Za darmo

Kobieta bez skazy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XIV

Na drugi dzień czas był od wschodu słońca jeszcze więcej słoneczny, jeżeli to było możliwe w tem sercu lata, uśmiechniętem i szczerem.

Pokojowa zapomniała zapuścić story okien sypialni Reny i promienie słoneczne całować zaczęły znużone, zamknięte powieki młodej kobiety.

Rena obudziła się pod tym pocałunkiem, nagle, prawie rzeźwa i odrodzona. Leżała przez chwilę nieruchoma, poruszając szybko powiekami, a rzęsy jej biły delikatnie o jej twarz, łaskocząc ją, ledwo wyczuwalnie. W tej subtelnej pieszczocie było tyle czystego i miłego wdzięku, że Rena uśmiechnęła się mimowoli do samej siebie z lubością. Wrażenia wczorajsze kłębiły się gdzieś w oddali. Nie chciała się zwracać ku nim. Miała uczucie, jakiego doznawać zwykła, gdy wróciwszy z jesiennej przechadzki, zrzucała ze siebie zbłocone, amerykańskie buciki i naciągała wyłożone delikatną irchą domowe pantofelki.

Wrażenie jakiejś świeżości spotęgowało się, gdy opuściła pościel i szybko zaczęła kąpać się i ubierać. Miała dziś właśnie stawać w konsystorzu i przypominała sobie swoją pierwszą tam „wizytę”. Ubierała się wtedy czarno – sądząc, iż tak należy.

Lecz dziś – odepchnęła od siebie te posępne kiry. Wyciągnęła rękę ku spokojnym, pastelowym tonom płóciennej sukni letniej. W barwach szukała uspokojenia. Czuła, że ten ton przedziwny, lawendowy, jakby spłukany i niepewny, powinien ją otoczyć wykwintnym odcieniem swoim. I gdy to czyniła, przyszło jej na myśl, że Halski tak wielką cenę przywiązuje właśnie do barw i że z gorącego, roztopionego złota uczynił ukochanie swoje.

Lecz jak zimę natrętną, odepchnęła od siebie myśl owej złocistej zasłony, która zaczęła wypełniać natrętnie jej powieki nocną wizją, widzianą w przelocie.

– Co mi do tego! Co mi do tego!…

I heroicznie użyła wielkiego środka, który zaczynał się jej udawać.

– Bałwan! – rzuciła półgłosem.

Trywialnością – chciała zabić jakąś tajemniczą piękność zjawy…

Gdy ubrana kierowała się ku wyjściu, szła energicznie – stawiając silnie, a zgrabnie nogi – jakby czuła się w prawie – ona właśnie – zajmować przestrzeń głównego, życiowego gościńca.

Była tak ładna w tych błękitach i podnieceniu, że przechodnie oglądali się za nią. Widziała to i podawała to dumie swojej, jako mającą ją nasilić strawę. Nie chciała bowiem przypisać owego zainteresowania urokowi wdzięków kobiecych, który ją otaczał. Lecz – przeciwnie – sądzić chciała, że to ta nieprzystępność, ta wyniosłość ołtarzowa, poraża niejako i zdumieniem kornem przejmuje patrzących na nią…

– Te zwierzęta czują we mnie, kim jestem, w porównaniu z niemi. Zszargane brudem stado dziwi się, że istnieją jeszcze kobiety, mogące żyć w innej, niż oni atmosferze. – Bydło!…

Przeżegnała się demonstracyjnie, przechodząc mimo kościoła. Doleciał ją głos organów, który nagle sprawił jej dziwne, fizyczne nudności. Na wejście do kościoła zdobyć się jednak nie mogła. Szukała przed sobą wymówki w spóźnionej porze. Szybko wpadła do kamienicy, w której mieściły się biura konsystorza. Na kurytarzu zatrzymała się i chciała się zapudrować. Cóż stąd, że miała do czynienia z księżami? Zawsze – byli to mężczyźni. – Lecz wyniosłość cnotliwa, w którą się dziś od rana przyoblekła – zakazywała jej popadania w te drobnostki.

Stała na szerokim kurytarzu, oddychając wonią świeżo wymytej podłogi. – Wreszcie – siła nałogu zwyciężyła.

Upudrowała się.

Z miną skromną, lecz wyniosłą, weszła do pokoju. Spodziewała się zastać zgromadzonych, jak poprzednio księży. Lecz czekał na nią tylko jeden, jakiś młody, mizerny księżyna – który nie patrząc na nią – boczkiem wybiegł z sali, rzuciwszy cichym, jakby zdławionym głosem:

– Zechce Pani poczekać!

