Za darmo

Kobieta bez skazy

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

VII

Po długim, ciężkim śnie zbudziła się Rena.

Pierwsze uczucie jej było dziwne.

Jakby ktoś pochwycił ją żelaznemi szponami za serce i zdławił. Obejrzała się dokoła. Wszystko było to samo, codzienne, niezmienione.

A przecież pomiędzy nią a tą miłą powszedniością stanęła jakaś przeszkoda.

Zapadł jakiś welon – jakby gazy – i przysłonił wszystko.

Mimo to zajęła się gorliwie „domem” i drobiazgowością życia codziennego.

Jak mała furja domowa, tak liczyła pilnie ilość szklanek, kieliszków i srebra, które pokojowa składała do kredensu. Własnemi rękami wstawiała do serwantki prześliczne empirowe solniczki, które miały w sobie jakiś rzadki wdzięk w legendę przechodzących czasów.

Nagle zadźwięczał dzwonek.

Pokojowa powróciła.

– Pan adwokat!

Rena wpadła do sypialni, nałogowo upudrowała się, ukarminowała usta, natarła się perfumami. Za chwilę wchodziła do salonu, wyniosła i niedostępna, jakby ta, która raczej rosą myła kwiaty, a nie skrzętnie oglądała klingi nożów, czy niema na nich plamy.

– Co mi pana sprowadza?

Bełkotał coś, nagle zaskoczony tą obecnością kobiety w szlafroku, z włosami ledwo spiętemi na karku i wonnej jeszcze od snu. Przytem po raz pierwszy był w jej mieszkaniu. Masy kwiatów, zalegających sprzęty, porozrzucane poduszki, nieład dziwny i suggestji pełen, mieszał jego naiwną duszkę porządnego i solidnego człowieka.

Mimowoli spojrzał na zegar, który wskazywał pierwszą. Wzrok Reny pobiegł za jego wzrokiem.

– Nie, nie… nie przyszedłeś pan za wcześnie! – zaczęła sama, nie wiedząc dlaczego nadzwyczaj serdecznie. – Wczoraj było u mnie kilka przyjaznych mi osób, stąd ten nieład…

– Proszę mi wierzyć, iż tylko ważna okoliczność…

– Ależ… usiądź pan.

Usiadł – i ona nagle przypomniała sobie, iż rozpoczęła z nim przed paru tygodniami z nudów grę dramatycznej kokieterji. Ponieważ obecnie musiała powrócić do dawnego trybu życia, należało podjąć znów tę kokieterję, jak coś należącego do programu życiowego. Ale uczuła się nagle wystygłą i zmrożoną. – Niemniej przeto przybrała pozę i mimowoli już enigmatyczny uśmiech wykwitł na jej ustach.

– Pani zdrowa? – zapytała, bawiąc się kiścią rododendronów.

Skłonił się w milczeniu.

Miała ochotę zapytać go – à quand le baptême? ale zdławiła w sobie tę niedyskrecję razem z szaloną żądzą śmiechu, która ją ogarniała.

On patrzył na nią zamglonemi oczkami, w których grał jakiś ukrywany sentyment.

– Będziemy musieli poraz wtóry stawać w konsystorzu.

– Jeszcze?

– Niestety! Zeznania pani uznane zostały za niewystarczające.

– Mówiłam prawdę!

Uśmiechnął się dziwnie.

– Czasem prawda staje się naszym – wrogiem.

– Więc co? Kłamać?

– Och, nie… przemilczeć. W tem tkwi mądrość zeznań.

– Należało mi to powiedzieć przed pójściem do konsystorza.

Zdziwione jego oczka ogarnęły ją całą.

– Zdawało mi się, że pani, jako kobieta, posiada w tych sprawach daleko idący zmysł orjentacyjny…

Ogarnęło ją uczucie wstydu. Zarzucono jej brak subtelności. – Wyprostowała się i odparła z godnością:

– Nie kłamię nigdy i nie umiem układać żadnych kompromisów życiowych…

Przysunął się do niej z krzesełkiem.

– Zawsze?

– Zawsze.

– Jest pani szczerą, zupełnie szczerą?

– Zupełnie szczerą!

Podniosła na niego wzrok tak jasny, że biedak doznał olśnienia. Mała jego figurka kręciła się jak wbita na szpilkę. Ona tymczasem myślała sobie, że jest on dziwnie podobny do jakiegoś zwierzątka. Nie mogła sobie tylko przypomnieć, gdzie widziała takie małe, najeżone zwierzątko, nieszkodliwe i wyobrażając sobie, że zajmuje jakieś ważne stanowisko w wszechświecie.

– Więc będę musiała iść do konsystorza? Znów? – zapytała, przeciągając się z całą nudą na samo wspomnienie niemiłych chwil, spędzonych wśród murów kapitulnych, z których aż kapało od chorobliwego szematu nadmoralności torturującej.

Lecz „adwokacina” pospieszył ją uspokoić.

