Za darmo

Kobieta bez skazy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XVII

Jakkolwiek Rena nie oddała się Halskiemu – lecz już odsłoniła przed nim gorzej niż swe poddanie się.

Odsłoniła niepokój żądzy – niezaspokojonej i proszącej – więc tem samem pozbawionej uroku niedostępnej królewskości.

Zbyt wytrawnym był w sprawach miłosnych, ażeby nie zrozumiał, co ją przywiodło i nie wyczuł istoty jej pomieszania, z jakiem przed nim stanęła.

I coś w nim drgnęło i przeraziło się. Nasycony obecnie leniwą powolnością Weychertowej, która wyznawała zasadę ne demander jamais – et ne refuser jamais – pasł zupełnie dowolnie i jedynie według własnego upodobania żądzę swego ciała. Nie pragnął więc posiąść Reny i ta strona ich stosunku pozostawiała go zimnym i obojętnym.

– Natomiast – wykwitało w nim to coś, czego nie zaznał od swych lat najmłodszych – jakieś pragnienie tęsknicy – jakieś dążenie do przejścia choćby koło wierności czystej, cichej, nie narzucającej się. Zaczynał zwracać się myślą w stronę kobiet wyniosłych, strojnych w ogromną piękność wewnętrzną, olśniewającą nieokreślonym blaskiem ich zewnętrzne wdzięki. Gdy Weychertowa, biała i różowa, obfita w ciało jak kobiety Rubensa, garnęła go ku sobie – po doznaniu dreszczu finalnej rozkoszy – miał ochotę cisnąć nią o ziemię, jak bezużyteczną już, z opalu wyrobioną czarą, z której przed chwilą pił pospolite wino, o trochę cierpkim, trywialnym smaku, przygodnie, jedynie dla ugaszenia pragnienia podanego mu trunku. I gdy odchodziła brzydko, ciężko, żegnając się z nim niewykwintnym gestem jakiejś dziewki Defreggera – zostawał chmurny, ociężały, stęskniony – w nieporządku i nieładzie swej wytwornej sypialni – która tchnęła prostym wykwintem, a którą godzinne przyjście Weychertowej zdołało przemienić w burżuazyjny śmietnik – mieszczańskich alkow.

I z najwyższym niesmakiem składał, ustawiał, wietrzył, odsłaniał swe złote story, zmieniał kwiatom wodę, cudnym, kwitnącym, żółtym azaljom, na które ona nawet uwagi nie zwróciła.

I kładł się na nizką sofę, pokrytą prześliczną, staroperską makatą, o doskonałych tonach rdzawych, połyskujących złotem, rzadkich deseni – i marzył o jakiemś smukłem zjawisku kobiecem, które w lekkiej, prostej szacie snułoby się cicho, wśród wytwornych sprzętów i prostemi, a przecież dziwnie wykwintnemi gestami, dopełniałoby wytworności, przepełniającej nietylko te pokoje, ale i wewnętrzne pragnienie jego usposobienia.

Nigdy, niestety, nie spotkał takiej kobiety, która potrafiłaby połączyć w sobie zalety sprawnej i doskonałej metresy z pięknością delikatną – zjawiska.

Tak niewiele kobiet, nie tylko wśród naszego społeczeństwa, ale w ogóle na świecie, potrafi przejść przez życie miłosne z całym powabem i urokiem – i podać kochankowi cud swego ciała, jak bukiet kwiatów, coraz piękniejszych, w każdem oświetleniu innych i przez to ciągle pożądanych. Urok, jakim takie kobiety potrafią otoczyć najdrobniejszy i najbardziej błahy szczegół, odnoszący się do miłości – pozostawia właśnie w sercu mężczyzny to wieczyste, niezatarte pragnienie i jakąś nić, wiążącą go nierozerwalnie z tą właśnie kochanką.

