– To może on za tą doliną… pod temi winnicami?
Może. Milczał, myślał.
– To już inaczéj być nie może, – z rozwagą i stanowczością zaczął – albo na téj dolinie, albo za nią… albo pod różami, albo pod winnicami…
Zapytałam, czy Jadwisia za mąż wyszła?
– A jakże! Na Wszystkich Świętych skończy się rok już po jéj godach weselnych. Jeszcze wtedy nijakiéj wiadomości o Kaziu nie było. Jeszcze myśleliśmy, że kiedykolwiek…
Kowal, w południowo-wschodnią stronę nieba spojrzał.
– W dolinie róż… hm! mój ty Boże… pod różami…
Mówić zaczęłam, że strasznie pusto musi być teraz w jego domu! Zupełnie samotnym przecież być nie mógł; czy ktokolwiek z nim mieszka?
– A mieszkają… mieszkają – z widocznym roztargnieniem odpowiedział. – Babę starą do nijakiéj ciężkiéj pracy już niezdatną wziąłem, aby tylko jeść warzyła a płachty czasem wyprała. Dla pomocy zaś w gospodarstwie, chłopiec jest, najemnik, niedorostek… do bydła i do brony ledwie zdatny, bo dorosłego opłacać… opłacać…
Stawał się tak roztargniony, że tego co mówił, dokończyć nie mógł. Natomiast, ze wzrokiem w dalekie chmury utkwionym, zaszeptał:
– A może i za doliną róż! Mój ty Boże! może pod winnicami…
Teraz w takie już wpadł zamyślenie, że zupełnie o mnie zapominając, machinalnie położył dłonie na rączkach pługa, i na konie przeciągle zawołał:
– Heeej!
Konie ruszyły, lemiesz zarył się w ziemię, a na nim, ze zgarbionemi plecami i krokiem tak ciężkim, jakby za każdym razem stopy jego rwać musiały jakiś łączący je z ziemią węzeł, postąpił ojciec Kazia… Silny powiew wiatru zakłębił nad nim chłodną i mokrą i jak ziemne skrzydła rozwiał poły jego kapoty. Po chwili jednak uspokoiło się znowu powietrze, a z za przerzedzonéj mgły zobaczyłam starego oracza, samotnie śród szerokich pustych przestworów, popychającego pług po czarnéj ziemi. Raz, iść za pługiem nie przestając, podniósł głowę, twarz ku południo-wschodowi obrócił, po ruchach ust jego odgadłam, że szeptał:
– Może w dolinie… może za doliną róż!