Za darmo

Kobieta bez skazy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

List piętnasty

Droga ty moja! Jedyna na świecie, bo przecież zrozum, że do nikogo się nie mam przytulić, tylko do ciebie, kochanie!

Piszę do ciebie znów dzisiaj, bo tak mi dziwnie jakoś, że mało się nie uduszę własnemi myślami. Są one brzydkie i żmijowate. Czy wiesz? Myślałam całą noc nad tem, że w średnich wiekach bardzo silnie była rozwinięta praktyka owego envoutement, to jest lepiono figurki swego wroga, lepiono je z wosku i kłuto zatrutemi szpilkami koncentrując w sobie całą siłę nienawiści duchowej, na jaką stać było. Podobno ów pierwowzór figurki miał cierpieć tortury, chorować, ginąć, przepadać, a czasem nawet umierać. Muszę wziąć trochę wosku od froterowania podłóg i ulepić takie dwie poczwary na wzór Kaswina i Halskiego. Zmaczam szpilkę, dajmy na to, w karbolu (który mam od bolu zęba) – i będę kłuła te lalki, kłuła z całą pasją…

Tobie się przyznam. – Właściwie kłułabym nie figurki, wyobrażające małego i Halskiego, ale z większą ulgą te dwie ich… partnerki, w których objęciach zapominają o mnie.

A może nie zapominają.

Może – właśnie – wtedy…

No, ale w każdym razie rola to chyba nie bardzo zaszczytna, choć poetyczna.

Być tym… Nieosiągniętym celem.

Enfin – inaczej być nie może.

Ale mi dziś od rana, jak kobiecie, której już od dawna, od lat całych nikt kwiatów nie przyniósł.

Może i ty czujesz to czasem w twej bezmiernej obowiązkowości? Nagle ujrzałaś, że przez ulicę niosą cudny kosz kwiecia. Takie to zalotne, różowe, liljowe, jakieś kwiaty rozwiane, jak sukienki greckich tancerek. Wiatr igra z wstążkami kokard i delikatną koronką paproci. Czuć w tym koszu kwiatowym miłosny pęd ku pięknej jakiejś, leżącej wśród koronek kobiecie. Ten kosz stanie w półcieniu sypialni, w której pachnie heliotropem, konwalją, pudrem marechal.

Różowo tam i złoto od włosów kobiety.

Na dywanie zapomniano pantofelek, haftowany złotem, i słońce południowe przez muśliny firanek igra z blaskami w gwiazdeczkach haftu… Na szezlągu delikatnie warczy cudowny King Charles, o olbrzymich czarnych oczach i potwornej mordzie chińskiej pokraki.

Ach! A propos – kupię sobie takiego King Charles'a. To właśnie będzie sto razy więcej warte, niż ci wszyscy „uwielbiacze” i „przyjaciele” dla których właściwie jestem niczem. Nazwę go „amour” – miłością – i będę miała dziką satysfakcję tresować tę miłość i wlec ją za sobą na sznurku. – Raczej – właściwie nie powinnam nazywać King Charles'a Miłością, bo to przecież profanacja, ale raczej Żądzą, Pasją, Namiętnością.

Bo tem wszystkiem, niczem innem są pobudki, jakie kierują tymi panami w postępowaniu z ich kochankami.

Miłość – to może nawet to, co czują dla ciebie, dla mnie… Bo oni nie są zdolni odczuwać tej delikatnej tkanki miłosnej, nie składającej się przecież z grubo ciosanych belek zmysłowych. Nazywają to romantycznością. Mylą się najzupełniej. Romantyzm jest tylko pozą i gestem. W gruncie rzeczy kończy się zawsze upadkiem w błoto (jak to uczynił Ali), albo czemś niby wyższem, a co jest tylko groblą na błocie (jak to uczynił Halski). A że romantyczność jest nieszczera i tylko tkwi w powierzchownej warstwie miłosnych uzdolnień ludzkich, więc raczej ja jestem romansowa. Tak jest – romansowa. Lecz w szlachetnem tego słowa znaczeniu. To, czego się dopuszczam poza tem, to jest drobne koncesje, czynię to raczej nie dla własnej satysfakcji, (bo tej nie cenię), ale dlatego, iż z żalem widzę, że miłość ich (czy co tam dla mnie czują), potęguje się tem właśnie postępowaniem.

