Za darmo

Za doliną róż

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Więcéj tam pewnie na polu naśpiewałeś, niż nasiałeś! Aż wróble na dachu dziwowały się twojemu śpiewaniu. Ze trzy garnce grochu wysiałeś, co?

– Już, ojcze, tyle ile trzeba było wysiałem, – dźwięcznym głosem odpowiedział chłopak i, grzecznie przede mną czapki uchyliwszy, z kobiałką w spuszczonéj ręce obok ojca stanął.

Miał rok dwudziesty piérwszy, i nad wiek swój wydał mi się dojrzałym. Wprawdzie, siwe źrenice jego miały dziecięcą prawie, kryształową przejrzystość, ale w postawie była powaga dojrzałéj siły, a usta układały się w wyraz zamyślenia. Łatwo było-by dymyśléć się, że był on tym samym, który na szerokiém polu śpiewał pieśń z poważną psalmową nutą, i że zaśpiewanie skocznéj piosnki o zapłakanéj dziewczynie i rozbitym dzbanku, musiało być wybrykiem młodéj i szumnéj, lecz u niego nieczęstéj wesołości. Stary tymczasem, bez żartu już prawił:

– A pani w łaskawości swojéj, doprawdy, pieśń twoję chwaliła.

– Piękna pieśń, – potwierdziłam.

Śmiało i poważnie na mnie patrząc, z naiwném lecz głębokiém przekonaniem, powtórzył:

– A piękna!

– Jakim sposobem jéj się nauczył?

– Jest napisana, – odpowiedział.

– Chciałabym ją całą przeczytać.

– Czemuż nie? – uprzejmie podjął stary i do syna się zwrócił.

– Idź-że, przynieś pani swoje pieśni!

Chłopak zawahał się, trochę jakby zawstydził.

– Nic tam osobliwego niéma… – zaczął.

– Idź-że zaraz i przynieś! – powtórzył ojciec.

Szerokim, giętkim swym krokiem ku małemu gankowi podszedł, a po chwili trzymałam w ręku dwa spore zeszyty, z których jeden na okładce swéj nosił napis: Teksty nabożne, a drugi Teksty świeckie. Biedne to były okładki, stare, zbrudzone, połamane: biedny papier, z którego składały się zeszyty: żółty, siny, szary; biedne pismo papier ten okrywające: niewprawne, koszlawe, poplamione! Z nad tego papieru i pisma, wzrok na młodego człowieka podnosząc, zapytałam:

– A nuty zkąd?

Wzruszył lekko ramionami.

– Czy ja wiem? – odpowiedział.

Ale po namyśle, z uśmiechem, w którym z za warg koralowych białe zęby mu błysnęły, a jednak i z powagą dokończył:

– One prawie w powietrzu są rozsypane, i kto sobie chce, ten je łapie!

—–

Kilkanaście miesięcy minęło. Dzień był letni, skwarny, słońce za wysokiemi murami kamienic niewidzialne, rozpalało przecież te mury i kamienie bruku do gorącości takiéj, że cała ulica długa a wązka, wydawała się olbrzymim, dusznym piecem.

Na ulicy panowały ścisk, huk, tłumliwość taka, jakoby gęszcz leśna i nieprzenikniona. Obłoków prawie nie było widać, bo dmący od czasu do czasu wiatr upalny i suchy, z pod kół powozów, z pod stóp przechodniów podnosił gęstą kurzawę i żółtym tumanem zawieszał ją w powietrzu, lub skłębionemi słupy podnosił ku niebu, Wystawy sklepów za spuszczonemi firankami i roziskrzonemi szybami okien drzemały, ludzie z twarzy zmęczonych pot ocierali i ścigali się, popychali, śpieszyli, śpieszyli do cienia i ochłody mieszkań, biór, sklepów, warsztatów.