Stąd powstają owe dziwne fakty, sprowadzające pod okna opuszczonej kochanki – człowieka, który sam, dobrowolnie, rozdarłszy wiernie oddane sobie serce, odszedł napozór znudzony i przesycony cichem, wytwornem pięknem, którem go otoczono. I pomimo szeregu innych metres – nagle jakby zapomniana nuta, jakby zapach zakwitających łąk – powstaje w głębi duszy wspomnienie cichych kroków – pocałunku nieśmiałego spadającego na zachmurzone czoło – uścisku ręki przy powitaniu, w którem jest wyśpiewana cała moc przeżytych tęsknot, kwiat, spadający z okna pod stopy odchodzącego późną nocą kochanka…

I oto – pragnienie – tęsknica – i oto drży nitka miłosna, którą kobieta, odchodząc delikatnie i lekko, nie zerwała, lecz zadzierzgnęła silniej jeszcze. I z ruin miłości powstają wonne, cudne kwiaty i czynią na chwilę złudzenie, że poza kratą cmentarza jeszcze pulsuje życie i drży czarującą władzą. Następuje przeżywanie chwil już przeżytych, a że obecnie są już tylko nie prawdą samą, lecz jej złudzeniem – tem są droższe i piękniejszym oświetlone blaskiem.

Pastelowy wdzięk owej miłości nabiera w tym blasku mocniejszych, doskonalszych barw – cichy szept przemienia się w pewniejszy, bardziej brzmiący ton – a gest kornego oddania się w półomdlenie, przyzywające do złożenia tych niezłożonych pocałunków, pod któremi łkają mimowolnym spazmem fibry całego ciała.

I oto – o ranku wiosennym, lub cichej, srebrnej nocy idzie ten, który uchodzi za przeżytego, jak strojny w brokat poeta z zamierzchłej Wenecji, pod któreś sottoportico – i wsłuchuje się w echo ściszone własnych kroków – pod okna zamknięte, z których kwiat już nie pada.

Patrzy jednak – i w wyobraźni swej przeżywa – przeżyć musi delikatną piękność minionej chwili – bo taka jest moc kobiet, które potrafiły, obnażając się, w chwili uniesienia, zatrzymać na sobie choćby strzępek gazy – jakby nie chcąc nigdy abdykować zupełnie z królewskiej szaty Westalki.

*

Halski pół swego życia erotycznego spędził na tęsknocie i poszukiwaniu takiej właśnie miłości. Szalona kultura estetyczna wykształciła jego smak w tym kierunku. Lecz szybko odczuł, że wszystkie jego wysiłki w tym względzie są próżne. Brał sobie kochanki z rozmaitych warstw i klas – z rozmaitych ras i pochodzeń. Właśnie mocą kontrastu waliły mu się w objęcia istoty w rzeczywistości gruboskórne i grubo zmysłowe. Każda z nich prawie w pierwszej chwili zbliżenia zaznaczała się szpetnie i niedbale. Żadna nie czyniła z kwestji przypodobania się zasadniczego tonu swego do niego stosunku. Żadna nie potrafiła przyjść na schadzkę, milcząc, z ustami spragnionemi a mimo to omdlewającemi w uśmiechu smutnej melancholji. Żadna nie potrafiła pozwolić mu zdjąć swe szaty powoli, jakby z żalem i z ciągłem, nieustającem uczuciem dziewczęcego zawstydzenia. Żadna nie potrafiła paść na łoże powabnie, miękko i z gracją – zachowując doskonałość linij. Żadna nie umiała konać mu w objęciach, patrząc w jego źrenice i podwajając w ten sposób siłę wrażenia.

Żadna nie potrafiła być zarazem wampirem i ofiarą, składającą swe życie na ołtarzu miłości. Żadna nie potrafiła w danej chwili zbyt lubieżnych pieszczot ukryć twarz swoją w gęstwę rozrzuconych włosów, aby kochanek nie dojrzał na tejże twarzy zaniku boskiej słodyczy, którą tak uwielbiał.

