Za darmo

Za doliną róż

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Od czasu, gdy go widziałam, zmienił się trochę, na twarzy schudł, w ramionach jeszcze poszerzał, bujniejszy wąs puścił się mu nad wargą, teraz do zbladłego korala podobną i oczy jego z większéj zda się głębokości na świat poglądały. Nie były już one, ani kryształowe, ani ruchliwe jak dawniéj, lecz omglone i nieruchome, ze szklistą zadumą utkwiły w dalekim punkcie przestrzeni.

Co tam daleko spostrzegał? Domek pod wiązem? pola szerokie? gołębie nad strzechą? czy kraje nieznane? wysokie góry, bogate winnice, dolinę róż? czy walkę? czy śmierć? Któż wiedziéć może? Na wojnę jechał.

 
…„Fortuno ludzka, twoja to zabawa
Rzucać jak piłką…”
 
—–

Sporo czasu minęło znowu. Na wilgotnéj drodze, pod niebem jesiennemi chmurami usłaném, u brzegu zczerniałego pola, na które stara wierzba sypała osiwiałe językowate swe liście, stałam naprzeciw tego człowieka zmieszana, prawie przelękniona, niewiedząca, jak mówić mu o tém, o czém wiedziałam, że myśléć on musi ciągle.

Okolica stała teraz cała w pomarańczowo-żółtych i brunatnych liściach, z za których tu i ówdzie wychylał się mętny rąbek Świsłoczy; wysoki wiąz przybrał cielisto-drewnianą barwę i deszcz misternie pręgowanych liści opuszczał na mokry i zżółkły mech strzechy, pod którą domek szary, stary, bardziéj niż wprzódy krzywy, niżéj niż wprzódy przysiadł ku ziemi. Ogród nagiemi badylami sterczał, gołębie skryły się przed wilgotnym chłodem, w czerwonych liściach jabłoni krakała wrona.

Nadchodząc, zobaczyłam go z pługiem parą koni zaprzężonym, wychodzącego z zagrody. Konie i pług na skraju pola zatrzymał, ręką czapki baraniéj dotknął, stanął, i jakby czegoś ode mnie oczekując, milczał. Zgarbione jego plecy zakreślały wypukłe półkole, na policzkach, obok téj fałdy, która je przedtém rozdzielała na dwoje, powstała druga, trzecia i widocznie powstawać zaczynała czwarta. Wyglądał bardzo staro i nędznie; ciemna kapota niezgrabnie obwieszała jego wychudłe ciało, koścista, ciemna szyja, wychylała się z pod niewybielonego płótna koszuli, a piskliwa dudka, ta, co z mokrych traw łąki do piersi mu wlazła, chrypiała i gwizdała tak, że ją już o kilka kroków słychać było.

Widząc, że milczę, sam rozmowę zaczął.

– Pani wié… – zaczął i usta mu zadrżały, a siwe oczy z dziwnym wyrazem skargi i zamyślenia nieruchomo we mnie tkwiły.

Widziałam i zapytałam go, kiedy i jakim sposobem sam o tém uwiadomiony został.

– A jakże? – z ręką na ramieniu pługa opartą, odpowiedział – papier przyszedł, a w tym papierze:… tak i tak… pisali… taki i taki… z takiéj i takiéj wsi. Wtedy i wtedy… honoru dostąpił… w batalii od kuli… familii oświadczyć przykazano…

Umilkł. Mówił teraz tak powoli, że pomiędzy jednym wyrazem a drugim upływało parę sekund, był zaś w mowie ludzkiéj jeden wyraz którego za nic wymówić nie mógł. Dwa razy już przychodził mu on na usta, i dwa razy dobywający się mu z piersi wnętrza chłodny powiew, wargami jego zatrząsł, jak zwiędłemi liśćmi, i ściął je lodem milczenia.

Zapytywałam go teraz o to, co mię zawsze, gdy o nim myślałam, dziwiło. Czy nie spodziewał się, że syn jego losowi ogólnemu ulegnie? Czy o tém nie myślał? Na kilka miesięcy zaledwie przed oddaleniem się jego z domu był tak spokojny! Obaj byli tak spokojni!

– A jakże! – zaczął – naturalna rzecz, że nie spodziewałem się, nie myślałem. Mówili, że kiedy ojciec ma tyle i tyle lat, to syn przy nim ostać powinien… A ja i więcéj jeszcze miałem. Mówili, że kiedy syn jeden u ojca… A on że jeden przy mnie był, pokazało się że trzeba było jeszcze żeby.. tamtego na świecie nie było…

Niżéj pochylił głowę.

