Za darmo

Kobieta bez skazy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

X

Noc jej była głucha, dzika, pusta. Przechodziła ją całą po pokoju, bosa, anielsko piękna w swej długiej, białej koszuli.

Wstawał w niej świat pasji. Witała go trwożna, lecz nie czyniła nic, aby stłumić to w sobie. Przeciwnie, bezwiednie wyciągała ku niemu ramiona.

W ciszy nocnej dolatywały ją przeczyste, metaliczne dźwięki zegara „po Stanisławie Auguście”. Była chwila, w której jakiś sentyment przesunąć się jej zapragnął przez głowę.

Ilu tak bezsennym kobietom wydzwaniał on już godziny? Ile tak kobiet snuło się w przeźroczach swych nocnych batystów, modląc się o spokój?…

– Lub o zrozumienie stanu swego serca? – dodał jakiś głos z najtajniejszej jej głębi.

Lecz zaraz pod dreszczem, spadającym na nią jakby deszcz drobnych płomieni:

– Serca? Czy o serce tu chodzi?…

Przerażona zatrzymała się.

Zabrakło jej tchu.

Ona go nie kochała. Ona…

Dokończyć nie śmiała. Jakaś jasność przebijała się ku niej wśród mroków.

Chciała odeprzeć tę jasność, lękając się jej więcej, niż śmierci.

– Nie! Nie!… Tak nie jest…

Gdyby mogła, padłaby na kolana przed własnem sercem, przed sentymentem.

– Odezwij się! Ratuj mnie!…

Odwróciła się ku oknu, przez które znów świt leniwie zmęczony się wkradał.

– Ja ko-cham! ko-cham!… – szeptała zbielałemi usty.

I tuląc swe ręce do piersi, gniotąc i kalecząc swe ciało, dodała:

– Tylko kocham! Tylko kocham! Nic więcej.

*

Robiła to ustępstwo. Przyśpieszała wyznania, odrzucała formy przejściowe, aby coś stłumić w sobie, czego dopuścić na powierzchnię nie chciała. Wchodziła w układ z samą sobą. Decydowała się na ustępstwo.

– Będziesz kochać, kochać nieszczęśliwie, beznadziejnie. To ci wolno… to cię nie shańbi. Przeciwnie, to jest piękne, szlachetne, to należy do uczuć wyższych, na które zdobywać się mogą tylko doskonalsze gatunki kobiet.

Uspokoiło ją to trochę. Zdawało się jej, że walka jej skończona. Ogarnął ją teraz bezgraniczny smutek. Szło jej głównie o to, aby nadać mu ton specjalnie melancholijny.

Wydobywała na wierzch złożone do lamusa dziewczęce tkliwości. Delikatnie, z głową zwieszoną, posunęła się do łóżku, które zdało się jej być przytuliskiem marzeń.

– Myśleć o nim będę!… – postanowiła, układając się wdzięcznie na pościeli – tylko myśleć…

Chętnie byłaby się rozpłakała, ale łzy nie przychodziły. Natomiast jakby gorące strugi spływały od karku wzdłuż krzyża i bioder. Pościel powoli stawała się jej wrogą i nieprzychylną. Nie wstawała jednak, leżała uparcie, starając się pozostać nieruchomą i zapadać w trans.

Zdawało się jej chwilami, że zdaleka dolatuje ją jakiś szept dwojga ludzi, szept jakby gryzących się ust, warg, pijących pocałunki…

Halucynacja ta słuchowa płynęła jakby na fali gorąca poprzez cienie, cisze. Podkradała się do niej, wyciągając szeleszczące macki. Ona całą siłą wydzierała tylko z tego szeptu część jego głosu, druzgocąc w niebycie współudział kobiety. Nadawała mu dźwięki szlachetne i wzniosłe. Dławiła to, co mogło być charczeniem będącej u zenitu rozkoszy. Tylko wysączała zeń słodycz i harmonję melancholji i poiła się niemi, oddychając ciężko.

– On jest sam! Sam! – szeptała mimowoli kłamstwa zbielałemi wargami, którym kazała się uśmiechać.

I z rezygnacją przybierała pozę ukrzyżowanej – oczekującej na mękę ducha, która już dla niej jako rozkosz przedstawiać się zaczynała. Nie tłumaczyła sobie tego stanu, który był przecież nadzwyczaj łatwy do zrozumienia.

Tak negowała i bała się rozkoszy cielesnej, iż oczekiwała z niecierpliwością na męczarnię duchową, chcąc bólem przygłuszyć siłę i moc pragnienia, które wielkiem pożądaniem z głębin jej biły w więzienne bramy jej ciała, gotowe, zdrowia i odczucia pełne.

Jak pensjonarka ofiarowywała sobie bukiet sentymentów, czując, że już bezsilną jest i że tam na dnie bunt straszny gotów jest do zerwania tam, nałożonych tak sztucznie przez przygotowane i przyrządzone szabloniki umów społecznych. Więc jeszcze sięgała do romantycznych katarynek i uniesień i nakręcała się na pozytywkowy ton czułości, sądząc, że zaspokoi to, co przypuszczała chwilową, chorobliwą chimerą.