I żadna zwłaszcza nie potrafiła wypięknić to „potem” – najniebezpieczniejsze, ten powrót z chwil oderwania się od ziemi – do zupełnie realnego, często wstrętnego istnienia. – Żadna nie potrafiła pozostać tak długo milczącą, nie istniejącą – dokąd sam nie przywołał jej do wspólnego wzięcia udziału w rzeczywistości życiowej. – A później – żadna nie potrafiła odejść, czy pozwolić mu odejść z odrobiną nowej żądzy, rozbudzonej zalotną, jakby bezwiedną, tkliwą obojętnością. – Zimne podanie ręki, a potem kwiaty padające z okna pod stopy – lub jeśli u niego, powrót z ciemni przedpokoju, z ustami nabrzmiałemi jednem gorącem słowem lub pocałunkiem.

Marzył o kobiecie, która potrafiłaby przynieść w zanadrzu swej koronkowej koszuli ciepłe, pachnące nią fiołki – i fiołki te rozrzucić na pościeli – a co więcej zostawić je tak już potem na resztę nocy. Marzył o tej, któraby umiała kochać jego piękne i cenne sztychy, które stanowiły poprostu chlubę jego życia. – Marzył o takiej pół nagiej, białej tą odrębną białością delikatnych kobiet – kochance – pochylonej nad ogromem tek, w których chował swe najpiękniejsze okazy, jedynie tylko dla niego zrozumiałe. – Lampa, osłonięta żółtawym abażurem, oblewała drobną główkę – głowę rasowych kobiet z Andaluzji, mającej jako cechę przecudne pochylenie karku i doskonałą okrągłość czaszki. – Jako okrycie w zimie wyobrażał sobie puch czarny selskinów, miłośnie otulających bose, długie, paziowskie nogi – z całą dezinwolturą zwisające z poręczy fotelu – w lecie mgłą batystowej koszuli z rozerwanem ramiączkiem wstążki, o ciemnej, amarantowej, gorącej barwie.

Lub kochanka ta, na wpół ubrana, w swych jedwabnych, cieniuchnych pończoszkach, silnie wyciągniętych, w lakierowanych pantofelkach, o szpiczastych, wysokich obcasikach – zajmowała się wdzięcznie, cicho, nalewaniem w cenne, stare kieliszki – wina, o bursztynowej barwie i upajającym zapachu. – Śliczne, kochające ręce podawały mu aromatyczne owoce, starannie przygotowane i wybrane przez niego. – Czyniąc to, miała wdzięczne ruchy, cechujące specjalną pieczołowitość, z jaką zajmują się kobiety – kochankiem. – Te drobne usługi nabierały właśnie przez ten wdzięk ogromnej ceny i wagi – a z rzeczy niezmiernie prozaicznych stawały się prawie pięknemi…

Nie spotkał nigdy takiej kobiety, któraby umiała w miłość i całą jej sferę przelać rasowość swego ciała i duszy.

Czasem, złudzony jakimś patrycjuszowskim wyglądem, wprowadzał w swe życie erotyczne stworzenie wyniosłe, od którego spodziewał się także wyniosłości wrażeń. Lecz oto przybycie na schadzkę w sportowych, amerykańskich bucikach, zajęcie miejsca na sofie, okrytej czarującą, perską makatą, w tych właśnie butach, o szerokich, aroganckich, nie kobiecych formach – wystarczało, aby zetrzeć iluzję chwil miłosnych.

Inna, mająca profil Katarzyny Sforzy, według portretu Piotra Cosimy – tę delikatną pobożność rysów, oprawnych w złoty puch trefionych włosów – czarowała go jakimś renesansowym urokiem. – Gdy przybyła wreszcie do jego mieszkanie, odziana w czarny aksamit, posadził ją na fotelu, obitym resztkami wspaniałego ornatu, może z czasów Juliusza II. – Lecz w uszach tego sobowtóra, córki Sforzów – widniały ogromne, bankierskie kolczyki – bardzo kosztowne, bardzo nowoczesne i bardzo „żadne”. – Szafiry okolone brylantami. – Kolczyki metres, aktorek lub żon tych, którzy do pieniędzy doszli. – Ukląkł przed nią nabożnie i na dłoni podał jej przecudne zausznice z filigranu weneckiego, stare, wiekowe – osypane bielą pereł i drobniuchnym deszczem zielonych, cudownie emaliowanych listeczków.

 

Wzięła ten wykwint artyzmu i przyglądała się mu w milczeniu.