– Och! Tym razem rzecz będzie daleko prostsza. Zeznania będą gotowe, pani tylko podpisze.

Otworzyła szeroko oczy.

– Jakto? Zeznania gotowe? Naprzód?

Uśmiechnął się dyskretnie.

– Mój Boże… tak…

Nastała chwila milczenia. – Wreszcie adwokat dodał:

– Nie powinna pani się usuwać od podobnej formalności. To drobiazg, a sprawę przyspieszy… Zdaje mi się, iż pani także chodzi szalenie o odzyskanie swobody?

Zawołała z uczuciem jakiejś pasji:

– Ach, tak!…

Słysząc dźwięk swego głosu, zrozumiała, iż pasja ta bierze źródło w niepohamowanym żalu, jaki zrodziła w niej scena nocna z Halskim.

Iść za mąż – byle jak, byle za kogo – tylko dlatego, aby go nauczyć, że bezkarnie z nią igrać nie można!

Wpiła swe oczy w adwokata. Dlaczego się ożenił? Tego łatwo byłoby doprowadzić do ołtarza. Był to jeden z tych bezbronnych, na których kobieta nalatuje jak wampir i którego usidłać można nawet drugorzędnemi środkami, nie naruszając wielkich środków. Równocześnie przyszło jej na myśl, do jakiego zwierzęcia ów adwokat jest podobny. Oto widziała kiedyś, w jakiejś szkaradnej restauracji niemieckiej, przyrząd do wykałaczek, z porcelany czy fajansu. Przyrząd ten miał kształty jeża, a ponatykane w grzbiet wykałaczki imitowały kolce. Najeżona czupryna i moralna dusza adwokata czyniły go dziwnie podobnym do tego porcelanowego potworka. Odkrycie to ucieszyło ją i zabawiło zarazem.

Popadła w jakiś galgenhumor. Zwinęła się w kłębek i ziewnęła bezceremonialnie.

– Pan wie… panie mecenasie, że zaczynam się nudzić piekielnie…

Chrząknął, nastawił się, poczerwieniał.

– Przez ten proces siedzę w mieście jak przykuta. Niedługo zacznę chorować – chorować na ciele i na duszy…

– Ja także siedzę w mieście.

– Tak, ale pan siedzi we dwoje, a ja sama, to ogromna różnica.

– Żona moja wyjeżdża na kilka tygodni do swoich rodziców…

– A…

Pomyślała, iż pan adwokat jest przezorny. Pragnie się zabezpieczyć podczas nieobecności żony. Był to taki sobie ukryty immoralista. Najniebezpieczniejsze pod słońcem stworzenie. Poszukała w swej myśli coś, czemby go przybić mogła.

– Wie pan co? – rzuciła niedbale – czy nie dobrze byłoby pogodzić się z mężem?

Wytrzeszczył oczy zdumiony.

– Jakto? Z czyim?

Swawolny, przeciągły śmiech przepoił ją całą.

– Przecież nie z mężem pańskiej żony! Z moim własnym! Z panem Bohuszem!…

Cieszył ją podwójny spadek jego humoru.

Przerwany proces, więc brak honorarjum, dalej ten mąż, wkraczający nagle w podbójcze zamiary…

– Przecież pani się z nim rozwodzi! – wybełkotał.

– Ach, panie! Jakże pan mało zna kobiety! Dziś się rozwodzimy, nienawidzimy, gotowe jesteśmy wynająć zbira, któryby zakłuł takiego pana na rogu ulicy… Na drugi dzień, co mówię – czasem w kwadrans, w pięć minut, konamy z pragnienia, aby połączyć się z nim na nowo.

– Daruje pani, ale to chyba czynią kobiety, których nie można brać na serjo!

Porwała się nagle i zaczęła ze swawolą dziecka rozrzucać dokoła siebie kwiaty i poduszki. Radość jej wzmagała się. Teraz przez wszystko przebiła się myśl, jaką niespodziankę urządziłaby Halskiemu, gdyby tak nagle ujrzał ją w najlepszej zgodzie opartą na ramieniu męża.

– Wściekłby się ze złości! – myślała błyskawicznie – tem bardziej, że taki Bohusz jest tak bardzo dekoracyjny… o wiele piękniejszy od Halskiego i bardziej mężczyzna. – Byłaby to znakomita zemsta… tak… tak…

Zapomniała zupełnie o „adwokacinie”. On zaś ze swej strony patrzył na te nagłe jej wyskoki temperamentowe, jak na coś niepojętego. Miał w życiu do czynienia z doskonale unormowanemi kobietami burżuazji. Raz jeden tylko zawiązał romansik z młodą cyrkówką, która, ile razy się upiła, robiła tego rodzaju wyskoki, jak Rena. Czyżby ta jego klientka była także pijana od samego rana?…

I nagłe zapytanie Reny – zrobione bezwiednie – prawie bez jej woli, utwierdziło go w tem przekonaniu.