Ach, Helu! Helu! Bystra jestem bardzo i to mnie gubi. Beyle mówi, że Władza skromności jest tak wielka, że kobieta wrażliwa dochodzi do tego, że się zdradza względem kochanka więcej czynem, niż słowem. – Powiedział mi to raz Halski podczas naszych podjazdowych walk o istotę skromności. Czasem więc dlatego następują małe, niby bezwiedne, niby pomimo mej woli koncessje.

I doprowadzają…

Ach Helu! Helu!…

Wolę zakończyć ten list. Jestem bowiem w okresie mej katylinarnej egzystencji. To wczorajsze wycie moje samotne na fotelu przedłuża się w głębi mnie i przechodzi w gniew, prawie upadlający. Czuję się marną i żadną, czuję się strojną i nędzną moralnie. A wiesz, dlaczego? Bo duma moja nie wykwita ze mnie samej, ale jest raczej wynikiem potrzeb mej egzystencji. Tak mi się dzisiaj przedstawia. I nie wiem sama, czy gdybym była jeszcze w domu męża, mająca ów „parawan”, kto wie, czy w tem usposobieniu, co dzisiejsze, nie dopuściłabym się tego, co tamta z Warszawy dopuszcza się z Halskim!

Ach! nie, nie! – podrzyj ten list, spal go! Wyrzuć!… To mnie niegodne.

Jestem zawsze gronostajem, przewijającym się po śniegu. Bielsza, niż łabędź… Piszę w stylu rozpasanej literatury.

Nie poznaję siebie. To wina mej samotności.

A przecież nie chcę widzieć Alego. To wstrętne. Fizyczny wstręt mnie ogarnia. To silniejsze nademnie. Nie wiem, czy i do Halskiego odczuję taki sam wstręt. Zdaje mi się jednak, że tu będzie pewna różnica. Sprzedajność w sprawach miłosnych wywołuje u nas, kobiet uczciwych, tę odrazę fizyczną do istot, sport ten uprawiających.

Prawda?

Zresztą – dość o tem.

Krzyż.

Zajmijmy się czem innem.

Oto – Janka – wiesz, Janka Murawska, ta, zaręczona z Ottowiczem, dostała od swego „narzeczonego” cudowny płaszcz, zahaftowany bajecznie w jakieś mistyczne desenie. Powiadam ci – marzenie. Sprowadził go od Doucet'a z Paryża. Tło – jedwab koloru morza. Gdzie właściwie się w niego ubierze? Nie wiem. Bo niby czy widzisz taki płaszcz w naszej obszarpanej dorożce? A Janka jeszcze długo będzie jeździć tak dorożkami, bo ten rozwód Ottowicza bardzo niepewny. Podobno jego żona strasznie się zacięła i żąda bajońskich sum za odstąpienie swych praw małżeńskich. Ja przypuszczam, że to jest żądanie słuszne zupełnie, i gdyby pan Bohusz miał pieniądze, i ja żądałabym porządnych sum jako odszkodowania. To słusznie się żonie od męża należy i tak to jest mądrze postanowione w społeczeństwie. Ostatecznie – oddajemy im naszą młodość, piękność i cnotę. Słusznie więc, ażebyśmy za te ofiary były zabezpieczone. Dlatego żona Ottowicza jest mądra bardzo i powinna się trzymać w cenie.

Ja głupia jestem, że przystałam tak na rozwód bez dowiedzenia się, czy rzeczywiście mój mąż nie może mi zapłacić pewnej sumy za to przystanie. Ale podejrzywam, że pan Bohusz jest trochę szczwany i ma tam gdzieś pieniążki ukryte. Może jako możnaby dowiedzieć się, jak właściwie rzeczy stoją i zażądać owego odszkodowania. Tylko nie wiem, jak się zabrać do rzeczy, żeby wytropić całą prawdę. Muszę się poradzić mego adwokaciny. Sądzę, że po sentymencie, jakim tchnęła moja ostatnia urządzona mu scena, dużo będę mogła z niego osiągnąć. Doprawdy – zdałaby mi się jakaś większa suma, pozwoliłaby mi spokojnie czekać na owo nowe… małżeństwo.

