Za darmo

Za doliną róż

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Wewnętrzny spokój tego człowieka był niezmąconym i w dodatku oświetlonym łagodną, ciepłą wesołością, płynącą niewiedziéć zkąd: może z czystego sumienia, zadowolonego serca, z przestronnego i świeżego pałacu przyrody, w którym życie spędził, a w téj chwili może i z téj pieśni, któréj nietylko nuta ale i słowa, znowu zblizka i wyraźnie od pól dochodziły.

Młody siewca szedł zagonem, znowu twarzą ku zagrodzie obrócony, krótkie, a ciągłe deszcze ziarn na ciemną rolę rzucał i śpiewał:

 
– „Fortuno ludzka, twoja to zabawa
Rzucać jak piłką; wszelka nasza sprawa,
Od ciebie swoję ma dependencyą,
Z ciebie upadek, z ciebie promocyą!”
 

Fajkę ku piersi usuwając, to znowu na chwilę przybliżając do ust, gospodarz zagrody powoli z rozwagą, z częstemi uśmiechami rozmawiał daléj, opowiadał.

Siedmioro dzieci Pan Bóg mu był dał, ale dwoje zawczasu téż odebrał, z pięciu zaś pozostałych troje w świat poszło, a dwoje najmłodszych w domu ostało. Już to na zawsze jeden tylko Kazio przy nim ostanie, bo Jadwisia, tak samo, jak dwie starsze siostry, niebawem pewnie za mąż pójdzie. Takie już przeznaczenie kobiety. Dwie córki jego były więc zamężne, a co się tyczy najstarszego syna, ten w młodych jeszcze latach na obowiązek poszedł. Czytać, pisać, rachować umiał, i wszystkie jego dzieci to umieją, bo cościś przez trzy lata spólnie z sąsiadami guwernera do nich trzymał. Ale ten jego najstarszy, osobliwą zdolność do nauki miał, książek i świata nad miarę był ciekawy, tedy wojskową służbę odbywszy, pisarzem najprzód w jednym sąsiednim dworze został, a potém do innego pana, daleko, bo aż o trzydzieści mil ztąd na ekonoma wyjechał. Syna tego bardzo rzadko teraz widuje. Nie zapomniał on o ojcu i o domu, ze dwa razy na rok listy przysyła, ale przyjeżdża ledwie raz na lat parę, a teraz, to już i czwarty rok jak nie był. Kawał świata, wiadomo! przebywać go często ani czas, ani kieszeń nie pozwalają, teraz osobliwie, kiedy żonatym już jest i troje dzieci własnych ma. Nareszcie, co z oczu zbiega, z pamięci wycieka. Największe kochania gasną bez dmuchania. Do tego, wié on dobrze, że stary ojciec bez pomocy nie jest, bo i Kazio już dorosły i Jadwisia póki co, w domu jeszcze siedzi. A te dzieci niezupełnie tak jak inne. Wyrosły bez matki, która wprędce po urodzeniu Jadwisi, więc ośmnaście lat temu, umarła. On im był tedy i ojcem i matką, ale że, przy roli pracując, nie zawsze miał czas ich doglądać, jedne drugim niańkami były. Uśmiechając się, wypowiedział litanią imion swoich dzieci.

– Franuś na ręku swoich wynosił Stefkę i Elżusię, Elżusia Kazia, a Kazio Jadwisię. Nacierpiały się dość dzieciska, osobliwie młodsze, a zawsze nietyle, ileby może od macochy cierpiéć musiały.

Kiedy owdowiał, czterdzieści tylko lat mu było. Ludzie do drugiego ożenienia się namawiali, nawet niebrzydkie i nieubogie panny swatali, ale on nie chciał. Piérwsza rzecz, że macochy dla dzieci nie chciał, a druga, że tamtéj, nieboszczki, zapomniéć nie mógł. Szesnaście lat z nią przeżył, a była taką, że i w śmierci ją opuszczać za niegodne i sercu trudne uważał. Zresztą, żeniąc się po raz drugi, Bóg wié na jaką-by natrafił!

– Bo to – uśmiechnął się – ani na wsi, ani w mieście, nie można wierzyć niewieście, a na tym świecie, poczciwéj żony, tak samo jak ojca i matki, za grosz nie kupisz.

Chciałam wiedziéć, ile posiadał ziemi. Chętnie odpowiedział, że ma jéj morgów piętnaście, licząc w to mokrą łączkę, na któréj właśnie przeszłego lata piszcząca dudka do piersi mu wlazła.

– Nie jest to wiele, ale i niemało – mówił. – Ludzie mniéj mają a żyją. I my chwała Bogu, od dziadów pradziadów żyli tu, łaski bozkiéj tylko potrzebując. Jedna tylko bieda, że w bezleśnych stronach drzewo drogie, tedy chatę wyreperować i gumno nowe postawić niełatwo.