– Może się pan ze mną napije koniaku?

Popatrzył na nią z większem jeszcze zdziwieniem, a potem powstał, zbrojąc się nagle w honorowy obowiązek.

Nie powinien był korzystać z chwili podniecenia tej damy. Zdawało mu się bowiem, że z wielką łatwością przyszłoby mu stać się panem sytuacji. Lecz on miał inne pojęcie o podobnej sytuacji. Zupełnie zimno, correkt, wziął swoją panamę i powstał z miejsca.

– Pani daruje… ale muszę spieszyć do pracy.

– Szkoda!

– Ja także bardzo żałuję. Ale mam termin.

Nie ruszyła się z miejsca. Już wesołość jej powoli ginęła. Wyciągnęła ku niemu rękę.

– Do widzenia zatem.

– Żegnam panią. A proszę nie zapomnieć stawić się na wezwanie w konsystorzu.

– Ah! Mon Dieu!… Qui!…

Wyszedł.

A na Renę opadł nagle jakiś wampir rozpaczliwego smutku. Wgryzł się w jej mózg, w serce. Zdawało się jej, że nagle postarzała się, że tak, jak rano przy przebudzeniu, znajduje się odgraniczona od całego zewnętrznego, wydzielonego jej świata przejrzystą, ale nieprzebytą zasłoną.

I myśl owa pogodzenia się z mężem zdawała się jej wymyśloną chyba katorgą, aby ją jeszcze więcej zamęczyć i pogrążyć w udrękę.

– Nawet aby się na nim zemścić, nie mogłabym! – myślała.

I nagle przeraziła się.

Halski wyrastał w jej myśli do godności owego niego, którym kobieta chrzci dominującą postać męską w swej egzestencji uczuciowej. Gdy mężczyzna traci w myślach kobiety nazwisko, imię, a staje się Nim, jest to niezbity dowód, iż wstąpił na tron, który jej pasja, namiętność czy sentyment wznosić zaczęła.

– Cóż to znowu? Cóż to znowu?… – warczała formalnie w kierunku lustra, które odbijało jej postać, spowitą w fałdy szlafroka – oszalałaś? Mało cię sponiewierał, odtrącił, obraził? Ty… ty… bez ambicji…

I nagle, prawie głośno, wyrwało się jej pijane gniewem słowo:

 

– Małpo jedna!…

Obejrzała się trwożnie. Nie było nikogo, ktoby podsłuchać mógł tę szkaradną brutalność, z jaką przywoływała sama siebie do porządku.

Zrozumiała jednak, że będzie teraz musiała być bezwzględnie okrutną względem siebie, że jeśli kiedy, to właśnie obecnie zaczyna się okres jakiejś walki z wrogiem olbrzymim, silnym, potężnym, nieznanym jej jeszcze, a wyłaniającym się ku niej z obsłonek mrocznej tajemnicy.

I samo spojrzenie na zgniecone poduszki sofy, które zachowały jeszcze odcisk jej ciała, przypomniało jej chwile, w których rzeczywiście omdlewała w uścisku i oddechu Halskiego.

Dreszcz przebiegł ją od stóp do głowy. Dreszcz gorący, pełen echa rozkoszy.

– Nie! Nie! – krzyknęła, rzucając się gwałtownie ku drzwiom sypialni – wszystko, tylko nie tak…

Ogarnął ją bowiem lęk, że ten wróg, idący z nią do walki, to będą jej zmysły, trzymane jak pantera czarna i tragiczna na uwięzi, w głębi mrocznej i okratowanej prętami klatki.

To był tej kobiety najwyższy lęk.

VIII

W parę dni później Rena poszła do Weychertowej. Nie wiedziała, dlaczego tam idzie. Ale nie mogła wytrwać dłużej w samotności i opuszczeniu. Nawet Ali wyjechał na kilka dni do swej siostry, baronowej Von Dorf, na wieś. Wszyscy gotowali się do letniego wyjazdu. Rena to czuła przez skórę i zdenerwowanie swoje składała na to, iż ona jedna razem z niewolnikami bruku „tkwić” musi w mieście. Wiedziała jednak, że z jej paczki jest jeszcze Maryla i Weychertowa. Miały one dzieci, a te musiały czekać, aż wakacje pozrywają ich pęta.

W gorące, upalne, pełne burz popołudnie poszła Rena do Weychertowej.

Bez starania ubrała się. Nie miała do tego „smaku”. – Włożyła jakąś suknię, jakiś kapelusz. Widziała się jednak w lustrze interesującą, bladą, z wyrazem jakiegoś zawodu na twarzy.

– Gdybym była mężczyzną – myślała – szalałabym za taką kobietą. Tymczasem ja…

Idąc pełnem słońcem, jakby wyzywając całe piekło i chłonąc je wszelkiemi porami ciała, szydziła:

– No i cóż?… Czyż nie szaleją za tobą? Szaleją! Tylko co? Żenić się nie chcą!