Usiadła na ceratowej kanapie i nagle, dziwnie – bez żadnej przyczyny porwał ją straszny, beznadziejny smutek, graniczący z rozpaczą. Wszystko rozpadało się w gruzy i waliło się. Jakiś cmentarz opuszczony i ona na nim zabłąkana.

W ogrodzie, za oknem, szczebiotało ptactwo i zieleń przysłaniała powietrze. Cisza ta, przecinana tylko drobnem ćwierkaniem, niosła ze sobą właśnie tę beznadziejność, bo przywodziła mimowoli na myśl kruchość drobiazgów, pustych i żadnych, z jakich w chaosie i krzyku lepiono sobie tam, na bruku, życie i użycie tego istnienia.

Tak sobie starała się Rena wytłomaczyć ten stan rozpaczny, w jaki tak nagle popadła. I ta jasna, prosta izba – bezpretensjonalna i czysta, wydała się jej jakąś przepaścią, jakąś jamą, bezsłoneczną, w którą wtrąconą została.

– Ach! Byle stąd, byle jak najprędzej…

Powstała z kanapy i podeszła ku ścianom, wzdłuż których stały porządnie utrzymane szafy, pełne aktów i papierów. Patrzyła na nie z żalem jakimś, jak na nagrobki, bramujące aleje cmentarne. Myślała, że oto – za temi szybami ludzkość, cząsteczka jej – posegregowana porządnie i ponalepiana etykietami.

Pod numerami – urzędowo połączone i zarejestrowane przysięgi wierności i miłości – a ze strony kobiet, przyrzeczenie otwarcia alkowy w chwili, gdy mężczyźnie chuć jego zażądać tego każe. I pomyślała – że idąc za owego pana Bohusza – z którym ją teraz z tyloma szykanami rozwodzą – była potwornie głupia, nie mając najmniejszego pojęcia o tem, czem jest właściwie życie płciowe. Z pochwytanych słów złożyła sobie jakieś marne pojęcie i sądziła, że z wielką łatwością przyjdzie jej się z tego „wykręcić”. Składała przysięgę „posłuszeństwa małżeńskiego” – nie mając pojęcia, jaka zasadzka w tem słowie się kryje.

On zaś składał przysięgę wierności małżeńskiej, i to była zasadzka, bo jakże mógł, z natury rzeczy zmienny i predestynowany na zapładnianie kilku samic – ten male – przysięgać, iż złamie naturalny bieg rzeczy i dla konieczności społecznych układów, aby on, a nie inna forma, wychowywała spłodzone przez niego dzieci – jakże mógł on pozwolić obwarowywać, niszczyć swój pęd wrodzony, nadany mu cudownie przez siłę twórczą – przysięgami, formułkami, warunkami, pętami – zerwanie których groziło całą awanturą, puszczającą w ruch całe armje, poszukujących fałszywych dróżek, władz, celem „unieważnienia” – tego, co odrazu z fałszywego założenia wyszłe, nieważne od pierwszej chwili było.

*

Nieruchoma, jak skamieniała stała Rena, wobec tych szaf, które nie były w istocie rzeczy niczem więcej, tylko trochą desek i masą zapisanego papieru…

A przecież te formy bezduszne i przeznaczone przez czas na butwienie, niszczenie i zagładę – były groźną cytadelą, najeżoną pociskami śmiertelnemi, które niweczyły ludzkie istnienia. Pierwsza lepsza obrotniejsza mysz mogła nadgryźć akt ślubny – lub rozwodowy danych dwojga – lecz nie było potęgi, która mogłaby czasem taki akt obalić lub taki rozwód unicestwić. Materialne dowody tej siły, kładącej straszną, niezwalczoną dłoń na serca, dusze, ciała ludzkie, na odruchy naturalne, często w założeniu o wysokiej szlachetności, a zawsze proste, logiczne i szczere – były tu, namacalne – milczące – z pieczęcią jakiejś tajemnicy – w drobniuchne formy ujętej.

Tam – gdzieś – w oddali, tysiące, krocie istot pławiło się we łzach furji, nienawiści – uczyło się kłamstw i zdrady, szarpało się na strzępy, żując w bezsilnej wściekłości własne życia. Były te krwawe, tragiczne nieporozumienia alków małżeńskich zupełnie naturalnem następstwem pastwienia się nad instynktami życia i gloryfikowania tegoż pastwienia się. To znęcanie się było poprostu zniewagą owego Boga, w imię którego pętano najszlachetniejsze i najmocniejsze strony natury człowieczej. Samo przyjście na świat już było fałszywie rozpoczęte i stawało się pierwszym tonem w obłudnym akordzie, którym nadal życie całe rozśpiewać się miało.