Tylko – wiesz – już teraz będę mądrzejsza. Każę sobie zapewnić jakąś sumę porządną w intercyzie ślubnej. Niech wiem przynajmniej, za co i dlaczego. Otaksuję się bezstronnie i uczciwie. Ale niech płacą!

Ktoś dzwoni.

Nieśmiało. To Ali! Ach! Nie chcę, nie przyjmuję. Co on sobie wyobraża? Chce wnieść do mego domu atmosferę swej sprzedajnej i kupionej miłostki? Aż mnie głowa rozbolała od tej samej myśli. Co to jest jednak ta nasza wrodzona uczciwość? Cały organizm burzy się i buntuje na myśl o kontakcie z kałem i rozpustą. – Drżę cała i tylko całuję twoje poczciwe i uczciwe oczy. To mnie jakby oczyści i uspokoi.

Twoja
Rena.

List szesnasty

Helu!

Przyjechał.

Twój Halski. Spotkanie. Niespodziewane. Banalne. W sklepie. Kupuję obrus i serwetki do herbaty. Lila. Skoro się na nim rękę obnażoną położy, bardzo twarzowe. Stoję przy kontuarze. Szczęściem, miałam na sobie suknię tę z dekoltażem. Byłam zondulowana i turban mój tiulowy, czarny, robił mi ton jakiś tajemniczy i niezwyczajny. Widzisz, jak trzeba być zawsze pod bronią. A nie miałam już ochoty ubrać się dzisiaj. Omal nie wyszłam na miasto w mej pepitce. Tej do szarzania. Coś mnie tknęło i natchnęło. Stoję tedy w sklepie bieliźnianym i kupuję serwetki. Nagle w lustrze dostrzegam jego.

Schudł, zmizerniał. Ale jest w nim coś, co rozbraja. Zamiast wstrętu, jak do Alego, budzi się we mnie nieprzebłagana chęć walki, zdobycia go, odebrania tej niewidzialnej, a istniejącej.

I wiesz, co czynię?

Instynktownie.

– Oto – każę sobie czemprędzej podawać najwytworniejszą bieliznę damską. Znoszą pudła batystów, koronek, walansjenek i klockowych, dalej hafty szwajcarskie, delikatne jak pajęczyna. Nagle cały wdzięk naszych dessous ujawnia się zwycięsko.

Odrzucam wzgardliwie blade, pastelowe, kolorowe batysty i jedwabie.

– To… nie dla mnie! – mówię, wydymając wzgardliwie usta.

Widzę w lustrze, iż na dźwięk mego głosu – on tam, wybierający kołnierzyki, drgnął i odwrócił się.

Ja – nic.

Pochylam się nad śniegiem koszul, pod które bardzo chytrze podłożono jutrzenną, różową bibułkę. Jakby przebijało od snu rozgrzane ciało kobiece. Ściągam szybko rękawiczkę. Obnażona moja poza łokieć ręka przebiega puchy i śniegi koronek. Widzę (ciągle w lustrze), iż czynię prześliczną sylwetkę noir et blanc – tak wdzięcznie wygiętą w mych czarnych, cieniuchnych szatach na tle tej nieskalanej bieli. Umyślnie rozrzucam czarujące i leciuchne piękności, aż nagle – chwytam czarną, jedwabną koszulę, pociętą całą ażurem koronek, i rzucam ją niedbale pomiędzy wybrane białe batysty.

– To wezmę także – mówię troszkę przyciszonym, jakby zdławionym głosem.

Subjekt, który mi usługuje, jest prześlicznym blondynem, o jakimś rozmarzającym uśmiechu. Tak wyglądała twarz Rolli Mussetowskiego.