I w jednej chwili miała ochotę stanąć tak na ulicy i zacząć wołać:

– Łaski! Nie znęcaj się nademną!

Jakaś urosła w niej ta druga, która zaczęła smagać ją biczem brutalnej krytyki.

Wlokąc się tak ulicą, potknęła się o jakiegoś mężczyznę.

Był to Ottowicz.

Stał przy jakiejś wystawie sklepowej damskich kapeluszy, w postawie wyczekującej. Był piękny jak zawsze i melancholijny. Nie miał pozoru uwodziciela, lecz raczej uwodzonego. To się odrazu wyczuć dawało.

Zobaczywszy Renę, powitał ją uprzejmie.

– Gdzież tak? Gdzież tak spiesznie? – żartował.

– To mniejsza, gdzie ja dążę… ale co pan tu robi przed naszą wystawą?

– Czekam!

– To pana rola…

Zaczął się śmiać.

– Ma pani rację. Jestem z tych ludzi, którzy zawsze czekają. Gdy budzę się rano, czekam, że mnie coś we dnie spotka, czekam w południe, czekam wieczorem, czekam całe życie.

– Obecnie czeka pan na kogoś, który jest w sklepie z kapeluszami. A więc… kobieta.

– Naturalnie.

– A!… Ona tam jest?

Troszkę się zafrasował.

– Nie, nie… – wyrzekł szybko – tam jej niema. Tam jest moja żona!

– A!…

– Wybiera kapelusz na drogę, jedzie jutro.

– A pan ją odwozi?

– Tak… do Bad Hall – potem wracam.

– I odwozi pan Jankę?

Zaczęli śmiać się oboje. Pozycja, jaką sobie Ottowicz wytworzył, lawirując pomiędzy kochanką i żoną, była wcale niepowszednia. Proces rozwodowy Ottowiczów prowadził się gorliwie, mimo to małżeństwo nie przestawało mieszkać pod jednym dachem. Rozwiązano tylko tę sytuację w ten sposób, że pani Ottowiczowa, która była trochę estetyzująca i artystyzująca, urządziła sobie na wyższem piętrze kamienicy, zamieszkiwanej przez nich oboje, małe mieszkanie i tam przesiadywała parę godzin dziennie.

Mówiło się wtedy, że pani jest „u siebie”.

To „u siebie” nie przeszkadzało schodzić pani Ottowiczowej co chwila na dół, siadać do wspólnego stołu i zajmować swojej sypialni. Wszystko to stanowiło przedmiot uciechy służby i domowników, a dla gości było źródłem ciągłego podziwu i najkomiczniejszych pomyłek.

Właściwem jednak usprawiedliwieniem tej afery były tu dwie małe dziewczynki, drobniuchne i mądre, które oboje rodzice kochali do szaleństwa. Wyrok separacyjny przyznał Ottowiczowej obie córeczki. Ottowicz przecież nie mógł się rozstać z niemi. Dzieci także ubóstwiały ojca.

I tak – pod pozorami komedji, a nawet farsy dla ludzi, którzy są po prostu w sprawach bardziej skomplikowanych krótkowzroczni, rozgrywała się bolesna tragedja ludzi uczuciowych, którzy wpadłszy w zasadzkę, poradzić sobie w niej nie mogli.

Dla służby, dla trywialnych natur było to wszystko niezrozumiale komiczne, w gruncie rzeczy była to szalona walka wyższych, doskonalszych, bardzo uduchowionych instynktów.

„Świat” tego nie rozumiał i naśmiewał się z tej małżeńskiej pary, napełniającej wrzawą swego rozwodu całe miasto, a spacerującej razem obok dzieci, lub czuwających w nocy nad łóżeczkiem gorączkującej dziewczynki. To przechodziło zakreślone linje szematu. Małżeństwo rozchodzące się powinno wyszczerzać na siebie kły i odkrywać tajemnice pożycia. Wtedy będą nieśmieszni i łatwo zrozumiali.

Rena przez wielkie szyby wystawy widziała smukłą, pańską postać Ottowiczowej i jasne główki dzieci. Ktoś im przymierzał bretońskie czapeczki z miękkiego fularu. Barwa purpury migała w rękach kobiet, jak świeżo zerwane pęki maków.

W oczach Ottowicza, patrzących także w głąb sklepu, Rena dostrzegła przeogromną głębię uczucia. Tam były jego dzieci i matka tych dzieci…

Rola uświadomionej Janki wydawała się w tej chwili bardzo drugoplanową i bardzo niewyraźną.

– Byłem u pani Weychertowej – podjął nagle Ottowicz.

– Właśnie tam idę.

– Zastanie pani jeszcze pannę Janinę. Halski, który tam był także, wyszedł razem ze mną.

– A! Pan Halski był także.

Ottowicz roześmiał się.

– Ha! Co pani chce!… On revient toujours à ses premiers amours

– Och!…

– Tak! Tak! Pani o tem nie wie? To tajemnica poliszynela. Jeszcze przed kilku laty…

Rena wyprostowała się.