W tém, pomiędzy liczne odgłosy, które o wczesnéj lecz już bardzo upalnéj godzinie napełniały miasto, wmieszał się odgłos zupełnie do wszystkich innych niepodobny, a przez każdego od razu usłyszany. Był to odgłos turkotu, do wszystkich innych turkotów niepodobnego, a przeciągającego się nieustannie, monotonnie i w miarę przybliżania się rosnącego w prawie ogłuszającą siłę. Na tle zwykłéj wrzawy ulicznéj, rozlegało się to nakształt nieskończenie przedłużanego huczenia basu, wśród cienkich i drobnych nut wiolinowych. Obracania się kół, w huczeniu tém słychać nie było, tylko w ponurą jego basowość wpadały czasem do klekotu podobne uderzenia o bruk kopyt końskich, lub metaliczne brzęki łańcuchów. Nikt jeszcze nie wiedział zkąd huczenie to pochodziło, a jednak mnóztwo ludzi stanęło na chodnikach, z twarzami obróconemi w stronę, z któréj się ono zbliżało; a kilka jednokonnych dorożek pośpiesznie zjechało na stronę, lub nawet pod sklepienia najbliższych bram zawróciło. Domyślając się, albo nie domyślając widoku, przez ten odgłos oznajmianego, wszyscy czuli, że to, co się zbliżało było czémś ogromném, centnarówém, potężném, niezmiernie ważném.

Jakoż, u skrętu ulicy w żółtéj kurzawie, ukazał się naprzód człowiek, jadący konno i od złotych ozdób ubrania błyszczący, za nim bardzo zwolna poczet konnych i zbrojnych ludzi, a za tym pocztem dopiéro, z za skrętu ulicy wyjeżdżać i w nieskończoność jakby wyciągać się zaczął sznur koni, żelaznemi łańcuchami połączonych z sobą i ciągnących sznur przedmiotów wielkich, cylindrowych, ukośnie na zielonych kołach położonych, z których bronzowéj wypolerowanéj powierzchni słońce krzesało oślepiające blaski.

Po dwie pary, idące, konie pobrzękujące sprzęgajacemi je łańcuchy, z wygiętemi karkami, z szerścią jak smoła czarną, ciągnęły te złote rozpłomienione cylindry, które ustami zwracały się ku niebu, a każda para posiadała jeźdźca i kierownika swego, i za każdym cylindrem jechał zbrojny, złotemi ozdobami ubrań połyskujący poczet. Tak na wązkiéj ulicy, w spiece i kurzawie, z nieprzerwaném basowém huczeniem, z klekotem końskich kopyt i brzękiem łańcuchów, długim sznurém sprzężonych koni, zbrojnych pocztów i rozpłomienionych armat, wyciągnęła się opuszczająca miasto artylerya.

Jak żelazna pokrywa przytłumia szum gotującego się w kotle kipiątku, tak przesuwający się ulicą widok i huk, stłumił uliczną wrzawę. Przechodnie ścianą na ulicach stanęli. Była to ściana, oczyma ciekawemi i wzruszonemi natykana. Świadomie lub nieświadomie wszyscy czuli, że oglądają rzecz która na globie ziemskim, jak rylec na wózku, wyciska rysunki dziejów. Wszyscy téż wiedzieli, że ta rzecz ogromna kulami i ludźmi wyładowana, kieruje się w daleką, południowo-wschodnią stronę, w któréj teraz właśnie toczy się wojna.

Nagle, wzrok mój pochwyciła i do siebie przykuła twarz jednego z jeźdźców, nie tych, którzy pocztami armaty oskrzydlali, ale tych, którzy je wieźli. Ktoś znajomy! ale kto? Jak młody dąb silny, wysmukły i zgrabny, plecy, pod czarnym, żołnierskim, mundurem wyprostowane i gładkie, zarys ust zamyślony…

Tak, poznałam go; był to Kazio z nadświsłockiéj okolicy, chłopak z domku pod wiązem i z pod kwitnącéj jabłoni… Jak przykuty, jak kamienny na jednym z dwu czarnych koni siedział; przed nim inny człowiek w takiém samém ubraniu kierował parą drugą; a za nim, na zielonych kołach sunęła armata.

Śliczna to była, złota, zgrabna, ku niebu patrząca armatka! Wdzięków jéj nawet kurzawa szczędziła, szybko ześlizgała się z jéj wypolerowanego łona, samo słońce ubierało ją w suknią błyszczącą i osypywało pocałunkami, z których tryskały płomienie. Zdawała się być drogocennym klejnotem świata z miłością i sztuką wymodelowanym odłamem mocnego bronzu ziemi; i jak klejnot drogocenny, jak część samego szpiku ziemi oskrzydlał ją i strzegł poczet konnych mężów.

W tym długim, huczącym ściśliwym sznurze koni, wozów, żelaznych łańcuchów i uzbrojonych mężów, Kazio wydawał się atomem, automatem, ziarnkiem pyłu w chmurze kurzawy, tak zupełnie niczém, jak niczém jest wola człowieka, wobec mocy żelaza, dusza człowieka wobec bronzowych i ołowianych kości ziemi.