*

Prawie sennie zdołała ukołysać w sobie te gniewliwe, instynktowne porywy. Tuląc się w myśli w morze uczucia, brała już je za rzecz realną i kładła je jako kres swej rozterce wewnętrznej.

– Kocham… kocham…

Fałszywo, zgrzytliwie jednak było jej z tem. Półnaga, płonąca – i ona i rzeczy martwe, które ją otaczały, całe aż kładły się pod stopy zmysłowości, bezbronne i stęsknione. Dziewczęce uroki nocnych tęsknot, białe i niewyraźne, dysharmonją tu były i prawie śmiesznością. I człowiek, do którego szarpało się to pragnienie idealnych uniesień, tak mało był im podatny i odpowiedni, że raczej zdawał się mściwie odpychać od siebie podobnie jękliwe i anemiczne zachcianki. Dziewicom na nocne tęsknice nie był przedmiotem ten Halski o ustach płonących kwiatem purpury kaktusa, w jedwabiu brody. Myśl o tych ustach nagle szarpnęła ciałem Reny. Jedną sekundę wydało się jej, że są tuż nad nią, pochylone, uśmiechnięte, dyszące. Jedną sekundę czuła w dyszeniu tem woń świeżo skoszonego siana, w połączeniu z lekkim zapachem tytoniu. Było to wrażenie zupełnie realne, doskonałe, ludzkie – wnikało w nią przez jej otwarte usta i zatrzymało się wzdłuż krzyża pomiędzy łopatkami, jak pchnięcie noża. Zatamowało jej oddech. Porwało ją. Zniszczyło jej doskonałą pozę cierpiącej romantyczki.

Jak obłąkana usiadła na łóżku.

Poznała wrażenie owej nocy, wrażenie chwili, gdy giął ją w swych stalowych objęciach.

– Jezus Marja! – jęknęła – Jezus Marja!…

XI

– Pani Weychertowa!

– ?…

– Czy prosić?

Rena chce powiedzieć nie, lecz sama nie wie, dlaczego odpowiada pokojówce, odsłaniającej story:

– Tak… tak…

Ciągnie ją zwierzęco, instynktownie do tej kobiety.

Zapomina nawet o „przypudrowaniu się”. Przytuliła się do poduszek, na drzwi patrzy łakomie.

Wchodzi Weychertowa. Jest dziwnie świeża, odmłodzona. Coś bije z jej twarzy, z jej całej postaci. Wyszlachetniała. Promienieje w swym białym płóciennym kostjumie, obszytym czarną wypustką. Głównie zmiana korzystna skoncentrowała się w jej oczach, które mają jakieś plusy szczęścia, jakieś resztki blasków niedomówionych, łaskotliwe i przymilające się prośby i triumfalną wieść zupełnego zadowolenia. Wszystko to Rena odczuwa w jednej chwili. Spodziewała się znaleźć Weychertową znędzniałą, pogrążoną w jakiejś szpetocie, wstrętną; natomiast ta wzmożona piękność, to wyszlachetnienie urody, ta kobiecość oszlifowana nagle najdoskonalej, uderzyła w nią triumfująco i przygniotła ją bez słowa, samą milczącą potęgą swoją.

Do piersi Weychertowa miała przypiętą przecudną, rozkwitłą różową różę. I twarz kobiety miała ten sam czarujący odcień, jakim płonęły delikatne listki kwiatu. Zdawać się mogło, że Weychertowa zdołała właśnie tej nocy zakwitnąć wszystkiemi czarami swej tajemnej istoty. Dyszała jeszcze przeżytą rozkoszą i wyżywała jej ostatnie promienie. Biło od niej to, iż miłosna ekstaza była dla niej obecnie sprawą pierwszorzędną i wszystko w jej istocie na razie było tej sprawie podporządkowane. Prymitywną kobiecością przepojone powstało w niej to, co było słodyczą i wdziękiem danym jej od natury. Głos jej rozdźwięczał się jakąś młodą tkliwością i miał giętkość równą jej ruchom budzącej się z objęć fauna rozemdlonej nimfy. Nic z burżuazyjnego prostactwa zdawało się nie pozostawać w niej na razie, i to co władało nią, miało nie tylko pozór, lecz i ugruntowanie jasnej, wywołanej z mroków, Prawdy.

Z gęstwy rozrzuconych włosów śledzi ją Rena w milczeniu. Od razu poczuła się niższą i zwyciężoną. Chciała w swej czystości pogardliwie przygnieść tę drugą, ciepłą jeszcze od uścisków mężczyzny, a natomiast z tą całą swą czystością uczuła się jakoś fałszywą i nagle zepchnięta na ścieżkę poboczną, wijącą się wśród bezużytecznego chwastu i zielska. Lecz przyznać tego nie chciała. Wpiła palce w koronki poszewek i w duszy pluła jadem…

– Podła!… – myślała – podła!…

Weychertowa bystro, lśniącemi oczyma ogarnęła jej twarz.

