce dywanu rozrzucono nieprzeliczoną ilość poduszek o barwie i kształtach tak różnych, aż zaciekawiały wyglądem swoim. – Były tam poduszki atłasowe, spłowiałe, pokryte kwadratami gipiury, przywiązanemi węzłami wstążek do końców poduszki. Były inne surowe, angielskie, z białego płótna, zaledwie poznaczone zygzakiem haftu. – Były także orjentalne, purpurowe lub barwy ametystowej, aksamitne, drogocenne – haftowane złotem, srebrem w hieroglify i dziwne znaki. – Te odcinały się od lekkomyślnych, pustych poduszek, zrobionych z gobelinów, na których pastelowe pasterki słuchały miłosnych gruchań pastelowych pasterzy. – Lecz już serja czarnych kaukaskich poduszek, zasianych haftami, wywodzonemi cienkim, jedwabnym sznureczkiem, poznaczonych masą naiwnych kanarków, kładła nutę trochę barbarzyńską w ten cały amalgamat wdzięcznych tonów, falban, koronek, wstążek i srebra.

Na tych poduszkach, na dywanie, wprost na ziemi, leżało niemal całe towarzystwo. – Po środku stały przybory do czarnej kawy, starotureckie stambulskie filiżaneczki z czerwonej glinki, inkrustowane złotem, lub na podstawkach z miedzi czareczki porcelanowe, białe o błękitnych, delikatnych żyłkach. – Rozmaite likiery, butelki Martela, przejrzyste, maluchne, prześliczne kieliszki o długich nóżkach, jakby kwiaty barwne i mieniące się, tonęły w porozrzucanych dokoła kwiatach.

Czyniła to Rena – która snuła się wzdłuż odpoczywających gości, rzucając na nich liljowe kiście rododendronów i purpurę liści porwanych gladjolusów. Kobiety śmiały się ku niej z wdzięcznością, czując, iż za jej to sprawą dane im było przez chwilę być pięknie kochanemi i pożądanemi. – Mężczyźni śledzili ją z uwielbieniem. Mimo wszystko – była ona zawsze dla nich niedostępna i daleka.

Gdy tak leżeli na ziemi obok swych kochanek – trzymając ich ręce, pieszcząc dyskretnie ich stopy – mimowoli wybiegali oczyma ku tej wyniosłej, półnagiej kobiecie, która wydawała się im w tej chwili doskonałością samą.

Jeżeli bowiem potrafiła pośrednio wprowadzić ich w nastrój, którego wdzięk odczuwali z rozkoszą, jakże dziwnie doskonałe i piękne wrażenia mogliby otrzymać od niej bezpośrednio. – Kokietowani prostemi, choć na pozór kulturalnemi środkami przez kobiety, które do nich należały, zapomnieli prawie o delikatniejszych oddźwiękach, jakie nieść może erotyczne połączenie obu płci. – Obecnie z rozkoszą zaczynali zanurzać się w tej pachnącej topieli. – Jednej tylko nuty pozbyć się nie mogli – to jest sposobu prowadzenia rozmowy.

Obniżyli tylko ton mowy, nadali mu jakieś szlachetniejsze dźwięki i to wniosło coś bardziej „aksamitnego”, jak mówiła uświadomiona panna, w atmosferę tego wieczoru. – Wszystko było jakieś kocie, jakieś łaszące się, stonowane…

Zacząwszy od tych kobiet, tak wdzięcznie rozłożonych na tle koronek, złota i haftów, których wdzięki zbyt obfite zdawały się zacierać i maleć, aby przybrać doskonałą smukłość kurtyzan odrodzenia. – Matowe światło lamp wybielało ich skórę i wyjaśniało włosy. – Wśród nich ciemniały sylwetki mężczyzn. – Ottowicz rozmiłowanemi oczami śledził Jankę, która prawie łagodnie opadła mu u boku, jak kwiat podcięty o długiej, wiotkiej łodydze. – Ręce redaktora i Weychertowej splotły się w zagadkowym skurczu, przesyłając sobie wzajemnie strumienie dreszczów. Maryla miała u stóp męża politycznego, który stopy te, obute w cienki, pajęczy jedwab i złotawą, mieniącą się skórkę, przepiętą migocącą agrafą – muskał delikatnie świeżą kiścią liljowych rododendronów. —

Wzajemnie zaś przesyłano sobie uśmiechy, dwuznaczniki, słowa porozumienia. Pary te robiły wrażenie jakiegoś stowarzyszenia masońskiego, porozumiewającego się na jednej linji, doskonale znanej i wybranej. – Umieli oni wszyscy dostosować się doskonale do jednego tonu. – Przedziwny takt cechował to małe erotyczne zbiorowisko. – Inaczej rozpłomieniali się pod osłoną obrazów restauracyjnych i w dwuznacznej atmosferze gabinetów, inaczej zupełnie wśród nastroju rzeczy pięknych i harmonijnych.