– Nie było mnie tu przed kilkoma laty!

– Prawda, prawda. Pani dopiero spłynęła do nas lat temu trzy, czy cztery. Wówczas już ta aferka była skończona…

Wszystko w Renie dyszało przyspieszonem tempem. Zmarszczyła brwi, zagryzła usta. Czuła potrzebę wyrzucenia ze siebie dławiącego ją gniewu, żalu, bolu, czegoś strasznego, czego określić nie mogła.

– Z dziwną lekkomyślnością wyraża się pan o Weychertowej – panie Ottowicz – wyrzekła wyniośle.

– Ach! Mój Boże! – odparł z uśmiechem człowieka, który, sam grzesząc, potrzebuje pobłażania – to są małe grzeszki, które dodają tylko wdzięku kobiecie.

– Nie, panie! – tylko wielkie zbrodnie podnoszą występki do rozmiarów cnoty. Te drobne grzeszki, to robactwo, które szpeci…

– Och! Och! Zbyt pani surowa. Dla mnie Weychertowa, nadto prude, nie miałaby cechy kobiecej.

– Mimo to żona pańska, która jest bez zarzutu, ma wielkie cechy kobiety.

Rzuciła mu to w twarz, prawie wyzywająco. Oczy jej płonęły, usta drżały.

On popatrzył chwilę w głąb sklepu i odrzekł trochę zmienionym głosem:

– Tak… zapewne… Ale, widzi pani, są rozmaite rodzaje owej kobiecości. Żona moja należy do tego rodzaju, który się szanuje…

– Ale który się porzuca i zdradza! – dokończyła – Żegnam Pana!…

Pozostawiła go zdumionego, nie podając mu ręki. Wzburzona pędziła w stronę domu Weychertowej.

– Więc to tak? – myślała – to tak? Dawny jej kochanek! Podli! Oszukali mnie, niegodziwi!…

Zdawało się jej w tem zapamiętaniu, że Halski i Weychertowa, kochając się przed kilkoma laty, dopuścili się względem niej najpotworniejszej zdrady…

– Ja ich nauczę!… Ja powiem wszystko redaktorowi, ja z niej zedrę maskę!… Ja jemu wykażę, kim są te kobiety, które on stawia mi przed oczy, jako wzór do naśladowania. Ostatni raz będę u niej, ale pójdę! Pójdę! Pójdę!

Wpadła do bramy. – Upudrowała się jednak na pierwszym załamie schodów. Żałowała, że nie ubrała się staranniej. Gdyby wyszła pół godziny wcześniej z domu, zastałaby tu Halskiego.

– Lepiej jednak, że go niema!

Dzwoniąc już do drzwi, chciała się cofnąć. Kto wie, czy nie wrócił później, wyszedłszy dla niepoznaki z Ottowiczem. Lecz już drzwi otworzyła bosa piastunka, której fartucha, wątpliwej czystości, trzymało się dwoje przestraszonych dzieci. Od progu uderzył Renę wieczysty, inkrustowany w portjery przedpokoju zapach smażenin wszelkiego rodzaju. Badawczo przebiegła oczyma wszystkie kąty. Krytycyzm jej wyostrzał nagle. Dojrzała furę starych palt, płaszczów i kapeluszy Weycherta, jakiś smoking, wyranżerowany, zwalony na kufer i niesprzątnięty.

Dawniej nie raziło jej to wszystko, lecz dziś wzmogło tylko jej nienawiść.

– Śliczna, podniosła atmosfera! – szydziła w duszy.

Piastunka pytała ją ordynarnie:

– Czego?

Prawie popchnęła ją i nie odpowiadając, weszła do salonu. Weychertowie mieszkali w jednej z tych starych kamienic, które się przechowuje z ekstazą, jakoby konserwując bezcenne pamiątki. Pokoje były w wieczystej kłótni z umeblowaniem, piece nie funkcjonowały, okna zdawały się wylatywać z futryn. Weychertowa brakiem smaku nie potrafiła przyczyniać się do wydostania jakiej takiej harmonji. Subtelniejsze natury musiały się tu potykać ciągle o jakieś kontrasty, szarpiące nerwy.

Weychertowa siedziała właśnie na nizkim pufie z obdartą frendzlą i żarliwie wykładała jakieś kombinacje mody klęczącej Jance. Obfity biust, wylewający się po prostu na brzuch, nie powstrzymywany gorsetem, był jakby głównem atutem tej kobiety. Ubrana była w biały, muślinowy szlafrok, dość świeży. Pod lekką tkaniną widać było błękitne wstążeczki, któremi nawleczona była koszula.

– Jak młode dziewczę! – szydziła w duszy Rena.

Witała się z obiema kobietami na pozór serdecznie. Rzuciła się na fotel, z którego poprzednio zdjąć musiała jakiś kawał papieru, zasmarowany zieloną i czerwoną farbą, przedstawiający próby malarstwa młodych Weychertów.

