Za darmo

Za doliną róż

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Mało ja o tém wszystkiém wiedziéć mogę, bo, nie wstydząc się, powiem pani, że przez całe życie, dwa razy tylko przyszło mi prawdziwe miasto nawiedzić, raz w kawalerskich jeszcze czasach z fantazyi i ciekawości, drugi raz, z chorą żoną, do doktorów. Do miasteczek często gęsto jeździć wypada, to na targ albo kiermasz, to za różnemi tam interesami, do kościoła téż uczęszczam, krewnych nawiedzam, ale to wszystko w blizkości o milę, o dwie, najwięcéj zaś kiedy o trzy… A daléj, to tylko dwa razy w życiu swojém wyjeżdżałem. Nieboszczka moja żona do Ostrejbramy piechotą chodziła; ja nie. Mnie i tu do Pana Boga pomodlić się dobrze: czy to w polu, czy pod tém drzewem, czy téż kiedy rankiem jutrzenka z nad wody wychodzi, a ptactwo i żywioł wszelki po swojemu Pana chwalić zaczyna.

Z zamyśleniem, ciszéj, po niebie, trawie i kwitnących drzewach wzrokiem wodząc, dodał:

– Wszędzie jest Pan Bóg… w niebie, na ziemi…

– W sercu uczciwego człowieka… wtrąciłam.

Przyjaźnie na mnie popatrzył.

– A tak, sprawiedliwie pani powiedziała. Uczciwość, to najpiérwsza i najważniejsza religia, a kto uczciwy, ten Boga w swojém sercu ma…

Dziwny blask cichego zadowolenia, prawie szczęścia, zajaśniał mu na sfałdowanym czole, z którego na chwilę czapkę zdjął, i znowu nią głowę osłoniwszy, fajkę z kieszeni, a woreczek z tytuniem z-za poły kapoty wyjął.

Ruchem tym odsłonił na piersi białą, kużelną koszulę z kołnierzem u szyi tasiemką związanym, a kiedy tytoń do fajki nakładał i głowę pochylił, z za grubego, ale śnieżcie białego płótna, szyja jego wychyliła się, aż do czerwoności ogorzała z sinemi sznurami grubych żył, koścista i chuda silnego, ale starego człowieka.

Chwilę milczeliśmy oboje, w zamian szczygły śpiewały i pliszki na zabój świegotały w gałęziach wiązu, a z wnętrza domku, wyraźniéj dochodziło głuche, miarowe stukanie tkackich krosien. Biała gołębica frunęła z nad strzechy i uleciała w przeciwną stronę sadu; za nią przemknął powietrzem różowy gołąb’, i wnet oboje w gęstwinie kwitnących wisien zagruchali to razem, to znów naprzemiany.

W powietrzu zmąciło się coś, zadrgało; puszysty zwój białych obłoków przepływał pod słońcem zasłaniając je, to odsłaniając. Ruchome cienie ślizgały się po drzewach i przykrywały trawę, liście wiązu szeleściły, kogut za płotem kilka razy przeciągle, żałośnie zapiał. Ale trwało to przez parę minut zaledwie, po czém, puchy obłoków popłynęły daléj błękitnym przestworzem, kogut umilkł, drzewo znieruchomiało, świat stanął znowu w jasnéj i cichéj pogodzie, śród któréj tylko szczygły rozśpiewały się ze zdwojoną mocą i słodziéj jeszcze, miłośniéj niż wprzódy gruchały gołębie.

We wnętrzu domku, tuż za ścianką, przy któréj siedziałam, krośna tkackie rytmicznym tentnem zegara, stukały ciągle, ciągle.

W tém, ze wszystkiemi otaczającemi nas odgłosami natury i życia, złączył się śpiew z tak niewielkiéj odległości dochodzący, że dokładnie rozpoznać było można nietylko nutę jego, ale i słowa. Rozgłośnie, donośnie, każde słowo pieśni z wyrazistością wielką wymawiając, męzki, młody, czysty głos, śród szerokiego pola śpiewał.

 
„O Boże mocny, Boże nasz łaskawy,
Niepojęte są te czynów twoich sprawy,
Kogo chcesz dźwigniesz, kogo chcesz poniżysz,
Fortuny umkniesz, to ją znów przybliżysz.
 

Nuta téj pieśni przypominała kościół i psalmy. Przewlekła, poważna, prośbą i czcią szeroko płynęła w powietrzu, jedną jak gdyby całość splatając z błękitno-złotą barwą dnia, i coraz mocniejszą wonią zoranéj a rozgrzanéj ziemi.

Gospodarz zagrody fajkę od ust odjął, ku polom spojrzał.