– Włóż je… – prosił.

Lecz Sforza wydęła usta wzgardliwie.

– Dziękuję ci – moje się lepiej świecą!

Zerwał z nią dnia następnego.

Lecz wiecznie głodny – rozpoczął nowe poszukiwania. I zapadał coraz gorzej.

W sypialni jego, jak w kalejdoskopie, zjawiały się szeregi kobiet, a on z jakąś rozpaczliwą furją wyrzucał je bez względu na ich fizyczne i duchowe dane. – Jedne rozpraszały się bezustannie, inne znowu przybierały maskę tajemnicy, a pod tą tajemnicą kryła się najczęściej pustka i głupota. On przecież instynktownie wyczuwał to odrazu i szedł dalej, schodząc coraz niżej. – Wreszcie spadł do owego pożądania tylko żywiołowego i uczynił sobie z niego przykazanie życia. Zaczynały mu wystarczać cielska Weychertowej i nie robił jej już scen, których ukrytą przyczyną było rozrzucenie na środku sypialni zdeformowanego gorsetu z wypoconego batystu. – Rezygnował z marzeń o doskonałej kochance, lecz nie rezygnował z erotyzmu.

Nie chciał kochać, lecz chciał używać zmysłowych dreszczów – lękając się, aby brak zadowolenia tychże nie odbił się na jego intellektualnych dorobkach, nadając im oschłość, właściwą duchom, żartym ascezą.

*

Jedynie Rena uczyniła na nim wrażenie kobiety, umiejącej szczęśliwie wybrnąć z trudnej roli kochanki – mózgowca i estety. Stąd owo rzucenie się ku niej – bezowocne, wskutek jej oporu. – I potem marna, brzydka plotka, która nie tyle zraniła jego miłość własną mężczyzny, ile uczyniła mu jakby zawód, jakby taki porzucony, wypocony gorset na pastelowym tonie kobierca jego sypialni.

Teraz znów jeszcze jeden lęk ogarniał go. – Dojrzał w Renie przebłyski tych pragnień, które nawet w takiej, jak Rena, kobiecie, zdołają zniweczyć wrodzoną jej dumę i wyniosłość.

Dawniej byłby skwapliwie skorzystał z tego odkrycia i czynił wszystko, co można, aby posiąść Renę, co zdawało mu się poniekąd ułatwione.

Lecz teraz – stało się inaczej.

Przeraził się tego – i cofnął. – Zdawało mu się niewyraźnie, jakby miał ściągnąć z ołtarza pęk kwiecia i przystroić niem swe łoże rozpusty.

Dopiero teraz dostrzegł, jaką właściwie rolę grała Rena w galerji jego „typów” – kobiecych.

Niedoścignioną…

Uśmiechnął się mimowoli – lecz w uśmiechu tym nie było dawnego szyderstwa i ironji.

Jakiś przymus!

*

Lecz równocześnie, mocą dawnego nałogu, powstały w jego podświadomości wahania się i słowa…

– Nie należy długo się modlić przed Beatryczą – bo zmieni się w Messalinę…

Zwłaszcza przekonał się, że w Renie tkwiła wrodzona, mała Messalinka…

„Więc niech – modli się kto inny i tę metamorfozę sprawi” – myślał, pełen jeszcze dziwnego wrażenia.

Lecz mimowoli do ołtarzyka Beatryczy – wracał całą swą istotą, spragnioną zestrojonej harmonji miłosnej ekstazy.

– Niech kto inny!… – powtarzał uparcie…

XVIII

Przez cały tydzień Rena nie wychodziła poza próg swego mieszkania, popadłszy nagle w jakąś chorobliwą apatję. Kilkakrotnie odwiedzał ją Kaswin. Znosiła jego obecność dość łaskawie – nie pozwalając mu wszakże na dawne poufałości. W ogóle zmieniła się zupełnie. Zaniedbała się nawet w stroju i w geście. Robiła wrażenie kogoś – kto się już niczego nie spodziewa.