– Ach te dzieci! Nie można nawet porządku w domu utrzymać!…

Rena patrzyła na nią badawczo.

– Zapewne. Jeżeli się chce mieć czyste i estetyczne interieur, należy nie mieć dzieci.

Weychertowa roześmiała się na całe gardło.

– Więc co zrobić? Podusić? Potopić?…

– Nie! Lecz skoro się ma dzieci, należy zrezygnować z roztaczania jakiegoś uroku, właściwego kobietom!

Uświadomiona panna podjęła natychmiast!

– Tak! Tak! Racja! Dlatego ja zapowiedziałam Ottowiczowi, że nie będziemy mieli dzieci!

Rena uśmiechnęła się ironicznie.

– Ottowicz lubi bardzo dzieci…

– Nie sądzę!

– Ale ja jestem przekonana. Przed chwilą widziałam go przed sklepem Au Gainsborough. Stał jak zahypnotyzowany. W głębi widać było jego dziewczynki, którym przymierzano podróżne kapelusiki.

Lecz uświadomiona panna zdawała się nie brać do serca ironji Reny.

– Phi! – zawołała – to są jego ostatnie familijne podrygi!

Słowa te wprawiły Weychertową w szaloną wesołość. Śmiała się, a spazm śmiechu podrzucał masy jej różowego ciała.

Rena patrzyła na nią z coraz więcej wzrastającą odrazą. Nie mogła sobie na razie uprzytomnić Halskiego, z jego wykwintnym erotyzmem, związanego stosunkiem z tą tłustą, bardzo pospolitą kobietą.

Zwłaszcza ten śmiech, przelewający się po prostu w głębi jej gardła, wydętego i podanego naprzód, był nad wszelki wyraz ordynarny i niemiły.

– Jak on to mógł znieść! Jak on to mógł znieść! – myślała – i nie tylko znosił, ale nawet pożądał!…

Janka odwróciła się ku Renie z figlarnym błyskiem w oczach.

– Chwalisz się zawsze instynktem! – zaczęła – a teraz instynkt zawiódł. Przed chwilą był tu Halski!

Rena była przygotowana, iż lada chwila to nazwisko padnie. Niemniej kosztowało ją dużo wysiłku, aby odparować.

– I cóż z tego?

– Sądziłam, że ci będzie przyjemnie spotkać się z nim. Mówiliśmy o tobie i…

Weychertowa rozłożyła się ciężko na przysuniętym fotelu.

– Janko! – wyrzekła – nie rób plotek!

– Jakich plotek? – oburzyła się uświadomiona panna – Halski nic tak dalece złego o Renie nie mówił…

Na Renę uderzyły płomienie.

– Jakto tak dalece złego? – zapytała.

Weychertowa pragnęła interweniować.

– Ależ Janko… proszę cię…

Rena się porwała.

– A nie! A nie! Proszę o bliższe wytłumaczenie. Chcę wiedzieć – co taki pan ośmiela się o mnie mówić.

– Och mój Boże! Powiedział, że… że nie masz temperamentu!

– ?…

– No tak. To nie jest nic złego. Ale w ustach Halskiego urasta to do rozmiarów wielkiej złośliwości. Według niego kobiety, obdarzone temperamentem, jedynie są godne uwagi i liczą się na świecie.

 

Rena wydęła usta wzgardliwie.

– Dla takiego pana rzeczywiście jedynie ladacznice przedstawiają się zajmująco!

Jakiś błysk zapłonął nagle w oczach siwych Weychertowej. Nie poruszając się z miejsca, odparła:

– Och! Gdybym ci wyliczyła nazwiska dam, które uległy Halskiemu…

Rena przebiła ironicznie:

– Załóżmy się, że nie wyliczyłabyś. Przynajmniej ominęłabyś niektóre!…

Leniwie, powolnie Weychertowa podniosła się na łokciu i spojrzała w oczy Renie.

Bez słów – porozumiały się. Weychertowa odczuła, że Rena wie… i że ją nienawidzi.

– Zresztą – ciągnęła Rena – z tym panem nie zgodzę się nigdy, gdyż dla mnie jedyne prawo do miana kobiety ma taka istota, która przeszła przez życie bez zarzutu.

– O! – zaczęła się bronić Weychertowa – mówisz to dlatego, że Halski nie ferlakurował ci z blizka, tylko na żarty zdaleka. Gdybyś jednak odczuła, co jest zbliżenie się takiego człowieka, gdyby on uwziął się na ciebie…

Rena przerwała jej nagle:

– A skąd wiesz, że tak nie było?

Weychertowa obrzuciła ją pewnym siebie wzrokiem.

– Przypuszczam. Halski nie gustuje w takim właśnie rodzaju kobiet. Jemu trzeba zupełnie innej piękności.

Panna uświadomiona zaczęła śmiać się cichutko a złośliwie.