U Reny bowiem – było tak pięknie, i przypominała się mimowoli opowieść o owym ambasadorze hiszpańskim, który w czasach odrodzenia, zaproszony do jednej z najgłośniejszych kurtyzan rzymskich – mając ochotę splunąć, splunął w twarz służącego i wytłómaczył się, mówiąc:

– Daruj, lecz twoja twarz jest najbrzydszą tutaj…

Owa ślina moralna tych ludzi, wypełniających w tej chwili salonik Reny, zdawała się cofać i ginąć w czeluściach ich moralnych. – Gromadziła się, aby prawdopodobnie wybuchnąć z większą jeszcze siłą na odpowiedniem miejscu. Lecz w tej chwili zdawała się nie istnieć wcale. – Jeden Ali może nie dostrajał się do całości. – Podrażniony pięknością Reny, zazdrosny o Halskiego, wyczuwający prąd miłosny, drgający wśród tych dwojga, chwycił się zwykłego w tym razie, a trywialnego środka, umożliwiającego zapomnienie. Pił za dużo i bez wyboru. – Świadomość jego zaczynała się mącić. – Do tej chwili jednak jego dobre wychowanie brało górę i nakładało cugle. – Błądził wśród par i snuł się za Reną, jak cień, chcąc się uczynić koniecznym i potrzebnym. Ona odsuwała go łagodnie mimo, iż wzbudzał w niej ciągle wstręt fizyczny. – Lecz w jego oczach dostrzegała ogniki małego zwierzęcia, gotowego do wniesienia dyssonansu z powodu niezadowolenia swych podrażnionych instynktów.

Unikała tego. – Nie wyrywała mu rąk obnażonych, do których lepnął w przejściach wargami gorącemi od nienasyconego, młodzieńczego pożądania. Tylko gdy czepiał się fałdów jej sukni, spoglądała na niego wzrokiem poskromicielki zwierząt. – Cofał się wtedy, gdyż był jaszcze na tyle trzeźwy, iż wzrok ten działał na niego. – Chmurnie tylko wtedy zwracał się ku Halskiemu, który w odosobnieniu, przy otwartem oknie palił papierosa.

Bo – Halski przyszedł. Jakkolwiek późno, ale przyszedł. To spóźnienie się miało w sobie coś z kokietki, która przybywa na bal ostatnia, aby wydać się tem świeższą w porównaniu z temi, które się już „opatrzyły”.

Wyczekał widocznie, ażeby febra oczekiwania przeszła u Reny w paroksyzm utraty nadziei.

Od progu zaraz zwarli się oczami. Uczuli oboje, że stoją dziś na polu walki otwartem i bez osłony. Oboje starali się być piękni najmożliwszą swoją pięknością. – Wydobyli wszystkie swe walory i poparli je siłą woli.

Ta siła woli przedewszystkiem objawiła się u Reny w takcie, z jakim zgasiła w oczach swych iskierki tryumfu na widok wchodzącego Halskiego. Zdawało się jej, że oto wpada w rozstawione przez nią sieci i że z sieci tych nie wyplącze się cało. – Obojętnie napozór, uśmiechając się zdawkowo, kącikami ust, powitała go. Lecz śledziła to pierwsze jego spojrzenie, aby wychwycić w niem ton zasadniczy jego dzisiejszej słabej strony, na którą uderzyć należało.

Gdy wzrok jego wbił się w jej oczy, głęboki i pytający, sądziła przez chwilę, iż, otrząsnąwszy się z pożądań „niższego gatunku”, szuka u niej dzisiaj jakiejś cechy bardziej doskonałej, jakiegoś zrozumienia rzeczy „naocznych i płonących”, które każdy ma w głębi swej duszy. I porwała ją radość. Chciała wybiedz ku niemu z tem odczuciem i ukojeniem, jak z rękami pełnemi najrzadszych kwiatów. I aż łkanie radosne przepełniło ją całą. Lecz oto oczy jego ześlizgnęły się po marmurowej piękności uduchowionych jej w tej chwili rysów i obejmowały w posiadanie czarujące ramiona, nagie i przepyszne, odsłonięte silnie z jednego boku, a spięte tylko agrafą tkaniny, podkreślone jak u Imperji, tej niezgaszonej nigdy kurtyzany renesansowej na stanzach watykańskich Rafaela Sanzio.

W jednej chwili, pod wpływem siły tego palącego wzroku przetransformowało się usposobienie Reny. Jakby ścięta biczem brutalnej żądzy mężczyzny, zrozumiała, jaką iść ma ku niemu drogą. – Rozpaczliwym gestem strząsnęła ze siebie gazy białe, pieszczące jej piersi.