Znieprawiano wynik upojenia, podciągając go pod nazwę obowiązku, stolerowanego i usankcjonowanego jedynie musem przedłużania rasy. Obowiązkowo płodzone dzieci wnosiły ze sobą nudę przeklętą – nudę chwili, która je poczęła. Nuda ta, podszyta fałszem i kłamstwem, tworzyła podścielisko, na którem miała się doskonalić dusza rasy.

Wieczny i zawsze spłowiały sztandar pożytku społeczeństwa – wydarty ze ślubnych szat półślepych oblubienic, powiewał na świątyni Życia – której okna, te od słonecznego południa, zatkane były szczelnie wiechciami ze słomy i kłakami z waty. Wszystko, co chciało modlić się na jasnej przestrzeni łąk, zasianych rozkochanemi w sobie kwiatami, zapładniającemi się wśród kryształów powietrznych pszczołami, śpiewających dla siebie nieślubnemi parami ptaków – wszystko to zostawało zniwelowane, zdruzgotane i krwią ociekłe, padało pod gradem kamieni, ciskanych opuchłemi dłońmi skryto grzeszników.

*

I wszystko to nagle wytrysło przed oczy Reny z przerażającą siłą, jak nagle mgłę górską przerzyna złoto jaskrawe cichych, bezgromowych błyskawic.

– Oszukano mnie! – wołało wszystko w niej – oszukano! Wpadłam w zasadzkę. Jak idjotce, kazano powtarzać rotę przysięgi, którą słyszałam po raz pierwszy – i powtarzałam ją. Obecnie, kosztem szykan i grymasów, unicestwiać mają to wszystko i wracać mi tak zwaną „wolność”. Jakąż jest ona jednak, ta moja wolność? Pozostaję sama, nie dziewica, nie kobieta zamężna – coś wybrakowanego ze społeczeństwa – wieczysta komedjantka – grająca rolę zadowolonej z losu, a w gruncie szalejącą ciągle w dalszym ciągu obłudnej i fałszywej tragedji, w jaką zastawione sidła mnie wtrąciły. Nikt – żaden wyrok, unieważniający moje małżeństwo, nie zdoła powrócić mi bogactwa pragnień nieznanych, które były jedynym, prawdziwym i najczystszym skarbem moim. Zdarto ze mnie możność kochania się w Miłości i natomiast rzucono mnie na pastwę rzeczy bezcelowych i głupich, wydano w pazury szarej, okrutnej Nudy na resztę życia.

Bo – gdziekolwiek pójdę, gdzie się zwrócę po świeżość wrażeń, będą to zawsze tylko bezpłodne wysiłki – nic więcej. Będę bowiem zawsze tą, która nie miała punktu wyjścia, wzruszającego swą pięknością, która nigdy nie krzyknęła radośnie – witając spazmem rozkoszy własne pole istnienia, lecz odrazu, od tej tkliwej młodości (tendre jeunesse), jak mówią francuzi, stała się jednym ze składników owego świata, który, w cnocie się pławiąc, jest esencją grzechu, pełnego ruiny i klęski! Bo od pierwszej chwili – tego momentu inicjowania mnie w tajnie płciowego życia – zawisła cała dola fizyczna i duchowa moja!

 

Kobieta zaczyna istnieć od tej chwili dopiero – wtedy poznaje Prawdę – i w tej jednej minucie rozpoznaje drogę, którą iść winna. Albo zachowa w sobie czarującą piękność prawości szczerej, która nieść ją będzie na anielskich skrzydłach wyższości miłosnej – albo pozostanie zszarganą, poszarpaną, wieczyście zranioną grzesznicą – obłudną i zrozpaczoną, zjednoczoną w podłości z przepisami świata.

A ja… właśnie tarzam się, już okryta temi ranami – z przeszłością małżeńskiej zniewagi, którą ciśnięto na mnie w ohydzie poślubnej nocy… Nikt nie zdołałby odczuć, co za świat tragicznej rozpaczy mieścił się w tym jednym krzyku, zdławionym słowami konwenansu.

– Cicho!… Bądź cicho!…

Kazano mi być cicho… milczeć i od razu ciśnięto mnie na ścieżkę tej, która nie miała młodej miłości. Zgasło we mnie światło me własne a rozświetlono natomiast wkoło mnie miljony sztucznych, starczych, fałszywych światełek. Miałam w tem żyć, kłamiąc, zabijając w sobie codziennie resztki mej woli i indywidualnych pragnień. Wydarto mi modlitwę moją i narzucono nawet w rozmowie z Bogiem szablony, poznaczone etykietami. Kazano mi korzyć się i dziękować wtedy, gdy torturą znaczył się dzień każdy – gdy noc każda była stosem ofiarnym, na którym płonęłam w zaprzeczaniu samej sobie!…

Na twarz Reny wystąpił jakiś nieznany rumieniec. Oczy jej straciły słodki, banalny wyraz i nabrały blasku, który mają oczy tych, którzy żyją w świetle dnia.