– Ha-re-mo-wej! – zaśpiewała na nutę orjentalną.

Rena popadła jakby w rodzaj wściekłości, starannie ukrytej.

– Mylnie sądzicie! Halski czynił wszystko co mógł, abym mu uległa…

Może byłaby tu zatrzymała swe zwierzenia, gdyby w oczach obu kobiet nie było powstało zaakcentowanie sceptycznego niedowiarstwa.

– O! o!… – zamruczała Janka, czołgając się na kolanach aż do Reny.

Weychertowa milczała, ale oczy błyszczały jej, jak u kota.

Rena triumfalnie powiodła po nich wzrokiem.

– A ja mu się oparłam! – wyrzekła dobitnie, prostując się w hieratycznej pozie.

Weychertowa pokręciła głową.

– I odszedł z niczem?

– Z niczem!

Tyle było siły w głosie Reny, że pierwsza uległa jej uświadomiona panna.

Rzuciła się cała ku Renie.

– Gdzie to było? Jak? Kiedy? Moja złota! Opowiadaj!

– Trzy dni temu – po waszem wyjściu odemnie…

– W nocy?

– Tak!

Weychertowa próbowała opozycji.

– Wszak wyszedł i to bardzo niegrzecznie – wtedy właśnie, gdy pokazywałaś swoje podwiązki.

Rena odczuła ukłucie.

– Tak! Ale powrócił! – odparła hardo.

Teraz już i Weychertowa powstała i przysunęła ku niej swój puf.

– I jak? I jak?

Rena wyzyskała sytuację.

– Och! Jak zwykle w takich razach. – Rzucił się jak zwierz, szalał, błagał, prosił. Płakał nawet, włóczył mi się u nóg…

Za ręce gorączkowo porwała ją panna.

– A czy całował?

Rena milczała.

Panna dalej nacierała:

– A jak? – Czy umie całować? Czy ma dobrą szkolę?

I znów milczenie.

Obie kobiety przeżywały w tej chwili całą serję dziwnych, wstrząsających dreszczów. Na ciele ich ożywały stygmata pocałunków Halskiego. Pierwsza otrząsnęła się Rena. – Na szept lubieżny Janki pytającej:

– A czy całuje w ucho? Podobno to najprzyjemniejsze w ucho!

Odparła ostro:

– O tem nie wiem! Wogóle za co mnie bierzecie? – Czy przypuszczacie, że ja pozwoliłabym się całować?

Urwała chwilę, wreszcie dodała:

– Odtrąciłam go natychmiast!

Panna uświadomiona zaczęła zanosić się od śmiechu.

– Musiał mieć głupią minę.

– O, bardzo głupią! – odrzekła Rena.

Weychertowa powróciła na dawne miejsce. Opadła znów na kombinację pufu i poduszek. Zamyślona wyrzekła jakby do siebie:

– Nadzwyczajnie!

Rena rzuciła niedbale:

– Według mnie, bardzo zwyczajnie! Uwodzicielowi gęsi i pokojówek zachciało się sięgnąć po prawdziwą kobietę. Dostał po palcach i będzie miał naukę.

– Tak! Tak! – dodała jakby sennie Weychertowa – to może i lepiej. Nauczyłaś go rozumu za nas wszystkie…

– Jakto za was wszystkie? Czy i ty?

Weychertowa broniła się miękko.

– Ja? Cóż znowu! Mówię wogóle o kobietach. Zresztą… ten pan i do mnie czuł zapały…

Jak na sprężynach, panna uświadomiona zwróciła się ku niej.

– I cóż? Oparłaś mu się? Rzucił się na ciebie także?

– Nie! – odparła Weychertowa, kłamiąc z całą bezczelnością. – Na mnie się rzucić nie śmiał!

Płomienie oblały Renę. – To kłamstwo, odziane w dodatku w bezczelne szyderstwo, zraniło ją. Chciała odpowiedzieć coś brutalnego, ale przerwał jej żałosny głos Janki, tarzającej się po dywanie.

– Na mnie się nikt nie rzucał.

– Przyjdzie i to! – uspakajała ją Weychertowa.

– Kiedy? Przecież idę za mąż!

Rena odzyskała panowanie nad sobą.

– Właśnie – kiedy pójdziesz za mąż.

Przyczyniło się do opamiętania Reny wsunięcie się do pokoju najmłodszego dziecka Weychertów. Było brzydkie, miało krzywe nogi i źle było ubrane. Nie usprawiedliwiało swej obecności w salonie, nawet takim, jak ten, w którym trochę rezedy i bławatków gniło w jakimś lanym wazoniku szklanym, a meble w rodzaju mebli, strojących poczekalnie dentystów, zdawały się wstydzić swej szpetoty, pokrywając się szarym welonem dawno nie ścieranego kurzu.

Dziecko przypełzało do matki i zaczęło ocierać swe zamorusane ręce o biały batyst szlafroka.

– Daj mi spokój! – ofuknęła je Weychertowa.