Kazała Kaswinowi opowiadać sobie jego dawne afery miłosne, słuchając pilnie, jakby robiła jakieś studja… On, uszczęśliwiony, dosiadał swego konika z zapałem, który ożywia zwykle młokosów, opowiadających o swoich erotycznych próbach i początkach. Podawał je w formie powiększonej, robiąc z prostych, zwyczajnych, młodzieńczych przygód, jakieś dramaty lub farsy o pewnem uczuciu. Przerywała mu często niecierpliwie.

– Nie blaguj! – mówiła, umiejąc już orjentować się w sferze miłosnych prawdopodobieństw.

Czasem znów pytała z jakąś namiętną ciekawością:

– Czy wszyscy mężczyźni tak?…

Odpowiadał jej, przybierając minę subtelną:

– O!… Nie! Ja w tych wypadkach jestem zupełnie indywidualny. Tak mi mówiły te, które mnie kochały.

Patrzyła na niego z nieokreślonym wyrazem twarzy. Było to pomieszanie jakby wstrętu i zarazem smutku.

Mimo to pozostawiała w jego dłoniach swe ręce, które rozpalały się mimowoli od dotknięcia jego niewprawnych, młodzieńczych palców. Czyniła to, jakby w potakiwaniu przyjaznego zespołu, przekonania siebie samej, że jest ktoś, na kim w danej chwili przyjaźnie oprzeć się będzie mogła. I wszystkiemi środkami starała się właśnie nadać swemu stosunkowi do Kaswina cechę czystej przyjaźni. Leżąc na otomance, z oczyma przymkniętemi, wysłuchiwała cierpliwie, po raz dziesiąty jego opowieści o miłości jego z szansonetką rosyjską, która w Bristolu cały miesiąc wyła niemożliwym a podejrzanym głosem, rozdzierające, melancholijne pieśni.

– Była to bogata, niepospolita. Powiadam, Renusiu, bujna i żywiołowa. Trochę piła… ale to, aby nie pamiętać o swoich nieszczęściach. Była bardzo nieszczęśliwa… Córka generała… Co? Nie wierzysz? Jak Boga kocham! Sama mi to powiedziała, a przytem tak się sklęła, po swojemu, że aż mi włosy stanęły… Życie jej dwa razy uratowałem.

– ?…

– Tak! Odebrałem jej dwa razy ogromny pistolet, z którym wszędzie na występy jeździła. Mówiła, że to po ojcu, generale. Przemocą wydzierałem jej tę broń z ręki.

– Zapewne działo się to wtedy, gdy owa interesująca dama się upiła!

Kaswin aż podniósł ręce w górę.

– Renusiu! Jesteś niesprawiedliwa! Jako kobieta powinnaś odczuć nieszczęście drugiej kobiety.

Rena aż zarumieniła się z gniewu.

– Takie coś, z Bristolu – nie jest dla mnie kobietą! – krzyknęła po dawnemu.

Lecz Kaswin upierał się przy swojem.

– Jest kobietą – i to jaką!…

Aż mu się oczy zaświeciły na wspomnienie tej „jakości”.

– Tylko takie kobiety umieją kochać.

– Winszuję. Miłość za pieniądze.

– Ona mnie kochała.

– Za ile?

– Dla mnie samego.

– Ślicznie! A więc amant de coeur – szanse z Bristolu!

Kaswin się naszczurzył.

– No… zawsze wydałem podczas pięciu tygodni – czterysta koron.

Rena aż się tarzała ze śmiechu po szezlągu.

– Bój się Boga! Co za suma!

Zmieszał się.

– No… dla mnie bardzo dużo… Papa mój daje mi bardzo mało, a pensja w namiestnictwie, cóż to znaczy? Zresztą, ona tych pieniędzy nie brała dla siebie.

– O! Dla… Alfonsa.

– Wcale nie. Dla ślepej matki. Matka jej mieszka w Samarkandzie.

Nagle Rena śmiać się przestała.

– Jakiś ty głupi! – wyrzekła z pewnem uwielbieniem. – Byle dziewka…

– O! Ona była wdowa i baronowa. Nazywała się na afiszu Smirnoff, a właściwie Van Depp. Mąż jej strzelił sobie w łeb na trzeci dzień po ślubie. Miała przy sobie rewolwer, którym się zastrzelił.