Coraz uparciej wpatrywała się w szyby szaf, poza któremi piętrzyły się akta i czoło jej okrywało się potem.

Ogarniał ją bunt, dawniej jej nieznany – bunt, który przez to samo, że zwracał się ku przemożnym i wszechwładnym potęgom, nabierał jakiegoś ogromu i sam stawał się potężnym.

Bladła, to ciemniała jej twarz, oczy płonęły. Ćwierkotanie ptactwa z poza okna i lekki poszum zieleni ginął i drobniał w poświście krwi, bijącej w jej tętnach.

– Skrzywdzono mnie! Oszukano mnie!… – biło od jej wnętrza głosem więzionych, bezprawnym wyrokiem, skazańców.

I nagle z gestem zuchwałym, ściśniętą pięścią, uderzyła z całej siły w szybę – jednej szafy.

– Przeklęci!… Przeklęci!…

Kto? Nie umiała sformułować.

Tylko pierś jej wzbierała rozpaczną chęcią walki i zdawało się jej, że czuje się do tej walki zdolna. Całe lawiny skarg, zarzutów, cisnęły się jej pod czaszkę. To stłuczenie szyby, poza którą widniały szare stosy dowodów, w jakie karby ujęto ludzkość – ta krew, która nagle polała się z jej ręki, nie oprzytomniła jej ani na chwilę. Przeciwnie – ból – posoka krwi podnieciły ją.

– Oszukano mnie!…

Postanowiła rzucić ten krzyk, ten bunt, w oczy areopagowi, przed którym stanie za chwilę. Badać ją będą – według szablonu – punkta przedkładać, „na mocy których unieważnia się małżeństwa”. Lecz ona im przedłoży punkt, który uderzy w nich, jak grom – powie im, że wyzyskano ją, oszukano i obecnie włóczą ją po cierniowych drogach wykrętów i kłamstw, aby pokryć swoje własne uwodzicielstwo…

Powie im…

*

Drzwi wejściowe otworzyły się cicho. Zaledwie skrzypnęły. Rena podniosła oczy. Przed nią stał wysoki, smukły, niemłody mężczyzna w sutannie. Twarz miał żółtą dziwnie, tą żółtością, jakby z innego świata, a równocześnie nadającą chorobliwie dystyngowane piętno jego rysom. A rysy te były bez zarzutu, tak prostolinijne, tak doskonałe, że aż ta doskonałość przerażała. Brwi, nakreślone silnie, miał ściągnięte tak, iż prawie schodziły się ze sobą. To nadawało szczególny wyraz natężonej uwagi jego oczom – przenikliwym i głęboko w czaszkę wsuniętym. Usta zacięte miały wygląd ust, poza któremi niema miejsca ani na słodycz, ani na jakiekolwiek rozdrażnienie, wynikające z uczuć, bądź radości, bądź osobistego, wewnętrznego smutku.

Cały ten człowiek zdawał się stać wyniośle na straży czegoś, co zapewniało mu silną podstawę i wyróżniało z pośród innych. Lodowy chłód otaczał go i zdawał się bić od niego.

Czuć było, że w chwili, gdyby ktoś cierpieniem znużony, padł mu na ręce, ten człowiek byłby zapytał:

– O co chodzi? Nie pojmuję…

Oczyma zwarli się przez chwilę z Reną. Ona pod wrażeniem jego źrenic przeszywających, chłodła i drętwiała. Ujarzmiał ją. Rękę skaleczoną schowała za siebie, posunęła się, aby nie widział okruchów rozbitej szyby. Wobec jego wyniosłości, to co uczyniła, wydało się jej dziecinnym, śmiesznym czynem…

Suchym gestem wskazał jej drzwi, prowadzące do dolnych izb.

– Proszę…

Przeszła, owijając rękę w spiesznie dobytą z woreczka chustkę.

Na stole stał krucyfiks pomiędzy dwoma świecami.

Izba była prosta i naga, jak pierwsza – zalana tylko potokami słońca.

Ksiądz powoli, systematycznie zapalił obie świece. Blade światełka zamigotały ubogo na tle słonecznej jasności.

– Proszę pani!…

Rena zbliżyła się.

– Proszę uklęknąć!

Uklękła powolna i jakby nagle podcięta na siłach.