Dziecko zaczęło się mazać, jak to czynią dzieci „niższej klasy”, bez łez, jedynie dla potrzeby zajmowania sobą uwagi.

– Wynoś się stąd! – krzyknęła słodko dama.

Dziecko uderzyło w jeszcze większy płacz.

– Niańka! – wrzasnęła Weychertowa.

Z głębi mieszkania doleciał tupot bosych nóg.

Na Renę te tajniki macierzyńsko-domowe działały w sposób wysoce niemiły. Jednak z jakąś pasją nurzała się teraz w tej atmosferze.

– Oto – myślała – co wystarcza takiemu Halskiemu. Nie twoje rododendrony, Ropsy i plecy Imperji. Patrz się, ażebyś wiedziała, z kim miałaś do czynienia. Szeroki biust Weychertowej kryje szpetotę otoczenia.

Dziecko wrzeszczało coraz głośniej.

Panna uświadomiona porwała się, zatykając uszy.

– A! A! Nie mogę tego znieść!

– Rzeczywiście! Ta mała jest nieznośna! – odezwała się Weychertowa. – Ale to wina niańki. Czemu ją wpuszcza? Ale to jest niepodobieństwo dostać porządną sługę. To już trzecia w tym miesiącu…

Rena powstała.

Dyskusja dalsza groziła objęciem terenu służbowego. To już było nad jej siły. Dziecko wrzeszczące wydało jej się nagle podobne do Halskiego. Wstręt jej wzmógł się. Taki bękart, podrzucony w cudze gniazdo, napawał ją pogardą i gniewem.

– To komplet! – pomyślała z największą goryczą.

Odtrąciła jakiś marny zeszycik widoczków z Wenecji, plączący się samotnie na stole.

– Odchodzę!…

– Ja z tobą! – zawołała uświadomiona panna, wciągając pośpiesznie śliczny płaszcz z mieniącego się jedwabiu.

Weychertowa pożegnała je, leżąc ciągle na swej kombinacji meblowej.

– Może będziecie wieczorem w kawiarni na Zamku? Gra muzyka. Przyjdę.

– Czy z redaktorem?

– O nie! Dałam mu urlop – pojechał do Zakopanego.

Rena zaczęła śmiać się szyderczo.

– Jakżeś łaskawa.

– ?…

– Że mu pozwoliłaś odwiedzić żonę.

Weychertowa przybrała pobożną minę.

– Spełniam mój obowiązek względem tej biednej kobiety. Czuwam, ażeby jej nie stała się żadna krzywda. – Zawiózł jej kapelusz i lekarstwo, które mi bardzo pomogło na kaszel.

– Jesteś aniołem!

– Ach nie! Nie mogłabym tylko znieść, aby z mego powodu cierpiała kobieta.

Uświadomiona panna, przypinająca w tej chwili do rozwianych włosów coś nakształt tureckiego feza, ozdobionego dwoma rogami, przytakiwała gorąco.

– Tak być powinno! Tak być powinno! Ja także czuwam, ażeby Ottowicz dał swojej żonie alimenta. – Naturalnie w odpowiednich rozmiarach. Nie pozwolę go obdzierać. Coś przecież musi i dla nas pozostać!

– Zostanie! Zostanie! I wcale nie mało – uspakajała, śmiejąc się, Weychertowa.

– Spodziewam się! – zawołała wesoło Janka, podając jej rękę. – Coś, za coś! Mam opinię zupełnie zepsutą. Niechże wiem dlaczego!…

Rena w milczeniu dotknęła dłoni Weychertowej, wiecznie miękiej i gorącej, i wyszła szybko na wschody. – Dusiła się w obecności tych dwóch kobiet, które wydały jej się w tej chwili do gruntu zepsute i bezczelne. – Czuła się doskonałą i nieskazitelną w porównaniu z niemi.

– I duchowo i fizycznie!… – powtarzała w myśli, jakby suggestjonując sobie radość z powodu swej doskonałości.

W bramie dopędziła ją Janka. Czem prędzej wsunęła jej rękę pod ramię.

– Doprawdy… – wyrzekła – ta Weychertowa jest bezczelna…

– ?…

– Widziałam kapelusz, jaki wybrała dla żony redaktora. – Ubrany wstążką z pękiem akacji. Powiadam ci, horrendum. Chyba umyślnie, ażeby uwidocznić jej szpetotę…

– Och!

– No tak! A potem z tem lekarstwem. Ja na miejscu redaktorowej nie brałabym tego lekarstwa.

– Dlaczego?

– Bałabym się!

Rena aż drgnęła. – Była to potworna insynuacja uczyniona z dziką lekkomyślnością. Lecz uświadomiona panna już cieszyła się innem wrażeniem.

– Widzisz! Widzisz! Oglądają się za nami!

– Jesteś bardzo pięknie ubrana.

– O! Nie!… Ale to dlatego, że o mnie coraz gorzej mówią!