– Ależ to był arsenał wędrujący ta dama!

– Darowała mi ten rewolwer – zawsze go mam przy sobie…

Wyjął z kieszeni mały, brzydki rewolwerek.

Rena rzuciła się nerwowo.

– Schowaj to szkaradztwo!

– Ależ… nie bój się, Renusiu!

Zadziwił się. Była nagle blada. Dyszała ciężko.

– Czego się boisz? Ja umiem z bronią się obchodzić.

– Nie ciebie się boję…

– ?…

– Siebie!

Upadła na sofę i leżała nieruchomo, patrząc w sufit martwemi oczyma.

Schował rewolwer do kieszeni.

– Ona do tinglu z rozpaczy za mężem wstąpiła… – zaczął znowu.

Lecz przerwała mu gniewnie:

– Cicho!

Po chwilowem milczeniu padł jej głos, ale jakby innej, drugiej, nieznanej kobiety.

– Ty – powiedz! Ile ja jestem na pieniądze warta?

– ?…

– No tak! Gdybym chciała sobą frymarczyć, jak taka Van Depp – ile mogłabym żądać za jedną noc?

Aż osunął się na klęczki przed nią.

– Renusiu – co ty!…

– Odpowiadaj! Otaksuj!

Podniosła się na szezlągu, podała naprzód piersi, wyprężyła ciało. Była gibka, smukła, ciekawa. Głowa jej, anielsko piękna, wabiła wyrazem cichej, skrytej rozpusty. Przez firankę rzęs błyszczały dawne blaski oczu.

Złożył ręce jak do modlitwy.

– Renusiu! Ty jesteś bez ceny!…

– Tak! To wiadomo! Ale… przecież oceń! Po swojemu, po męsku…

– Ja nie wiem… ja…

Skrzywiła usta.

– Tak! Prawda! Kochasz się we mnie, więc jesteś zaślepiony! Ale ktoś inny, obcy… naprzykład taki… ot… Halski…

Śmiała się boleśnie, nerwowo.

Kaswin szarpnął się.

– Taki Halski jest zgniły na punkcie kobiet. Onby cię nawet nie potrafił ocenić, Renusiu… On potrzebuje innego rodzaju kobiety.

Opadła znów na poduszki.

– Tak? – wyrzekła przeciągle. – Tak? Więc – gdyby Halski mnie nie chciał, to jedynie dlatego, że nie jestem jego typem?

– Jedynie!

Zaiskrzyła się nagłym gniewem.

– Osioł jesteś! – krzyknęła z pasją. – Jeżeli Halski nie stara się wszelkiemi siłami mnie pozyskać, to jedynie dlatego, że chce mnie mieć na ołtarzu…

– Na czem?

– Na ołtarzu, jako kobietę niedościgłą, a więc doskonałą, inną, niż wszystkie.

Lecz Kaswin uparcie potrząsał głową.

– On miesiąc temu twierdził, że kobiety cnotliwsze są najczęściej źle zbudowane.

– Teraz tego nie mówi.

– Owszem. Wczoraj widziałem go z Weychertową w cukierni. Mówił, że takie kobiety są po prostu kaleki.

– Kobiety cnotliwe?

– Tak!

– Wczoraj to mówił?

– Wczoraj.

Wyprostowała się jak struna na miękkiem podłożu sofy. Zarzuciła ręce na tył głowy. Nagle pociemniała jej cera, usta zacisnęły się, nozdrza zamknęły.

Leżała tak długą chwilę. Wreszcie odetchnęła ciężko, jakby wychodząc ze snu przykrego. Półgłosem wyrzekła:

– Mówmy o czem innem!

XIX

Po odejściu Kaswina pozostała nieruchoma i wśród zmroku. Ubiegłą godzinę spędzili sztucznie nastrojeni, starając się interesować objawami życia pozaerotycznego. Lecz działo się to trudno. Nietylko dlatego, że oboje byli przedrażnieni i jakby napojeni żądzą, lecz dlatego, że i te objawy życia ogólnego splatały się, potrącały, powstawały, konały, rozwijały, marły w sferze, z której potęgi rozrodczej wytrącić nie było sposobu.