– Proszę powtarzać za mną!…

Powtórzyła bezdźwięcznym głosem przysięgę. Ksiądz stał nieruchomy, bez uczucia, jak z bryły wykuty.

Podniosła się.

Chciała coś mówić – głosu jednak dobyć nie mogła.

– Zechce Pani podpisać?…

– ?…

– Swoje nazwisko!

Ujęła pióro – podpisała. Nie wiedziała co. Znów uczyniła to samo, co przed laty. Ciemna, oślepła, podpisywała jakiś akt – jakieś zeznanie.

– Dziękuję pani!

Wyniośle skinął jej głową.

I stał się fakt dziwny, niezrozumiany dla niej, niepojęty.

Pokornie ujęła żółtą, ciemną, bezkrwistą rękę.

I… pocałowała ją.

Poczem powoli – wyszła na ulicę.

XV

Koło redakcji – Rena zwolniła kroku. – Mimowoli przyszedł jej na myśl redaktor „od Weychertowej” – jak popularnie nazywano wielbiciela Maryli.

– Czy powrócił? Kiedy? – Czy może co się dzieje z jego kochanką…

Na dole były biura administracji.

Wstąpiła.

– Czy pan redaktor naczelny wrócił z Zakopanego?

– Jeszcze wczoraj…

– A… tak!…

– Czy pani życzy sobie widzieć się z nim?

– Tak!…

Nie życzyła sobie wcale – lecz mimowoli odpowiedziała „tak”.

Świdrujące oczy administratorki przeszyły ją do głębi.

– Wyszedł… ale oto papier, pióro, może pani napisze…

Podsuwała narzędzia tortury, na brudną, zniszczoną pułeczkę. Lecz czyniła to z ironją – przeczuwając w Renie raczej erotomankę, niż grafomankę.

Rena machinalnie pod tym wzrokiem napisała:

– Czekam na Pana dziś, nad wieczorem.

I dodała.

– Pilna sprawa.

Włożyła kartkę w kopertę. – Ręka administratorki pochwyciła list.

– Oddam do własnych rąk.

Porozumiewawczo spojrzały na siebie.

Wielka konfraternia kobieca zamieniała masońskie znaki.

Rena wyszła.

Siadła do tramwaju.

Obojętnie zasunęła się w kącik. Nie spojrzała nawet w lustro.

Konduktor przesunął się koło niej, nie widziany, odbierając monetę.

Minęły te czasy, gdy zaśmiewała się, denerwując go dotknięciami palców na dłoni.

Wstręt wzbudzały nawet w niej wspomnienia tych „zabawek” erotycznych.

– Czy to możliwe, żebym się dopuszczała czegoś podobnego? Jakże nizką, nędzną, małą byłam wówczas w pragnieniach mych i technice mych czynów…

Przeszyła ją trwożna mysl, aby Halski nie dowiedział się nigdy, do jakiej podłoty doszła jej erotyczna faza…

– Zwłaszcza on…

Z całą godnością odebrała monetę, nie dając nic nawet konduktorowi na piwo.

Zdawało się jej, że w ten sposób zmazuje swe poprzednie postępki.

– Jemu (Halskiemu) wolno być zwierzęciem! Ale ja…

Nadęła się – wyprostowała. Jakiś nieszczęsny pasażer – Bogu ducha winien – przesunął się koło niej, dotykając jej kolan.

– Przepraszam pana! – wyrzekła sucho, zbierając dokoła siebie suknię.

Wystraszony tym wyniosłym tonem, pomknął w kąt wozu.

Sterroryzowała go jeszcze spojrzeniem, któregoby się nie powstydziła żadna matrona lub kandydatka do onej.

I siedziała już tak, godna, surowa, a we wnętrzu jej zaczynało swą podziemną robotę piekiełko, budzące się na najlżejsze o Halskim wspomnienie.

W domu opadł ją znów rój myśli piekących a nieuchwytnych.

Pierwszą jej chęcią było odczytanie listu Halskiego, lecz powściągnęła się. Sądziła, iż w ten sposób łatwiej zapomni. Rozpoczęła przegląd piór, jakie zalegały pudełka.

Pogrążała ręce w delikatny puch i wyciągała je, przepojone tym zapachem, który długo leżące w zamknięciu pióra wydzielały.

Lecz wprędce znużyła ją ta zabawa.

Jak nagle zepsuta w sprężynach lalka, padła na szezląg i tak przetrwała całe popołudnie. Jakaś gorączka chwyciła ją oburącz. Trawiła ją w stronę Halskiego, a scena w kancelarji konsystorza – ten bunt, rwący się pędem ku obłudzie, splatał się w jakieś straszne, dręczące majaki.