– No – co począć? – Tak wyglądała! Ale dziś subjekt dla mnie nie istnieje. Cała myśl moja i siła skoncentrowała się tam, na tej postaci, czerniejącej w ukośnym promieniu słońca, który się przedziera do wnętrza sklepu przez zastawioną wystawę okienną. W tem odbiciu lustrzanem nabiera on wrażenia złudy jakiejś i lękam się, czy nie jest on czasem wytworem mej wyobraźni. Czegoś cieszę się, że mi padł na ręce. Wyobrażam sobie, iż ta walka teraz to już będzie zupełnie serjo i doda życiu memu interesu, bez którego egzystencja samotnej kobiety jest niemożliwa. Czuję, że mam w sobie potężny bodziec, który mnie uzbroi w cudowne siły i doda wężowej przebiegłości.

 

– To będzie – zemsta.

Tak – i do walki z tym wrogiem muszę użyć broni, która go dosięgnąć może. Odrzucam precz wszelką romansowość, a czas jakiś popadam w zmysłowość huryski, pragnącej za wszelką cenę zdobyć chustkę sułtana.

I ja pragnę zdobyć od sułtana nie „chustkę”, bo tę – Boże drogi! – uważam jako malum necessarium, ale… obrączkę ślubną.

– Tak – przyznaję się otwarcie.

I dlatego roztrząsam z takim szykiem i powolną, senną gracją te stosy batystów i koronek…

Wszystkie ścieżki są dozwolone, skoro prowadzą do Rzymu.

I widzę – co?

Oto mój, a raczej twój Halski zachowuje się jakoś biernie i obojętnie.

Poznał mnie, ale popatrzył na tę koronkową grę i… powrócił do swych kołnierzyków.

Poznałam, iż byłam na fausse route.

Przestałam igrać z koronkami, odwracam się i mówię:

– Tiens! To pan!… Nie widziałam.

A on na to:

– Przypuszczam!

– Dlaczego?

– Bo nie byłaby robiła pani takiego etalażu ze swych tajemnic.

Widzę, iż w kącikach jego ust gra ciągle ten sarkastyczny, niepochwytny uśmieszek. Nie wiem znów, czy prawdę mówi, czy szydzi…

– Nie rozumiem pana – bełkocę i co najgorsza, że tracę swoją pewność.

– Rozumie mnie pani doskonale! – mówi z zupełnym spokojem i odchodzi do kasy, aby zapłacić za swoje kołnierzyki.

Przy kasie siedzi ładna, świeża, zmysłowej urody dziewczyna. Widzę, że Halski uśmiecha się do niej, jak do swej dobrej znajomej, ślicznym uśmiechem swych czarujących, trochę za czerwonych i nazbyt „ponętnych” ust. Jestem podniecona i czuję, że mam głupią minę z memi batystami. Mussetowski subjekt zachwala dalej combinaisons, nawlekane sentymentalnie błękitną wstążeczką.

– To bardzo wzięte i praktyczne – mówi – właśnie pani mecenasowa Ottowa wzięła po trzy takie dla siebie i dla córki… Na wyjazd doskonałe.

Głos jego brzmi płaczliwie i monotonnie.

Ja patrzę na to, co się dzieje przy kasie.

– Czy pani dobrodziejka weźmie taką combinaisons?

– Wezmę! – odpowiadam z rozpaczą.

– Ile par pani dobrodziejka każe odłożyć?

Pani dobrodziejka, gdyby mogła, udusiłaby tego Rollę od combinaisonów.

– Dwie!

– Z błękitną, czy różową wstążką?

– Tak!

– ?…

– Z błękitną.

– I tę czarną koszulę?

Na co mi to wszystko, skoro on zapłacił już i pożegnał z wdziękiem kasjerkę, która aż się mieni od tej króciuchnej rozmowy. Potem – jakby sobie mnie przypomniał, zdaleka składa mi ukłon w ten swój specjalny sposób, ogarniający mnie całą. Tak, od stóp do głowy. Dreszcz mnie przeszywa. Chciałabym mu rzucić w twarz, że jest podły i że go nienawidzę.