– A to już Kazio teksty swoje wywodzić zaczął. Młodemu, a głupiemu tylko śpiewanie w głowie…

Żartobliwie to mówił, uśmiechał się znowu, ale szczerzéj i ciepléj niż wprzódy. Na polu, po zagonie, szedł człowiek, którego rysy znikały w oddaleniu, lecz z którego wysmukłéj i zgrabnéj postaci odgadnąć było można młodość i rzeźkość.

Szedł powoli, lecz lekkim i doskonale miarowym krokiem jedną ręką trzymał u piersi okrągłą kobiałkę ze słomy, drugą miarowym także ruchem rzucał na zagon krótkie, a gęste i wciąż jednostajne deszcze ziarn.

Powietrze było tak przejrzyste, że gdy przybliżył się ku końcowi zagonu, drogą tylko z sadem zagrody rozdzielonego, widać było wyraźnie, jak te ziarna bujne, żółte, okrągłe, blizko siebie, a przecież każde z osobna pomykały ku dołowi i padały, wciąż padały na ciemne puchy ziemi.

Nad tą zaś rosą, która oblewała ziemię, z towarzyszeniem miarowych stąpań i nieustannych, rytmicznych ruchów ręki młodego siewcy, brzmiała daléj i szeroko rozlewała się po przestworzu poważna psalmowa nuta:

 
– „Z małego wielkim, wnet z wielkiego małym.
Uczynisz snadnie, strząśniesz światem całym,
Króla pachołkiem, a królem oracza,
Nędzarza panem, nędzarzem bogacza.”
 

Ta nuta i te słowa, wydawały się także jakąś siejbą rzuconą w powietrze, gdy tamta padała na ziemię. Wydawało się téż, że i ona sprowadzić musi plon jakiś, tylko napowietrzny, niewidzialny, niewidzialnie ludzi żywiący. Któż to był ten Kazio, który rzucał na świat te dwie razem siejby?

– Czy to syn pana?

– A jakże! groch sieje. Trochę to już na tę siejbę i spóźniona pora, ale inaczéj nie było można, bo przymrozki ziemię chwytały. A groch, widzi pani, to takie ziarno, że jak pod przymrozki je rzucić, z całego zasiewku nic nie będzie…

Siewca teraz przeszedł na drugi zagon, i plecami do zagrody zwrócony, oddalał się w stronę przeciwną. Ziarno padające na pole widziéć przestałam ale słowa pieśni przez chwilę jeszcze rozróżniałam wyraźnie.

 
– Słabemu moc dasz, wnet słabość mocnemu,
I w lot zwycięstwo dziś zwyciężonemu.
 

Teraz to już słowa przestały mi być słyszalne i tylko nuta ich, w niewielkiém oddaleniu, nie utraciła nic z rozciągłości swojéj i monotonnéj, poważnéj melodyi.

Stary człowiek w kapocie i baraniéj czapce, nad którą znowu wzbijały się i na młodych gałęziach zawisały sine zygzaki dymu, profilem ku mnie zwrócony, ku polom patrzał.

– Cały to mój gospodarz teraz i wyręczyciel… Wczas téż wyrósł, bo choć dusza i chętliwa była-by jeszcze do pracy, gliniane ciało domaga się odpocznienia. A jakże!

Śmiał się cichym, piersiowym śmiechem, w którym słychać było i rozradowanie głębokie, i do gwizdania fleciku podobną chrypkę. Zapytałam, co-by ta chrypka oznaczała, i jakie dolegliwości w piersi uczuwa? Czy w twardém życiu, tak bardzo przywykł do fizycznych cierpień, że o jedno mniéj, albo więcéj wcale nie dbał, czy téż tak był zewnętrznym światem zajęty, że na siebie samego uwagi nie zwracał? ale pytanie moje zdziwiło go i nawet rozśmieszyło. Ręką machnął.

– Głupstwo! zaśmiał się, żeby więcéj biedy na świecie nie było! Wiadomo, starość grubijanka nikogo nie zdobi. Mnie téż głos odmieniła. Przeszłego roku ta dudka do piersi mi wlazła, kiedym z Kaziem na mokréj łące przenocował. Daj Boże moim dzieciom tyle dni szczęśliwości, ile ja razy w mojém życiu na mokrych łąkach i na zgniłych kopcach nocował, a nigdy nie szkodziło. Teraz zaś zaszkodziło. Starość. Jak bardzo rozkaszlam się, córka ziółek ugotuje, napiję się i ulży, a choć i nie ulży, mnie o to bynajmniéj! Umrzéć od tego może i nie umrę, a choćbym i umarł, to co? Śmierć czasu nie opowiada, kiedy podoba się jéj, to dziś przyjdzie, kiedy nie podoba się, to jeszcze i za lat dziesięć. Dzieci, chwała Bogu, same sobie radę już dadzą. A jakże! Wielkie porosły wszystkie, i aby im tyle rozumu co urody.