– Coś mi kazali podpisać… ale co?… Co?…

Mignęło jej zawiadomienie adwokata, lecz z jakiemś okrucieństwem histerycznem zapragnęła pogrążyć się w coraz gorszym odmęcie.

– Niech będzie tak!… Niech będzie tak!…

Zastał ją w tem usposobieniu redaktor.

Przyszedł wyświeżony – w nowym letnim garniturze, ogolony – dumny z ładnej cery, którą się odznaczał.

– Jestem na rozkazy!

Spojrzała nań zdziwiona.

Zapomniała na razie, iż go wezwała.

Przypatrując mu się, poczuła nagle, iż budzi się w niej jakaś małpia złośliwość. Taki był piękny, pretensjonalny, pachnący, a jednak obrzydliwie oszukiwany.

Mignęła jej przed oczyma żółta, gorąca zasłona.

– A więc? – pytał piękny jegomość.

Uśmiechnięta, leniwo podniosła się z sofy.

– Powraca pan z Zakopanego?

– Wczoraj.

– Chciałam się zapytać pana, jaki sezon. Może tam pojadę… na korespondencje waszych dzienników spuszczać się nie można. Wiadomo – fabrykujecie je na miejscu, przy biurku…

– O!… Tak źle nie jest. Co do Zakopanego, sezon nędzny. Ale jeśli pani przyjedzie… sezon będzie udany. A więc?

– Więc… nie wiem sama…

Przysiadł się do niej demonstracyjnie.

– Och! Niech się pani zdecyduje.

– Cóż panu po tem?

– Ja także jadę do Zakopanego.

– Więc i Weychertowa? – Nie mówiła mi nic.

– Pani Weychertowa zostaje jeszcze jakiś czas w mieście.

– A…

Zaczęło w niej drgać wszystko z całą namiętnością.

– Dlaczego? Dlaczego? Cóż to? Poróżniliście się?

– My? – jamais de la vie! Ale obowiązki…

– Pana?

– Naturalnie.

– A! Prawda!… Zapomniałam, że pan jest żonaty. Ale czy żona pana pragnie tak bardzo obecności pana w Zakopanem?

Spoważniał nagle i odparł:

– Sądzę, że tak.

Zaczęła śmiać się brzydko i ironicznie.

– Któż to panu wyperswadował – czy Weychertowa?…

Starał się przybrać minę subtelną.

– Może!

– A ja jestem tego pewna… Niezgłębiona jest przebiegłość kobiet.

Wyprostował się, jakby nagle kazano mu przysięgać na ewangelię.

– To nie przebiegłość kieruje panią Weychertową, ale jej wielka szlachetność duchowa…

– Ah! Ah! Ah!…

Śmiech Reny przechodził prawie w spazm. Patrzyła na niego z pod przymkniętych rzęs, wpół leżąc na szezlągu. Domowa jej lekka suknia rozwarła się – batyst i koronki jej dessous pieniły się, przeświecając różowy atłas jej ciała.

Wydał się jej głupi nieskończenie i godzien losu oszukiwanego sromotnie kochanka.

– Swoją drogą! – zaczęła – Weychertowa na tej szlachetności nieszczególnie wychodzi.

– ?…

– Naturalnie. – Masz pan wielką ochotę ją zdradzić.

Przybrał minę kuszącą.

– Och!

– Naturalnie. Inaczej nie byłbyś zjawił się tak skwapliwie i w tak doskonałym rynsztunku…

Przymilająco spojrzał na nią lekkim zyzem.

– Pokusa zbyt silna! – wyszeptał.

Patrzyła nań drwiąco.

– Pan w nic nie wątpi!

– Jakto?

– Przyzna pan, że trójka w zaprzęgu ciężka do prowadzenia.

– Jakto? Trójka?

– No – żona…

– Och! Bez konsekwencji.

– Weychertowa!

Usiłował spoważnieć.

– Bez konsekwencji.

– Taaak?… Chciałabym, żeby to Weychertowa posłyszała. Mogłaby się panu odpłacić.

Uśmiechnął się z całą zarozumiałością mężczyzny.

– Nie boję się!

– Taki pan pewny siebie?

– Troszkę.

– Nie boi się pan?

Porwała się nagle. – Usiadła z nogami na sofie. Przybrała postać huryski z jakiejś reklamy lub afisza.

– Nie boi się pan? – powtórzyła – ej, da?… Nawet naprzykład… Halskiego?

 

Rzuciła to nazwisko z pasją i natychmiast przeraziła się. Lecz on zupełnie spokojnie przyjął to wyzwanie.

– Ach! Tem bardziej Halskiego.

– Dlaczego – tem bardziej?