Ale on ujął klamkę – i już go niema.

A ja pozostałam z kilkoma koszulami, nadzwyczaj drogiemi, z dwoma combinaisons o błękitnych wstążkach to jest z wydatkiem kilkudziesięciu guldenów…

To też, gdy subjekt płaczliwym głosem zapytuje mnie:

– I ta czarna, jedwabna koszula?…

Wyrywam mu ją z ręki i rzucam, aż pada poza kontuar.

– Nie potrzeba. Nie chcę.

Z rezygnacją twór Mussetowski pochyla się po ten czarny łachman, „przy którym ciało wydaje się bielsze”. Ja tymczasem idę do kasy płacić za moją przegranę. Widzę stanowczo, iż kasjerka ma jeszcze na twarzy, w uśmiechu, w oczach, odblask tego zmysłowego wdzięku, jaki cechuje Halskiego. Znajduję ją wstrętną i bezwstydną. Mówię do niej jak do psa. Ona, pogrążona w swej ekstazie, nie zwraca na to uwagi. Wychodzę ze sklepu formalnie rozwścieklona. Wskakuję do dorożki, bo czuję, że jestem brzydka i boję się, aby nie spotkać jego. Taszczę ze sobą swoje batysty, które poszarpałabym chętnie w kawałki.

I oto było moje spotkanie z tym nikczemnikiem!

Czuję, że on mnie nigdy ani odczuć, ani zrozumieć nie potrafi.

Twoja
Rena.

List osiemnasty

Helu!

Uspokoiłam się.

Wiesz, kto mi dał doskonałą radę? Oto Janka, owa narzeczona Ottowicza. Ciekawa rzecz, jak ta dziewczyna jest experte w tych rzeczach. Możnaby przypuszczać, Bóg wie co, gdyby się nie wiedziało, że jest absolutnie bez skazy. Zapewne, że tu gra rolę przedziwna intuicja. Otóż zjawiła się u mnie wczoraj po południu, bardzo szykowna, bardzo angielska i zawsze doskonale ubrana. Miała w ręku cudowną złotą torebkę, wartości co najmniej sześciuset koron. Prezent Ottowicza! Otóż powiedziałam jej wszystko. Byłam w takim dniu, w którym musi się mieć powiernika, bo inaczejby się człowiek udusił. Wygadałam przed nią wszystko. Umie słuchać. Ładnie słucha i mądrze. Widocznie pochlebiała jej ta rola, jako że ja, starsza od niej i ta, która „przeszła już przez życie” – zwierzam się jej i zasięgam u niej rady. Ale nie pokazała tego po sobie. Miała ciągle tę minę wyższości, to jest istoty, której takt nie zbacza ani na chwilę z drogi obranej, a to co się nazywa folle du logis, jest zamatowane i zamknięte do osobnej komórki. Patrzyła na mnie swemi dużemi, imponującemi oczyma i robiła wrażenie żony Cezara, „która nie może być posądzana”.

– Cały błąd twój – wyrzekła powoli, ważąc każde słowo – jest to, żeś się zanadto pośpieszyła.

– Jakto?

– Naturalnie. Pośpieszyłaś się wtedy, gdy Halski jest nasycony, a właściwie przepojony kobietą. Zbłądziłaś, idąc ku niemu ze zmysłową podnietą. Należało właśnie uderzyć w strunę nie sentymentu, ale rozumnego ideału. Zamiast rozwiewać przed nim koronki i batysty, trzeba było zapytać go o jego odczyt w Warszawie, o powodzenie, o to, czy czuł, iż zawiązuje się pomiędzy nim i słuchaczami kontakt, czy był odczuty, zrozumiany. Należało leciuchno podniecić w nim strunę jego wielkości, a co do zmysłów, te pozostawić na boku.

Czułam, że ma rację.

Powiedziałam jej z uwielbieniem:

– Masz słuszność. Jesteś mądra. Skąd wiesz o tem wszystkiem?

Odpowiedziała mi skromnie:

– Zgaduję.