Co chwila – miłość pełna, doskonała, z całą pięknością płomiennej żądzy, dysząca namiętnością – zjawiała się – pomimo, iż sprzysięgła się na nią cała potęga tych, którzy, mieniąc się obrońcami duszy ludzkiej, sprowadzili ją właśnie tą obroną swoją do rozmiarów motoru, poruszającego jedynie zwierzę stadne, trwożliwe i senne, bijące się w piersi przed kodeksem i dogmatem, broniące pazurami swych interesów – pod podłemi pozorami bronienia interesów ogółu.

Wykreśliwszy poza nawias życie płciowe – zwłaszcza dla kobiety, utrudniwszy jej z całą głupotą i ciemnotą spełnienie najgłówniejszej i najważniejszej funkcji życiowej, wparłszy w nią abstynencję cielesną pod grozą klątwy i tragicznego wyrzucenia za nawias społeczny – tem samem stworzono z niej istotę kaleką moralnie i fizycznie – nauczono kłamstwa, obłudy, szarpania się w siatce, zaciskającej ją płomieniem przesądów, wytworzonych z powietrza i żrącej jej ciało szaty Dejaniry.

Najczystsza jest najgorszą rozpustnicą w pożądaniach swych tajnych i dławionych – i właśnie, im czystsza ciałem, tem brudniejsza myślą.

Noc parna, duszna, noc srebrna pełni księżyca, noc długa zimowych tęsknic, noc jesienna, pełna szmeru spadających liści, każe ofierze czystości kąsać własne ramiona w bezużytecznych spazmach, rozrzucanych na wicher obłędnych uniesień. I nigdy kobieta nie może być i nie będzie sobą i szczerością samą, bo od gruntu, od podstaw zadano jej błotny fałsz kaleki, mogącej wydzierać tylko skrycie sobie zadowolenia i zaspakajania.

Pomyślcie – czy może być mowa o prostolinijności takich kobiet, gdy od młodości najczulszej postawiono ją w szeregu tych z kłami idących w szale pragnienia, pełzających podstępnie, aby choć pozór, cień rozkoszy wykroić sobie – zamiast słusznie należnego im zaspokojenia.

Pomyślcie – co pragnąć wam wolno od tych, które pędem wiosennym czarująco rozwijają się, wołając wielkim głosem: „Otóż my pełne, dojrzałe, doskonałe, drży w nas wszystko od oczekiwania – dajcie nam żyć”…

W łeb, w piersi, w łono wali taran świata, wytworzonego przez bandę zaskrońców – świata, mieniącego się być prawdą, a będącego błotną, kloaczną esencją kłamliwości. Za ciało chwyta, za cud płciowej tajemnicy i piętnuje swą oślizgłą dłonią spuchłego egoisty jako hańbę, z którą kryć się trzeba. Wszystko ginie, przeinacza się. Złuda tworzy podstawę, na której ma wyróść i rozwinąć się przeczysty kwiat cnoty. Czystą „schludność” kobiety pierwotnej zakaża zaraza fałszu. Rozpoczyna się walka, rzucanie kamieni, tarzanie przeklętych głów po skalistych wydmach potępienia. Natura walczy z całą siłą o swe prawa, nie chcąc zadowolić się wartościami doskonałości, które są w istocie rzeczy kłamstwem zgniłem tylko. Walczenie o zachowanie siebie idzie tu o lepsze z całą masą uprzęży, obwieszającej istotę kobiety, pod pozorem nadania jej szlachetnych kierunków…

 

W łańcuchach poznanie najważniejszego instynktu nastąpiło – i wiosnę – wreszcie całą życiową gamę kazano spędzać na samem przezwyciężaniu się. W imię czego? – Jako ideał podano poniżenie w składaniu ciągłych ofiar nieznanemu Bogu. Wytrzebiono gaje wielkich namiętności i założono munsztuki w rasowe szczęki. Sprzeniewierzanie się swoim własnym instynktom ugloryfikowano i ustawiono na ołtarzach. Zgroza, strach, dreszcz śmiertelny całunem okrywa duszę na myśl rachunku, jaki czynić muszą ze sobą kobiety w chwili zgonu.