– Bo Halski nie może podobać się kobiecie subtelnej, niezwykłej, nadzwyczajnej…

Rena znów zaniosła się od śmiechu.

– Więc przypuszcza pan, że Weychertowa jest dla Halskiego nie do zdobycia?

– Jestem pewien.

Jakaś małpia złośliwość zadrgała w Renie. Chciała pomścić i Halskiego i siebie samą. Przed sobą bowiem czuła się upokorzoną słowami redaktora.

– Panie kochany! – wyrzekła powoli, opierając się na rękach, podczas, gdy tors tej wydłużał się jak u pantery. – Panie kochany!… on revient toujours à ses premiers amours.

Oczekiwała awantury. Tymczasem redaktor uśmiechnął się dobrodusznie.

– Och! To są dawne czasy! – wyrzekł powolnym głosem. – A od tej chwili edukacja miłosna pani Weychertowej uczyniła nadzwyczajne postępy. Człowiek, który jak Halski nie przebiera, byle tylko ilość… Nie robi już na niej wrażenia… Halski może wzbudzać tylko pęd owczy… Weychertowa już wzniosła się ponad to. Potrafi wybrać coś pewnego, stałego, bezpiecznego… człowieka żonatego… a więc dys-kret-nego!…

Po Renie przebiegły dreszcze. Nagle, jakby już było po fakcie, jakby już była metresą Halskiego, ujrzała się powleczoną na pręgierz opinji publicznej, oplwaną, wyszydzoną, odartą ze swej nieskazitelności.

Skurczyła się, zamigotały jej oczy.

– Pan sądzi… – wyrzekła jakimś dziwnym, obumarłym głosem – że Halski nie jest dyskretny?…

Redaktor rzucił się gwałtownie.

– Halski? Co mnie Halski obchodzi? Nie wiem nic o jego dyskrecji. To wiem jedno, że ja jestem dyskretny i że powierzyć mi się może nawet… taka… lilia biała jak pani!…

Rena zerwała się na równe nogi. Stała się bowiem rzecz nadzwyczajna. To, co dawniej sprawiało jej rozkosz, co uważała jako rzecz konieczną i nieodłączną od siebie, ten hołd, oddawany jej cnocie i nieskazitelności, zabrzmiał w jej uchu nagle, jak ironia, jak szyderstwo…

Uczuła się śmieszną.

– Pan sądzi mnie pozbawioną kobiecości? – zapytała gniewnie.

Wykrzywił się z całym wdziękiem.

– Broń Boże! Kobiecość pani nie umarła – ale śpi…

– Zaręczam panu, że nawet nie śpi!…

Odwrócił się ku niej promieniejący.

– Tem lepiej! Tem lepiej!

– Dla kogo?

– Dla nas!

Wydał jej się niesmacznym. Z żółtych półbutów widać mu było źle wyciągnięte, brązowe, nieszczególne skarpetki. Oczy miał pokryte mgłą zdechłej melancholji.

Zbudziła się w niej duma.

– Dla jakich nas? – spytała.

Odparł skromnie:

– Mężczyzn!

Wzruszyła ramionami.

– Pan jest bez konsekwencji – i to podwójnie. Żonaty…

– Tak mało – żona chora w Zakopanem…

Powstał i przysunął się ku niej.

Miał gest i wyciągnięcie rąk, które ona znała aż nadto dobrze. Drżały niecierpliwą pożądliwością, która zdawała się wypływać fluidem żądzy z końców palców. Usunęła się znów na szezląg. Zmrok ogarniał sprzęty. Padła w tył. Te wyciągnięte ręce dosięgły ją i posunęły się ku jej piersiom. Wypełzło ku niej z furją wspomnienie dotknięć Halskiego. Zapragnęła odczuć raz jeszcze tę dziwną półrozkosz. Nie usunęła się niedyskretnym rękom, lecz wyszeptała:

– Niech pan mówi cicho, bez żadnych intonacyj: Reno, cudna jesteś od stóp twych drobnych…

Powtórzył:

– Reno! Cudna jesteś od stóp twych drobnych…

Nie uczuła nic – zapragnęła dołączyć do słów wrażenie dotyku.

– Weź mnie pan wpół! – wyrzekła – przyciśnij i mów: „aż do wyniosłej twej głowy i kaskady twych płomiennych, rozsypanych włosów”…

Objął ją niezręcznie, drżąco… pospolicie.

– I kaskady twych płomiennych, rozsypanych włosów…

Śmiał się wstrętnie, pewien już zwycięstwa.

Lecz szarpnęła mu się nagle – wściekła, pełna niesmaku.

– To nie to samo! – Nie to samo! – krzyknęła, odtrącając go od siebie.