– Co ci jest, Reno? – zapytała – czy jesteś chora?

– Ja?

– Tak! Bardzo źle wyglądasz!

Rena nie poruszyła się nawet. Wydymając usta, odparła:

– Wszystkie źle w lecie wyglądamy!

Weychertowa roześmiała się wesoło.

– O! Ja… nie!… – Spotkałam właśnie Halskiego. Szedł do bibljoteki. Powiedział mi, że nigdy tak doskonale nie wyglądałam, jak dzisiaj…

Na Renę uderzyły płomienie. To imię, tak nagle rzucone pomiędzy one obie, stało się wyzwaniem brutalnem i koniecznem.

– Halski zawsze kłamie! – odparła w rozdrażnieniu. – Wczoraj mówił mi to samo!…

– Wczoraj wyglądałaś rzeczywiście trochę lepiej. Ale dziś musiałaś źle spać…

– Spałam doskonale.

– Ja za to nie spałam wcale, a wyglądam lepiej, niż ty…

Rena podniosła się ruchem pantery.

– Nie spałaś? – zapytała przeciągle i mimowoli. – Co robiłaś?

Weychertowa wybuchnęła świeżym, rozperlonym śmiechem…

– Co?… – podjęła. – Co?… Och!…

Urwała, oczy jej zaświeciły nagle, jak dogasające w alkowie światełka, które rozjaśniały mroki szalonej, miłosnej nocy. Równocześnie Rena uczuła dziwne wrażenie, iż na wpół otwartych ustach Weychertowej przesunął się ślad drugich ust, stłoczonych z jej wargami, ust, woniejących świeżo skoszonem sianem. I teraz już nie wiedziała poprostu, kto odebrał to wrażenie. Ona sama, czy też ta kobieta, do której ciągnęła ją jakaś siła i odpychał ją gorzki, wstrętny niesmak.

Milczały tak obie, z oczyma wbitemi w siebie. Umysły ich błąkały się. Obie zdawały się winne i obie zdawały się być sędzią. Powoli powstawała pomiędzy niemi atmosfera żądzy w całej świeżości, strącająca ze siebie wszelkie spróchniałe naleciałości tego, co ludzkość gwoli swych egoistycznych potrzeb ukuła i zardzewiałym pancerzem na akt najwyższej doniosłości – wtłoczyła. Nawet mówić o swym czynie nie śmiała Weychertowa i ona, która kilka godzin przedtem czarująco szczera i przez to doskonale piękna, potrafiła znaleźć słowa prawdziwego i istotnego znaczenia – w tej chwili zdławiona, rzuca się w bagno dwuznacznych wykrętów, zawieszeń głosu, nie mogąc jeszcze skłamać zupełnie bezczelnie, leci już ogarnięta zgnilizną manowców ludzkich, nie przyznaje się, słuchając tych tajemnych rozkazów, które przyjmowała gotowe z całą uległością przeznaczonego do noszenia jarzma bydlęcia.

 

Pierwsza Rena przerywa milczenie. Sucho, urywanym głosem zapytuje:

– Kiedy wyjeżdżasz?

Weychertowa odpowiada:

– Nie wiem… Nie wiem jeszcze.

– Jakto? Miałaś jechać w tym tygodniu?

– Tak… ale złożyło się inaczej.

– I…

– Nie wiem, nie wiem jeszcze…

To, co Rena doznała, jest po prostu bólem, jakiego jeszcze nie rozumiała. Wie, że jeśli Weychertowa chce zostać, to już jedynie dla Halskiego i przez Halskiego. Zuchwale teraz dobiera się do dna rzeczy.

– Redaktor przecież ma wyjechać do Reichenhallu…

Przez usta Weychertowej przemknął się jakby cień niesmaku.

– Podobno.

– A ty?

– Ach! Niech jedzie. Należą mu się wakacje. – Zresztą być może, że wymuszę to na nim, że pojedzie do żony, do Zakopanego, na jakiś czas dłuższy.

Rena przybrała wyraz najwyższej ironji, na jaką ją stać było.

– Czy nie jesteś zanadto szlachetna…

– ?…

– No tak! Odstępując z taką wspaniałomyślnością swego… adoratora.

Chciała powiedzieć „kochanka”, lecz nie miała na tyle odwagi.

Weychertowa wydęła usta.

– Och! Redaktorowa jest chora, to wiadome. On właściwie jest jej bratem, przyjacielem… A to w każdym razie – żona… Należy się jej to.

– Nie kochasz go więc?

– Ja?

Ogromna szczerość objawiła się nagle w jej głosie. Czuć było, iż chwila jeszcze, a Weychertowa parsknie śmiechem.

To wesołe lawirowanie tej kobiety w tem bagienku miłosnem doprowadziło Renę do nieokreślonego gniewu.

Upadła znów na poduszki, kurcząc się w pozie bezsilnej w niewoli pantery.