Poczem zapytała mnie:

– Chcesz się wydać za Halskiego po otrzymaniu rozwodu?

Byłam w wenie szczerości.

– Może! – odpowiedziałam.

Myślała chwilkę.

– Nie jest to bardzo błyszcząca partja! – wyrzekła nareszcie. – Ma tam jakiś kapitalik, jest tym profesorem – ale… jeżeli masz na niego gust…

– No, znów tak bardzo…

– W każdym razie zapamiętaj sobie jedno. W drobiazgach możesz się zapomnieć, to nie ma konsekwencji. Wszystko to może być podciągnięte pod miano flirtu i to wystarczy. Lecz co do punktu głównego i zasadniczego, nie ustępuj!… Niech ci się nie zdaje, że może tem właśnie zobowiążesz mężczyznę, że jego honor etc. Nigdy! To są złudzenia. Gdy spragniony podróżny się napije, odchodzi od źródła obojętnie, a czasem pluje w jego powierzchnię. Tak samo i z nami. Naprzykład ja i Ottowicz… Czy sądzisz, że szalałby za mną, gdybym nie była dlań tą twierdzą niezdobytą, broniącą się z całą godnością i dumą. Co innego, że pozwalam, aby nieprzyjaciel… wtargnął czasem na okopy. Ale to wszystko. Sama forteca jest niezdobyta.

Uśmiechnęła się milutko.

– Gibraltar!

Patrzyłam na nią z podziwem i zazdrością.

Po prawdzie mówiąc, Janka jest brzydka i nie tak bardzo młoda. Ottowicz jest nadzwyczaj przystojny, bogaty i rozumny. Żona Ottowicza jest jedną z piękniejszych kobiet w kraju. I oto porzuca tę żonę dla Janki, szaleje za nią, obsypuje prezentami, zaniedbuje majątek ziemski, przesiaduje ciągle przy tej „narzeczonej”.

I za to wszystko maluchne koncesje.

Ale tej największej, tej istotnej – jamais!

Janka jest naprawdę bez skazy.

Za to szyję dać mogę.

Jak za siebie.

Więc Ottowicz się rujnuje dlatego, że czeka. To proste. Doskonała metoda.

Halski jednak może ma inne pojęcia, inny układ nerwowy.

Pytam więc, ale bez przekonania:

– A czy wszyscy?

– Co?

– Tak szaleją w tem wyczekiwaniu?

Janka odpowiada bez namysłu:

– Wszyscy.

– A jeżeli się znudzą i odejdą?

– To już od nas zależy, ażeby się nie nudzili.

Wyciągnęła się, ręce zarzuciła w tył głowy.

Czy wiesz? Coś po jej twarzy przemknęło. Była jakaś inna, dziwna, zajmująca. Jakby kryła w sobie przepaść tajemnic.

– A jeżeli odejdą do innych, jak Ali?

Skrzywiła się pogardliwie.

– To nam nie uchybia. Nawet brzegu sukni nie dotyka. Powinnyśmy o tem nie wiedzieć.

– ?…

– Tak jest. I ty otwórz chętnie drzwi Alemu i pozwól mu uklęknąć przed sobą. Będziesz jeszcze więcej dla niego Madonnowatą, niedościgłą Jungfrau – czy jak tam.

Ziewnęła. Spojrzała na cudny, okrągły zegarek.

– Idę.

– Ottowicz czeka na ciebie?

– Tak! Mamy iść wybrać kufer. Cudowne nadeszły. Poematy.

– Jedziesz?

– Do Marienbadu.

Nie pytam, czy jedzie sama. To znane i uznane, że Janka jeździ sama, a potem przyjeżdża Ottowicz.

– A kiedy Ottowicz jedzie?

– Za tydzień.

Jest zupełnie spokojna i bardziej „cezarowa żona”, niż kiedykolwiek.

– Czemu ty nie jedziesz? – zapytuje mnie, zapinając rękawiczkę.

– Nie mogę. Rozwód mnie trzyma.

Westchnęła.