– Żeby tamtego nie było… żeby tamten nie żył… – zaszeptał.

I nagle stała się z nim rzecz jakaś straszna. Twarz odwrócił, rękę ku czołu i piersi podniósł.

– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego… – wymówił prawie z krzykiem, w którym czuć było i przerażenie ogromne i jakiś srogi, samemu sobie uczyniony wyrzut. Byłam pewna, że popełnił on w téj chwili grzech żalu nad trwajacém życiem jednego z synów, i że ten grzech aż do śmierci będzie mu przytłaczać i dręczyć sumienie. Po chwili jakby uniewinnić się usiłując, jakby przed kim tłómacząc się, z szerokiemi giestami ramion i rąk, mówił:

– Czy ja z tym drugim żyję? czy ja go widzę kiedy? Czy ja jego żonkę i dzieci znam? Pięć lat już nie przyjeżdżał… na wielkanoc ostatni raz pisał, świąt winszował, chustkę na szyję i funt tytoniu w prezencie przysłał… „dobrze mnie powodzi się, ojcze, pisał, do domu nie powrócę i sam orać nie będę, bo już-bym i nie potrafił.” Ot jak! Niech jemu tam Bóg Najwyższy we wszystkiém błogosławi, ale on nie mój… tamten był mój…

Pobłogosławiwszy syna, którego przed chwilą ciężko w myśli skrzywdził, uspokoił się i ciszéj, w ziemię patrząc, dokończył.

– Cóż robić? Umarli z grobów nie powstają! Cierpiéć trzeba… Cierpliwość w niebo wwodzi…

Spojrzał na chmurne niebo.

– Bóg wysoko… – wyszeptał, a wzniesiony wzrok jego nabierał coraz więcéj zdziwionego, pytającogo wyrazu. Ramionami powoli wrzuszając, bardzo cicho, chmur zapytywał:

– Za co? na co? dla jakiéj przyczyny?

Potém, jakby nagłe coś sobie przypomniał, na mnie spojrzenie zwrócił i zapytał:

– Niechaj pani będzie łaskawa mnie powiedzieć, w któréj to stronie znajduje się ta… Turcya? Ukazałam mu południowy, ku wschodowi zbliżony punkt widnokręgu. Domyślałam się, o co mu chodzi. Chciał wiedziéć dokładnie, w którą stronę za zniknionym synem oczy ma obracać. Może tam na chmurze deszczowéj, czy na różanym płaszczu jutrzenki, Bóg litościwy ześle mu cień Kazia… Natychmiast téż we wskazanym punkcie widnokręgu wzrok utkwił, patrzał, patrzał i głową powoli trząsł.

– Dalekoż… on pozostał… daleko… za lasami… za górami…

– Za doliną róż – dodałam.

Wyrazy te uderzyły go i zadziwiły.

– Za jaką doliną? – ożywiając się nieco, zapytał.

Za nic w świecie nic-bym mu teraz nie powiedziała o górach ostrych, wąwozach nieprzebytych, wałach śnieżystych, przepaściach, które wiekuiście i nieubłaganie otwierają żarłoczne swe paszcze, ale długo mówiłam mu o dolinie rajskiéj, od krańca do krańca okrytéj różami, których szkarłaty prześcigają w świetności królewskie purpury, a wonie słodkiemi snami kołyszą może głowy nawet umarłych. Omdlały wzrok jego dawną, pogodną wesołość przypominał.

– Cudności! – rzekł – cudności! A może i teraz choć w jesiennéj porze, te róże tam kwitną?

Chciałam, aby myślał, że kwitną tam one ciągle przez rok okrągły.

– Ciągle, przez okrągły rok one kwitną.

– Cudności! – zadziwił się jeszcze, na południo-wschód spojrzał, a potém palcami policzka dotykając, przenikliwie, z tajemném jakiémś upragnieniem we mnie się wpatrzył.

– To może on… pod temi różami? – zaszeptał.

Oddech w piersi zatrzymać musiał, bo gwiżdząca dudka na chwilę w niéj umilkła.

– Najpewniéj! – odpowiedziałam.

Uśmiechnął się.

– To dobrze, to chwała Bogu! piękny nagrobek…

Uśmiechając się do myśli własnych, milczał chwilę.

– A za tą doliną… co tam?

– Za tą doliną są winnice, pyszne, pachnące, po zielonych wzgórzach rozpięte, złotemi gronami jagód osypane.