Dwie alternatywy.

Albo – życie czyste – w walce, w skąsaniu własnego ciała i nieużyta siła, domagająca się zadowolenia, a ciągle dławiona dziką, szaloną potęgą obłudnych ascez.

Albo – dezorganizujące, upadlające broczenia w kłamstwie, w gnijącem, tajnem, wychwytywanem po kątach zmysłowem ukojeniu. Po co tu całe budzenie wytwornych ideałów, tworzenie jakiejś doskonałej etycznej atmosfery dookoła takiej kalekiej istoty?

Należy się weżreć w jej tajnię, obalić nagle na wezgłowie i kazać tak wyszeptać spowiedź lub milczeniem jeszcze tragiczniejszą wyznać prawdę. Wtedy dopiero postrzępią się psychologiczne kłamliwości i okaże się rzeczywista wartość anielskich nocy bezsennych i stylowych kobiet, które przeszły „bez skazy”. Skazitelność ich pragnień rozlałaby się płonącą lawą z huczącego krateru ich warg pokąsanych i serc przegniłych, pierwej, nim zdołają zabić prawdziwem, pełnem tętnem.

I oto – nieprzeparta już tragedja, niewidoczne zapadnięcie się królestwa obłudy i fałszywego ideału moralnego – zanadto bowiem dobrze podparte są ściany tej świątyni, a podparte przez gady łaskocące i najniższe i rzeczywiście grube popędy ludzkości – wytworzone dopiero przez ludzi, a więc mające w sobie egoizm eunuchów i skopców! Z ustami, pełnemi obleśnych uśmieszków i Boga – bluźnią najstraszniej, negując owej Sile twórczej doskonałość logiczności w tworzeniu i poprawiają swą brudną głupotą doskonałość samą. Wyciem, buntem, protestem, jadem kłamstwa, fałszu, znikczemnienia odpowiada wijąca się w męczarniach kohorta kobiet – i powoli z buntu przechodzi w gnuśność, obłędną podległość, lizanie rąk, które wyryły żrącą solą ich łez przykazanie, strącające w przepaść cudowny kwiat płciowego misterjum – jako rzecz karygodną, posępną, niechlujną – lub co gorsza, przyczepiając doń etykietę z dewocją spełnianego obowiązku.

*

W pustej przestrzeni, po której tylko wyją wichry (chóry potępionych) i samotne wierzby łamią swe ramiona obłędnym, bezcelowym gestem – wsłuchiwać się należy, odgraniczając się od przeżytych i ułożonych już w sobie warstwami drobnostek.

Trzeba zacząć „od początku”. Zarzucić czarny całun nieprzenikniony i pozostać tak, jak mówią, „od początku”. A rozełka się w nas i zawyje tak straszny ból, tak trwożny krzyk, że wyciągną się nasze pięści rozpacznie, a zdejmie nas obłędna trwoga nad tem, w czem żyć musimy. Raz jeszcze powtarzam, olśni nas prawda – że nie żądać od tej, którą od pierwszej chwili okaleczono i zażądano, by nietylko przyjęła swe kalectwo, lecz padła przed niem w ekstazie – nie żądać od niej ukochania Prawdy i zrozumienia jej. Oplwany jest ten sztandar codziennem jej kłamstwem, targany powoli na strzępy i rozrzucany na nicość. Zeszyto na nim dwa słowa:

Erotyzm i Etyka…

I oto, sięgając i wydzierając ku sobie jedno, kobieta szarpie i niweczy drugie. Bo te dwie potęgi mają dość sił żywotnych, aby istnieć same i wykarmić ludzką egzystencję. Połączone razem, zagryzą się i będą mimo wszystko zagarniały pod swe szpony daną indywidualność. I tak wlec się będzie ciągła, wieczysta tragedja – bez wyjścia, bez ratunku, dopóki nie runie przekleństwo fałszu i jego bezecne, bezczelne Królestwo!