– Szczęśliwa! Nasz rozwód, jak utknął, tak ani się chce poruszyć z miejsca. Ta Ottowiczowa jest bezwstydna. Żąda sum bajońskich. Radaby pana Olesia zrujnować do szczętu. Ciekawa jestem, na co jej to wszystko. Przetraci na stroje i wyjazdy. Pusta głowa! Ale ja czuwam i nie dam nas zrujnować! – Nie dam!

Wzięła z kąta cudowną parasolkę. Rączkę stanowiła złota kula, nasadzana chryzoprasami.

Mimowoli wyciągnęłam rękę.

– Och! cudo!

– Prezent wczorajszy od niego! – rzuciła niedbale.

Ucałowała mnie.

– Wiesz – coś tam słyszałam. Mamy mieć piknik pożegnalny, czy coś, zanim się rozjedziemy. Zaproszę małego i Halskiego dla ciebie.

Zatrzymałam ją.

– Gdzie to będzie?

– Naturalnie w naszej knajpie. – Chcesz tych dwóch? Może jeszcze kogo?

– Nie, nie. Tylko Halskiego. Alego nie chcę. Obrzydł mi.

– Dlaczego? Zostaw. To bardzo przyjemnie, jak tam coś pod łokciem poetycznie skrzeczy. Zresztą, jak chcesz.

Była już na progu.

– A!… nie dekoltuj się.

– Dlaczego?

– Dlatego, co ci powiedziałam. Halski ma dosyć dekoltażu. Uwiedziesz go łatwiej szczelnie zasłonięta. – Później sobie to odbijesz.

Roześmiała się.

I znikła.

Po jej odejściu miałam wir w głowie i jakaś gorycz mnie ogarnęła. Wiesz, zazdrościłam jej. Tak. Serjo mówię. Zazdrościłam tej płaskiej, żółtej i trochę już w latach pannicy. Imponuje mi znajomością mężczyzn i lâchons le mot sprytem kupieckim. Doskonale swe dziewictwo wyprowadziła na targ i znalazła kupca. – A ja marnie drepczę w miejscu.

Ha! cóż… trzeba się trzymać!

Może i ja pójdę w cenę.

Zobaczymy!

Twoja
Rena.

List dziewiętnasty

Co? Jak? Dzieci twoje mają ospę?…

Boże! Co za szczęście, że sypiam w rękawiczkach!

Gdy list twój przyszedł, leżałam jeszcze w łóżku, w rękawiczkach. Pokojowa przynosi mi list, biorę do ręki. Czytam. Ciemno mi przed oczyma. Wyskakuję z łóżka. Pali się w piecu. Rzucam list do pieca i rękawiczki. Wołam pokojówki, daję jej karbol. Każę, aby zdezynfekowała ręce i tackę wyrzuciła z domu.

– Boże! to straszne. Gdybym dostała ospy, coby się ze mną stało! Ty już masz męża i byt zabezpieczony. Ale ja! Ja! Muszę się dopiero starać, aby coś wreszcie znaleźć możliwego. A tu dzioby! Kto mnie weźmie? Kto? – Ale może Panna Najświętsza mnie uchroni. Pójdę do lekarza, albo każę go zawołać. Niech zarządzi co. Może to cuchnące coś, co to palą od zarazy. A co u ciebie? Piszesz „dzieci”. Ale czy i dziewczynka? – To byłoby straszne. Podobno smarować kolodjum, czy jeszcze coś. Już nie wiem. Głowę tracę. Pisać do ciebie więcej nie będę. Daruj. Ani ty do mnie. Proszę cię. Kocham Cię bardzo, ale to silniejsze nademnie. I nie telegrafuj, bo to… choć to zdaje się nieszkodliwe. Już nie wiem.

 

Ale nie pisz! Całuję cię zdaleka, zdaleka!…

Twoja kochająca cię
Rena.

Strasznie mi dziś ciężko, nudno, pusto. Wiesz – chwilami to mi już nawet tego męża żal. Niema na kim ani przed kim demonstrować złego humoru. O Boże! Po co mnie stworzyłeś? Jakąż ciężką walką jest to moje nędzne życie…