Z oczyma, już bielmem zasnutemi, niepewny, głupi, wybełkotał:

– Co nie to samo?

Jakby do siebie, z rozpaczą, wyszeptała:

– Głucho! Głucho!…

Obraził się.

– Pani robiła jakieś porównania?

– Może!

– I… wypadło na moją niekorzyść?

– Najzupełniej!

Byli teraz naprzeciw siebie, z całą wrogością, na jaką zdobyć się mogą kobieta i mężczyzna, którzy, stanąwszy na progu zmysłowej chuci, uczuli nagle, iż nie tylko sobie nie odpowiadają – ale nawet „skóra ich” działa na siebie odtrącająco.

Spojrzał przelotnie w lustro i znalazł się – pięknym.

– Może to nie moja wina… może to w pani głucho.

Pełna jeszcze żądzy, wzbudzonej przez wspomnienie, zawołała z uniesieniem:

– O nie!… Ja wiem, że nie!…

Patrzył na nią z ironją.

– Więc są tacy szczęśliwi, którzy potrafią wzbudzić w pani odpowiedni oddźwięk?

– Są! – krzyknęła z pasją.

– Kto? Może… pan Halski?…

Padło to nazwisko znowu, jak uderzenie bicza. – Chwila była jakiejś grozy, jakiegoś milczenia. Coś się ważyło w powietrzu. W niej burzą zawrzała chęć rzucenia mu w twarz, iż kochanka jego właśnie oddaje się temu… Halskiemu, którego samo nazwisko wzbudza w nim taką pogardę. I nie wiedziała, dlaczego to musi uczynić. Czy żeby zemścić się na tamtych dwojgu z poza żółtej zasłony – czy żeby dać zatriumfować Halskiemu i pomścić jego poniewierkę erotyczną i lekceważenie, którego się redaktor dopuszczał.

W skłębieniu tych powodów nie rozróżniała nic, tylko parła ją chęć wyrzucenia ze siebie jednego nazwiska…

I uczyniła to.

– Dlaczego Halski? – krzyknęła gwałtownie. – Cóż to? Czy ja jestem taka Weychertowa?…

Trochę zmienił się na twarzy – jakby pobladł, lecz z całą złośliwością odparł:

– Niestety! Nie jest pani do niej podobna…

– I dumna jestem z tego.

– Raczej pani powinna żałować. Pani Weychertowa jest doskonałym typem kobiety pełnej – nie okaleczałej.

– ?…

– Tak… tak… Żyje pełnią życia i pozwala żyć dookoła siebie. A życie jest dane na to, aby go używać, a nie kaleczyć.

Wziął kapelusz i zimno i obojętnie skłoniwszy się, kierował się ku drzwiom. Uczuła, iż przegrywa stawkę, że i tu traci grunt pod nogami.

Jak wąż, zwinęła się nagle i posunęła ku niemu, prawie unurzana w ciemności.

– O tak! – wyrzekła, dysząc ciężko – tak, Weychertowa używa życia pełną piersią – dopomaga jej w tem właśnie Halski… Zapytaj się pan jej, gdzie była wczoraj wieczorem?

Wybuch śmiechu był tu odpowiedzią.

– Zazdrość jest szpetną rzeczą i wyszła z mody… – odpowiedział. – Pani Weychertowa jest panią swych czynów i jedynie mąż jej miałby prawo śledzić jej postępki.

Wyszedł – zamykając cicho drzwi za sobą.

Renę porwała szalona pasja. Uczuła, że spełniła rzecz nizką i nędzną i w dodatku nie osiągnęła celu. Widoczne było, iż redaktor należał do rzędu mężczyzn, którym bynajmniej pomoc innych mężczyzn w erotycznych aferach nie przeszkadza. Zapewne miało to źródło w tem, iż Weychertowa była mężatką, a kochanek mężatki musi pobłażliwie zapatrywać się na konieczność zmysłowego podziału. Czy jeden mąż, czy jeszcze ktoś oprócz męża, to już obojętne…

W lot pojęła to Rena, lecz już za późno. Całą swą furję zwróciła teraz ku sobie samej.

Zanurzyła paznogcie w swe ramiona, biodra, uda, raniąc się boleśnie. Krew ciepła zabarwiła jej palce. Ten ból sprawił jej szaloną radość. Zdawało się jej, że to obcą, drugą, nienawistną, podłą istotę rani i rozdziera na strzępy. Istotę, która ją trywialnym, brudnym gestem ściągnęła z tronu i cisnęła w jakąś kałużę, nagą i obdartą z ostatniej osłony.

– Ty podła!… Ty wstrętna!… – syczała na siebie w ciemności.