– Nie pojmuję! – wyrzekła zdławionym głosem – jak możesz, nie kochając, kompromitować się tak, jak to czynisz z redaktorem. Ja nie uczyniłabym tego nigdy… choćby ze względu…

Urwała, Weychertowa bowiem kołysała się teraz na krześle bardziej roześmiana, niż poprzednio.

– Choćby ze względu na męża… chciałaś powiedzieć? – podjęła. – Właśnie, właśnie, moja droga! Mój mąż należy do tych mężczyzn, dla których kobieta ma tyle wagi, o ile jest pożądaną przez innych mężczyzn. Stąd to, co czynię, jest raczej dowodem wielkiej mej dbałości o trwałość naszego domowego szczęścia.

– Znaczy się, że twój mąż powinien ci być wdzięczny…

– Naturalnie.

– Za redaktora? I za… innych…

Po twarzy Weychertowej przesunął się płomień. Była w tem prawie łuna zażenowania dziewczęcego. Ta tłusta, lubiąca zmysłowe rozkosze burżuazka, miała widocznie jakiś ołtarzyk prawie błękitnego kwiatka, jak zresztą każda kobieta.

Pochwyciła to Rena.

– A!… widzisz, że mam rację.

– W czem?

– W tych „innych”.

– Dlaczego tak nalegasz?

– Bo lubię znać ludzi do głębi.

– Ty jednak nigdy kobiety w ten sposób nie poznasz.

– Dlaczego?

– Bo to są dla ciebie tereny nieznane.

Rena zmarszczyła brwi.

– Et pour cause? – spytała.

– Nie masz temperamentu. Nie możesz pojąć i sądzić kobiety z temperamentem.

– Znów!!!

Cała Rena zaiskrzyła się.

– Kto to powiedział? Pewnie twój Halski.

Weychertowa nie drgnęła.

– Mówił i Halski – odparła spokojnie.

– Jak śmiał?

– Bardzo łatwo. Miał przecież do tego powód…

– Jaki?

– No… sama przecież mówiłaś! Nie chciałaś go…

Rena wzburzona usiadła na łóżku.

– Co? On śmiał mówić z tobą… o… tem?

– Moja droga! Przecież sama to rozgadujesz przy Jance… u mnie!

Z powiedzenia Weychertowej głównie utkwiło Renie trywialne słowo „rozgadywać”.

Kumoszkowatość jakaś, zastosowana do tego, co chciała postawić na ołtarzu romantycznej tkliwości.

– Zrobiłam wzmiankę, dyskretnie… – zaczęła – nie rozgaduję jak kwoka plotek. Zostawiam to takim panom i ich wyuzdanym kochankom. Mają o czem mówić ze sobą w chwilach swych… połączeń. Bo tak podobno się to zwierzęce szkaradztwo pomiędzy nimi nazywa…

Dyszała cała, zarumieniona nagle. Patrzyła Weychertowej prosto w oczy. Nienawidziła ją. Odczuwała instynktownie, jak tam oni oboje, nasyceni, musieli wzgardliwie rozbierać jej chłód, jej brak temperamentu, szydząc z tego, według nich, „kalectwa”.

Lecz Weychertowa była ciągle spokojna, jednakowo zadowolona, uśmiechnięta.

– Dlaczego się tak mienisz? – zapytała. – Ponieważ nie robiłaś z zajścia pomiędzy Halskim i sobą tajemnicy, mówiono o tem wczoraj wieczorem, w kawiarni – przy stoliku… – ot… jak się mówi o czem innem.

– To, że jest kobieta szanująca się i nie chcąca być ladacznicą, nie jest przedmiotem kawiarnianych rozmów!

Weychertowa przygryzła usta.

– Ależ… możesz być przekonaną, iż oddawano ci należne pochwały. Nawet sam Halski.

Renę ogarnęło nerwowe drżenie.

– Pochwały? Jak grzecznej dziewczynce? – zawołała zmiennym głosem. – Ten błazen śmie mi oddawać pochwały za to, że nie chciałam należeć do steku gęsi, które lecą mu w objęcia, a któremi on potem poniewiera.

Weychertowa zaczęła się trochę czuć dotkniętą.

– Pozwól…

Lecz Rena przerwała jej, podniecając się coraz silniej:

– Pozwól ty powiedzieć sobie, że więcej niż dziwne jest z twej strony, iż pozwoliłaś temu panu w swojej obecności znieważać moją dobrą sławę i szarpać moje nieskazitelne imię.

– On ciebie nie znieważał.

– Wystarcza, iż mówił o mnie w takiem miejscu i w takiem towarzystwie.

– ?…

– Naturalnie. W knajpie czy w szynku i w towarzystwie osób nie dwuznacznego prowadzenia się.

Weychertowa powstała, wzruszając ramionami.

– Moja droga! Sto razy byłyśmy razem z tobą w tej samej kawiarni i w tem samem otoczeniu. Nagle dziś – stało się to wszystko dla ciebie czemś skandalicznem. – Widzę, że jesteś zdenerwowana… Weź trochę bromu.