Ale nad tym kłopotem niech już sobie Kazio głowę łamie. On tu gospodarzem teraz jest i na zawsze ostanie. Ożeni się, może z posagiem dziewczynę weźmie, a jeżeli nie, to jakkolwiek tam tę biedę z chatą i gumnem zmoże. Wprędce téż pewno i ożeni się, bo gdy Jadwisia za mąż pójdzie, pusto i smutnie zrobi się w chacie.

Żartowałam, że wkrótce wnuki miéć będzie, nie takie już jak po tamtym synie, których nigdy jeszcze nie widział, ale takie, od których w tym sadzie i na tym podwórku zrobi się wesoło, wesoło!

– A jakże! zaśmiał się, już to inaczéj nie może być! Już tak być musi, aby i staremu robota jaka na świecie była! Choćby wnuki kołysać!…

– I całować! – dorzuciłam.

– A jakże! i bez tego nie obejdzie się pewno! Niéma kochania bez całowania!

Cicha wesołość, która i wprzódy pobłyskiwała mu w oczach i uśmiechu, wśród żartobliwéj rozmowy o wnukach, wzmogła się w śmiech głośny i długi, a w śmiechu tym i w zamaszystym ruchu ręki, który uczynił, ozwało się niby echo jego raźnéj, rubasznéj, ognistéj młodości.

Od paru minut, rytmiczne stukanie krosien we wnętrzu domku, przestało wtórzyć rozlegającym się w sadzie, gruchaniom gołębi i szczebiotom szczygłów, natomiast, tuż nad moją głową, z za szyb zamkniętego małego okna, zabrzmiał donośnie głos kobiety.

– Ociec! z kim ociec rozmawia?

Stary z uśmiechem na okienko patrzał i milczał.

– Z kim tam ociec rozmawia? – trochę niecierpliwie powtórzył głos.

– Kiedyś ciekawa, to zobacz! – z flegmatyczną żartobliwością odpowiedział.

Podniosłam nieco głowę. Jednocześnie, ze stukiem, okienko otworzyło się i zamknęło tak prędko, że niby w świetle błyskawicy mignęły mi tylko przed oczyma; wazonik z blado zieloném piżmem, biała koszula, jasny warkocz i twarz młodéj dziewczyny, tak gorąco zapłoniona, że błękitne jéj oczy wyglądały jak niezabudki w krzak karminowéj róży wplątane.

Przez małą szybę patrzałam do wnętrza domku, widziałam świéżo pobieloną świetlicę, grubą podłogę, ajerem posypaną, łóżko z pościelą, wielką skrzynię z bombiastym wierzchem, część krosien zasnutych granatowemi i czerwonemi nićmi, ale dziewczyny nie widziałam. Jakby w ziemię zapadła. Przez szpary okienka dochodziły mię wyraźnie zapachy ajeru i piżma, słyszałam, jak stary, za plecami memi z niezadowoleniem mruczał.

– Wstydliwa! schowała się! Dziczka w lesie wyrosła, czy co?

Nagle drgnęłam. Niespodzianie i gdzieś bardzo blizko, silny głos jakiś, na nutę skoczną i raźną huknął:

 
– „Héj dziewczyno kochana
Czemuś taka spłakana,
Czy rozbiłaś dzban może?…”
 

Wydało mi się, że ta piosnka nad samą głową moją wybuchnęła, ale gdy twarz ku sadowi obróciłam, przekonałam się, że zabrzmiała ona za gęstemi splotami grubéj jabłoni, jak z za śnieżnego, napowietrznego haftu, wyszedł ten sam chłopak, który przed kwandransem siał groch na polu i, z głową podniesioną w górę, na gołębie może, które strzechę oblatywały spoglądając, śpiewał daléj:

 
– „Pozwól, chwacko się sprawię
Ślicznie dzbanek naprawię,
Tylko niepłacz…”
 

Teraz, spostrzegłszy osobę obcą, u ściany domu siedzącą, umilkł i na chwilę pod kwitnącą jabłonią stanął. Dąb to był nie mężczyzna, ale dąb, który żadnéj zimy srogiéj, ani ulewy, ani gromowego uderzenia jeszcze nie znał: młody, wysmukły, zgrabny. Pod białą koszulą i przerzynającemi ją na krzyż szelkami, plecy miał gładkie i wyprostowane, policzki ściągłe, ogorzałe i rumiane, pod ciemnemi brwiami duże oczy z siwą źrenicą. Wąs złotym puchem zaledwie wysypywał mu się nad koralową wargą, złotawe włosy świeciły z pod zgrabnéj czapeczki. Przestał śpiewać i na chwilę, pod jabłonią stanął, ale nie zadziwił się wcale, ani zmieszał, a wkrótce szedł już ku domowi krokiem szerokim i giętkim, ręką, w któréj pustą kobiałkę trzymał, zamaszyście nieco u boku wymachując. Takim samym za młodu musiał być ojciec jego, który, przez życie uciszony i przygaszony, teraz jednak ze spokojnym i zarazem filuternym swym uśmiechem z syna żartować zaczął.