Rena zamiast uspokajać się tonem Weychertowej, czuła coraz szaleńsze podniecenie. – Miała ochotę wyskoczyć, rzucić się ku Weychertowej, zedrzeć z niej suknię i to ciało, przepojone i nasycone świeżemi wybrykami zmysłowości, orać do krwi paznogciami, które w wyobraźni jej rozrastały się do zgłodniałych krwi – pazurów dzikiego zwierzęcia. – Lecz to była jej tajemna żądza, której źródła na razie wyczuć nie była w stanie. Natomiast na plan pierwszy wysuwać zaczęła jakoby gniew za to, że Weychertowa, nasuwając jej banalne pojęcia, pogrążyła ją w cały świat banalności – niwecząc słuszną tkliwość, którą na obronę swą budować całą noc usiłowała.

– Nie mnie brom potrzebny! – poczęła nizkim, charczącym głosem – ale kobietom, których wyuzdanie zaćmiewa poczucie godności i każe im rzucać się w objęcia nawet takich Halskich.

Weychertowa milcząc podeszła do gotowalni. – Z torebki wyjęła puszek i puder i zaczęła troskliwie pudrować swój okrągły podbródek. – Przy ostatnich słowach Reny podbródek ten jakby zadrżał trochę – lecz wprędce powrócił do równowagi. – Weychertowa poprawiła kapelusz i różę przy piersiach, przegięła się z lubością, śledząc w lustrze linię bioder i uprzejmie zwróciła się do Reny.

– Odchodzę! – Idę do ogrodnika – muszę kupić trochę kwiatów do salonu.

Rena zaczęła śmiać się impertynencko.

– Skądże nagle uczułaś potrzebę upiększania swego interieur'u?

– Halski mi zwrócił uwagę, że mieszkanie kobiety, nie przystrojone kwiatami, jest smutne. – Zresztą ja dawniej miałam zwyczaj mieć wiele kwitnących roślin we wszystkich pokojach… Powoli wyzbyłam się tego przyzwyczajenia…

– Obecnie do niego powracasz?

– Tak – trochę…

Rozejrzała się dokoła. – Tu i ówdzie stały w wazonach dziwnej piękności azalje. Szczególniej jedna, gorąco żółta, ciekawa, oryginalna. – Weychertowa uśmiechnęła się do niej, jak do żywej istoty.

– Cudowny kwiat! – szepnęła.

Mimowoli Rena wysunęła się z łóżka, oczy obu kobiet zatrzymały się na delikatnych, gorąco pięknych bukietach.

Tutaj był teren, na którym każda kobieta spotka drugą z uśmiechem i przyjaźnią – teren kwiatów…

– Chciałabym znaleźć także takie azalje.

Lecz w sercu Reny zamiast gniewu powstał teraz smutek. Nie chciała, aby ta kobieta i kwiaty jej wydarła i cieszyła się ich rzadką pięknością.

– Nie znajdziesz! – odparła sucho. – Azalje te sprowadził dla mnie mały Kaswin z daleka…

– A!…

– Tak! – Ja należę do tych kobiet, którym ofiarowują kwiaty.

– Ciekawe! Mówisz, że dbasz tak o opinję.

– Właśnie. Czy nie zmiarkowałaś, że kobiety, któremi się właściwie w głębi duszy poniewiera, nie obdarza mężczyzna kwiatami, choćby nawet była jego kochanką. – Pozwala najbezczelniej, aby sama je kupowała. Tylko dla tej, dla której coś czuje z uwielbień dalekich, przysyła kwiaty. Voilà!

Zerwała kiść azalji i delikatnie posuwała ją po swych policzkach. – W długiej, cieniuchnej, batystowej koszuli, która zakrywała jej drobne stopki, z tym kwiatem w ręku – z całą falą włosów, spadających pękami po obu stronach policzków, była bardzo wdzięczna, rasowa i estetyczna. – Weychertowa w swym pancerzu, wygorsetowana – z talerzem olbrzymiego kapelusza na głowie – malała, robiła się jakaś bardziej trywialna, pospolita – z cechą wzbogaconych mieszczanek. Postacie ich odbiły się w lustrze – przedzielone białym stoliczkiem, na którym stał wazon z azalją. – Rena, tak stojąc, odzyskała swą wyższość fizyczną i poczuła się trochę pewniejszą w terenie.

– Bądź zdrowa! – wyrzekła Weychertowa nagle jakby zmieszana. – Może przyjdziesz dziś po obiedzie do cukierni, na planty?

Lecz Rena skrzywiła się pogardliwie.

– Och! Nie!…

– Podobno będzie grała dziś muzyka wojskowa.

– Winszuję hołocie zachwytów…

– Bądź zdrowa!

– Żegnam cię!

I gdy Weychertowa wyszła – pięście Reny zacisnęły się konwulsyjnie. Obrzydliwy wyraz trywialnej pasji pojawił się na jej twarzy.

– Ach! Ty!… Ty!…

Nieledwie plunąć chciała uliczną obelgą. – Lecz zwróciła się do lustra i tam dojrzała siebie z żyłami nabiegłemi krwią – brzydką – zczerniałą.

– To przez nich! To przez nich! – szeptała, siadając na szezlągu. – Ale zaraz… zaraz… co robić, powoli – powoli – uspokój się!… Namyśl!

I wpatrzona tępo w kwiaty dywanu, myśleć z całej siły zaczęła.

XII

I oto, co wymyśliła.

Naturalnie – bardzo po kobiecemu.

Przedewszystkiem… list do Halskiego. Tak wygląda ten list:

– „Panie! Darowałam panu wiele – i uczyniłam źle. Po brutalnej napaści Pana należało przypomnieć Panu, jaka przepaść dzieli kobiety, które czują się szczęśliwe, stając się Pana kochankami – od takiej kobiety, jaką ja jestem. Źle piszę „przypomnieć” – lepiej byłoby użyć tego słowa „pouczyć” – gdyż jesteś Pan jednym z tych nieszczęsnych wydziedziczonych, którzy będą żyć zawsze niższym gatunkiem życia i ponad tę niższość wznieść się nie będą w stanie”…

Pisała ten list bosa i w koszuli, siedząc – z kałamarzem ustawionym na krzesełku, z teczką na kolanach. W swej długiej, białej szacie, skurczona na brzegu purpurowego szezlągu, z promieniem słońca, ścielącym się po dywanie, miała pozór grzecznej dziewczynki z angielskiego keepsaka. Niktby przypuszczać nie mógł, ile w tej wizji porannej o kształtach wiotkich i ślicznie sharmonizowanych, mieściło się burzy szkodliwej i prawie pospolitej.

– „Czy Pan!”…

Zaczęła i urwała. – Wszystko, co cisnęło się jej pod pióro, było za mało śmiałe, paradoksalne i jakieś niezależne. Za kilka wyrazów nie nadto zużytych, mogących mieć w sobie moc piorunu, druzgocącego zupełnie zadowolenie i nasyt, w jakich obecnie Halski musiał być pogrążony – oddałaby dużą część życia. – Lecz – nic nie zjawiło się w jej myśli, coby odpowiadało piekącemu bólowi, targającemu jej nerwy. – Przeciwnie, same proste, bijące swą szczerością słowa, rwały się ku niej bez godności, bez wyższości dystyngowanej. – Widoczne było, iż rodzaj jej cierpienia był w podstawach swych zupełnie naturalnym – że spełniono tu jakiś występek przeciw jej naturze i że wysłowienie tego bolu, był to poprostu krzyk prymitywny dławionej i nękanej samicy. – Natomiast całe jej pokręcone układanie się w istotę, odczuwającą tylko uczucia szlachetne (sentiments généreux), kazało jej gwałtownie wyłazić na szczudła dostojeństwa i tam szukać odpowiedników dla wyrażenia swej pasji.

 

I nie znajdowała ich. – Winiła tu więc nie siebie, nie schodziła do istoty rzeczy, lecz czepiała się już wytworów sprawy i pasję całą kierowała ku tamtym dwojgu, którzy utonęli według niej w niemoralności postępków. Nie umiała jednak już rozmotać niemoralności tej, która zaczynała zasnuwać się mgłą nierozpoznawalną w jej umyśle. Tylko upór teraz wydobył się na plan pierwszy. Upór jakiś oślepły i najpodlejszego gatunku. Nim zaczęła pokrywać i zastępować swe uczucia najcenniejsze i z niego czyniła sobie źródło swej siły. Mętne jednak było i prawie chorobliwe. Nie mogła przed niem uklęknąć i pić zeń dla orzeźwienia. – Siadała opodal i uparcie przyzywała je, nadając mu twarde imiona wielkich Szlachetności.

A wszystko to było fałszywe i już zaczynało prześwitać ku niej błyskiem doskonałej Prawdy. – Nie było w tem przewagi zaprzeczenia i dławienia instynktów życia. – Coś już świtało, przezierało przez skłębione chmury wyidealizowanej moralności.

Więc list pisać Renie było trudno. Wzięła się do niego z rozpędem i stanęła w połowie bezsilna. Jakieś pęty nakładały się jej na duszę.

Coś łkało, coś wyło, ot, po zwierzęcemu…

I szybko, błyskawicznie nakreśliła.

– Czy Pan przypuszcza, że mężczyzna, mający poczucie honoru i subtelności wobec kobiety uczciwej, postąpi tak, jak Pan postąpił? Ośmieli się to, co zaszło pomiędzy nimi dwojgiem i co mogło być pięknem nieuchwytnem – szargać opowiadaniem po knajpach w towarzystwie swych metres i to nietylko „swoich”, lecz raczej całego świata.

A przecież Pan tak postąpił.

Oto dowiaduję się, że dzisiejszej nocy nazwisko moje w plugawy sposób zostało wymawiane i osoba moja służyła po prostu za żer przy orgji, zresztą zupełnie zrozumiałej i koniecznej na terenie, na którym się Pan obraca. – Bref – zakazuję Panu”…

Do pokoju weszła pokojowa. W rękach, ostrożnie, niosła ładne cacko. Była to mleczno biała grupa z holenderskiej porcelany, dwoje przegiętych tancerzy – owianych falą spódniczek kobiety – i osypanych mnóstwem drobnych bukiecików fjołków, poprzyczepianych na złotych, cieniuchnych sznureczkach. Tancerz trzymał w maluchnej rączce bilet wizytowy. Na nim – było:

– Kaswin!

– A!

Rena z jakąś radością spojrzała na białe figurki. – Zapomniała o przestępstwach rozpustnych „małego”. – Wydał jej się nagle tkliwy, na wzór jakiegoś Salwiettiego z początku dziewiętnastego wieku.

– Czy jest posłaniec?

– Tak jest.

Rena na tej samej teczce nakreśliła na czystej ćwiartce papieru:

– „Kochany mały! Przyjdź dziś do mnie na obiad – R”.

I oddała pokojówce.

– Każ to wręczyć p. Kaswinowi!

Pokojówka znikła. – Rena wróciła do listu, pisanego do Halskiego. Nagle wydało się jej, że nie jest sama w tym świecie idealnym, że nie jest śmieszna – że obok niej są inni, którzy potrafią obdarzać kobietę kwiatami uczucia i wyznawać muzykę miłości.

Rozzuchwaliło ją to.

Przeczytała list od początku i znalazła go bardzo dobrze. – Zaczęła znów pisać szybko i prawie z jakąś okrutną radością.

– „Bref, zakazuję Panu wymawiania mego nazwiska w podobnem towarzystwie. A ponieważ towarzystwem Pana – zwłaszcza obecnie – są osoby więcej niż dwuznacznej opinji, sądzę, że Pan uczynisz mi tę łaskę i o mnie nigdy mówić nie będziesz”.

Nie wiedziała jak zakończyć – wreszcie z wielkim impetem podpisała swoje imię i nazwisko. – Włożyła w kopertę i zakleiła. Lecz szybko rozerwała i, prawie nie patrząc, dopisała: – „Oczekuję wytłumaczenia”. – Chciała dodać „osobistego”. – Ale tu już szarpnęła się w niej duma.

– Przecież przyjdzie! Naturalnie… przyjdzie!… – pomyślała.

Wyprawiła pokojówkę z listem, nakazując jej odnalezienie p. Halskiego i przyniesienie odpowiedzi. – Potem zaczęła gorączkowo czesać się i ubierać. Nagle rozplotła włosy i rozrzuciła je na ramiona.

– Przyjmę go z rozplecionemi włosami, powiem, że mnie głowa boli…

Wiedziała, iż w ten sposób ma pozór Madonny. – Kochała się wtedy w sobie – przypatrywała się we wszystkich lustrach.

Drżącemi rękami czyniła sama porządek w salonie, sypialni. – Ustawiała efektownie wazony z kwiatami. Na pierwszym planie umieściła grupę owych białych, fjołkami osypanych, tancerzy. – Na ziemi rzuciła trochę azalij. Na fotelu, w salonie, biały krepowy szal przewiesiła przez poręcz i położyła tom Musseta, założywszy kwiatem stronnicę słynnego sonetu, noszącego tragicznie smutny tytuł: Jamais!

Gdy wszystko to ukończyła i pospuszczała do połowy story, manewrując światłem jak fotograf – nagle przyszło jej na myśl, iż czyni to wszystko na próżno. – Wszak Halski, mimo zaniedbania, jaki zachował dom Weychertów, tam właśnie szukał sobie kochanki. Lecz zaraz przebiła tę myśl.

– Siłą kontrastu! Siłą kontrastu! – powtórzyła, tupiąc nogą o dywan.

Wyszła na balkon i cała w bieli i w koronkach czyniła wrażenie jakiegoś zjawiska, wyrastającego z pasów purpurowych kwiatów, bramujących kraty balkonu. – Gorączkowo wypatrywała pojawienia się pokojówki z odpowiedzią Halskiego. – Natomiast dostrzegła powracającą z miasta kucharkę, obładowaną zielenią szpinaku, sałaty i kilkoma pękami bławatków. – Przypomniał się jej Kaswin i dzisiejszy obiad. – Kto wie – może Halski przyjdzie tak, iż zostanie na obiedzie…

Podniosło ją. Wbiegła do mieszkania, aby wyjąć srebro stylowe i adamaszkowy garnitur stołowy. – Niech myśli, że u mnie tak codziennie! Siłą kontrastu, siłą kontrastu!…

Zadzwoniono. – Wszystka krew zbiegła jej do serca. – Lecz było to tylko wezwanie z konsystorza, aby stawiła się za dwa dni o dziesiątej z rana, dla dodatkowych przesłuchań w sprawie rozwodowej. – Rzuciła z wściekłością wezwanie na stół.

– Komedja! Komedja!… – syknęła.

I znów przemknęło jej przez głowę – pogodzić się z mężem. – I zaprosić wtedy Halskiego i Weychertową! – Bohusz doskonale się prezentuje – mężczyzna w całem tego słowa znaczeniu. Zaimponowałby zwierzęco obojgu. – Kto wie, czy nie byłaby to najlepsza zemsta pod ręką…

Ktoś jej mówił, że Bohusz pije i to prawie nałogowo – że widziano go w jakimś handlu śniadaniowym, jak zupełnie nieprzytomny, siny, zapalał zapałki w kieszeni od marynarki – ku wielkiej uciesze kelnerów i piccolów.

To ją ostudziło. – Wydało się jej to malpropre. Innego wyrazu na to błaznowanie pijackie po knajpach nie znajdowała.

– Nie – myślała – nie zaimponowałabym Halskiemu, a sama pogrążyłabym się w bardzo ciężkie ponownie życie. —

W tej chwili powróciła pokojowa. Oznajmiła, iż z trudem znalazła pana profesora. – Oddała mu list. Przeczytał i powiedział, że – odpowie.

– Trzeba było nalegać.

– Mówiłam, iż jaśnie pani kazała koniecznie, ale pan profesor się skrzywił i powiedział – dobrze! Odpiszę!…

Rena oblała się krwią. – To „skrzywienie się” – pana profesora wobec sługi uznała za nową obelgę. – Wydęła usta i weszła do sypialni. Usiadła na fotelu i nie traciła jednak nadziei, że lada chwila usłyszy dzwonek. – Cicho jednak było – pokojowa tylko sprzątała w salonie. Rena czuła, iż ta dziewczyna burzy cały układ azalij, szala, Musseta – ale zaprotestować czegoś nie śmiała. Jakiś lęk ogarniał ją – lęk przed zrobieniem fałszywego kroku, któryby ją ośmieszył, bodaj przed nią samą.

O porze obiadowej zjawił się Kaswin, uszczęśliwiony, w rusztowaniu kołnierzyka, zakrawającem na średniowieczne tortury. – Przypadł jej do rąk i pił z nich biel i delikatne, miłe ciepło. Skarżyła mu się dziecinnym głosem na fikcyjny ból głowy. Żałował ją i usiadł zaraz u jej nóżek. Gdyby nie ciemno-czerwony krawat, który ją drażnił, byłaby nawet z pewną przyjemnością tolerowała go wzrokowo. – Zapomniała podziękować mu za holenderską grupę i fijołki. On, który zapewne wydał na ten prezent połowę swej pensji, pobieranej za koncepopraktykanturę, starał się po gentelmeńsku nie przypominać i nie domagać się podziękowań. Rena co chwila zapadała w milczenie i owijała się wtedy siecią rozpuszczonych włosów. Zjedli obiad w delikatnem milczeniu – ona w ciągłem oczekiwaniu, on żałując ją i przesadzając temi żalami siłę jej „migreny”. Na czarną kawę przeszli do pokoju Reny i ona natychmiast utonęła w poduszkach szezląga – podnosząc się tylko od czasu do czasu, aby spojrzeć na godzinę, którą znaczył zegar „po Stanisławie Auguście”.

Kaswin – usiadł naprzeciw niej, na małym taburecie, w grzecznej pozie dobrego chłopca. W gruncie rzeczy był dziś silniej, niż kiedykolwiek zdenerwowany. Był to neurastenik pierwszej wody i szczycił się chwilami tą neurastenją, jakby czemś nadzwyczajnem. Rozpusta drobna i pełzająca dopomagała mu do stania się niedługo najdoskonalszym niewolnikiem swych pasji – ogromna doza sentymentalizmu kazała mu znów roztkliwiać się nad sobą i w danych chwilach ten sentymentalizm podnosić do godności sentymentu. W życie swe płciowe wtrącał komiczne idealizmy i bezpodstawowe smutki, które tłoczyły się nań chorobliwie i wydawały mu się konieczne, musowo do przeżycia. Z tego amalgamatu powstawały jakieś nocne wycia, rozpaczne, po hotelach pół żydowskich, w towarzystwie zalanych łzami i usmarowanych likierami, rosyjskich najczęściej „śpiewaczek”, które wypłakiwały swe „dole” na żydowskich pościelach, lub o deszczowych, spóźnionych zimnem dniach jesiennych, tworzenie sonetów, pełnych łez i uwielbień w stronę takich Ren, której siłą nawyknienia było poczucie „skromności” nawet w chwili największego napięcia namiętności. Były to jego tak zwane przez Beylego „osobiste szczegóły” – pomieszanie temperamentu melancholijnego, a namiętnością zmysłową, potrzebującą koniecznie wyładowania. Ponieważ Kaswin nie umiał i nie chciał nałożyć cugli w jednym kierunku, powstały z tego u niego dziwolągi życiowe, chybiające ciągle prawdziwej drogi do szczęścia. Kaswin był nieszczęśliwy, rzucał się w odmęt erotyczny, nie znając prawideł miłosnych. I przez to był często śmieszny, drgając ciągle pragnieniami, znoszącemi się nawzajem. Nadał jednak nieszczęściu swemu piętno sentymentu świeżości młodzieńczej i wabił tem ku sobie zmęczone chwilową jakąś pasją spopielałe dusze.