Za darmo

Szara dola

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Czy Żminda nie lokował wypadkiem u pana kapitaliku swego? – zapytałem.

Uśmiechające się wciąż, usta jego drgnęły lekko pod wpływem przykrego jakiegoś uczucia. Niedbale jednak ramionami wzruszywszy, odpowiedziął:

– Jaki tam kapitalik! Przez całe życie swoje uciułał stary nędzne pięćset rubli. Wartoż to było pracować i oszczędzać?

– W każdym jednak razie, owoc ten pracy i oszczędności całego życia jego znajduje się obecnie w ręku pana?

– W moich ręku – zaśmiał się pan Przyborski. – Zapytaj pan raczéj czterech wiatrów, co to z nim się stało?

– Wiatrów pytać nie będę, ale nazwisko Żmindy umieszczę na spisie wierzycieli pańskich – rzekłem.

– Umieszczaj pan na spisie swoim, kogo tylko chcesz. Brałem pieniądze, bom miał majątek, który za grzechy moje mógł odpowiadać. Niech go więc sobie biorą teraz i dzielą się nim, jak chcą. Ja nikomu kręcić i nikogo oszukiwać nie myślę i nie myślałem nigdy.

Ostatnie wyrazy wymówił z pewném uczuciem dumy i obrazy. Tym razem nie mogłem wątpić o szczerości słów jego. W istocie, oszustwo umyślne nie musiało wchodzić w skład charakteru ani planów jego. Tych ostatnich zresztą, czy to w dobrém, czy w złém znaczeniu, nie było zapewne w głowie jego i życiu całém ani śladu.

Rzadko bardzo w mém życiu zasiadałem do obiadowego stołu z taką niechęcią, jak dnia tego, Pani Przyborska na szeleszczących falach jedwabiu przypłynęła ku stołowi i, powiewając ukoronkowaną, woniejącą chusteczką, poskarżyła się zaraz na ten duszący upał, który nawet w chłodnych i ocienionych pokojach oddychać zaledwie pozwala.

Potém zaczęła bawić mię powoli, łagodnie i nadzwyczaj wytwornym stylem wypowiadanemi komunałami wszelkiego rodzaju. Widocznie rybka jakaś nieoględna dała się jeszcze niedawnemi czasy ułowić na wędkę pana domu, bo obiad był wyborny, niezbyt długi, ale z doborowych potraw złożony, a winem i wetami ubogacony. Pani Przyborska nic prawie nie jadła, piła tylko wciąż limoniadę i oranżadę i zaledwie dotknęła lekkiéj jakiéjś jarzynki i słodkiego blamanżu. Syn jéj za to jadł za nią, za siebie i za mnie. Nie był jednak żarłokiem, tylko smakoszem wytwornym i wytrawnym, lubującym się samym procesem jedzenia i znającym się wybornie na wszelkich odcieniach kulinarnéj sztuki. Przez cały czas zasiadania u stołu o niczém więcéj nie mówił, jak o względnéj wartości różnych potraw i najrozmaitszych sposobach ich przyrządzania.

O ile tylko przyzwoitość pozwalała, najprędzéj po obiedzie zabrałem się do wyjazdu. Przyborski nie zatrzymywał mnie wcale. Uważał mię słusznie za gościa całkiem oficyalnego i okolicznościowego, byłem dla niego zresztą zapewne zbyt nudnym i żenującym towarzyszem. Przeprowadzając mię do przedpokoju i uprzejmie bardzo podając mi rękę na pożegnanie, rzekł:

– Zmiłuj się pan tylko, jeżeli już będziesz mię likwidował, czyń to co najprędzéj. Chciał-bym bardzo całą tę nudną historyą mieć już za sobą, nie przed sobą.

– Ale cóż pan zamierzasz uczynić z sobą po sprzedaży Przyborza? dokąd się pan udasz? – zapytałem, bo zdumiewała mię wspaniała obojętność, z jaką człowiek, nieumiejący prawdopodobnie zapracować sobie na kawałek suchego chleba, a rozlubowany w pasztetach, mówił i myślał o doszczętnéj utracie swéj fortuny.

– O! nie jestem bynajmniéj w kłopocie z osobą moją – odpowiedział mi, śmiejąc się. – I owszem, razem z Przyborzem spadnie tylko z méj głowy ciężar nudy i kłopotów. Matka moja ma w gubernii W., o jakich ośmdziesiąt mil ztąd mieszkającą, starszą siostrę. Kobieta to bezdzietna, wdowa, ma milionowy majątek, a przepada za mną… wiész pan, szalone mam szczęście do kobiet… nawet do ciotek. Pojedziemy do niéj oboje z matką…

– Może téż – rzekłem – ciotka pańska, będąc tak bogatą, zechce zapobiedz sprzedaży majątku pańskiego, która, jak pan wiész, w obecnych okolicznościach większe i gorsze niż kiedykolwiek ma znaczenie? Może-by zgodziła się zaspokoić wierzycieli pańskich?

Wzruszył ramionami.

– Nie – rzekł – jakkolwiek bogata bardzo, ciotka moja oględną jest i oszczędną. Nadawała mi już nieraz mnóztwo pieniędzy; ale teraz tak wielkiéj sumy od razu wydać nie zechce. Wszystko mi to jedno zresztą, a nawet lepiéj. Wolę wyjechać z tych stron – daleko – na nowym świecie pokazać się i nowy świat zobaczyć. Okolicę tutejszą spenetrowałem à fond i ona mię także spenetrowała. Ludzie mię tu uważają za człowieka moralnie upadłego, a ja ich uważam za nudziarzy. Choćby najlepsza jednostajność sprzykrzyć się musi. Toujours des perdrix!

Ostatnie wyrazy wymówił już na ganku, poczém pożegnał mię uprzejmym uśmiechem i ukłonem pełnym wdzięku i, z zapaloném cygarem w ręce, nucąc z cicha, zniknął w głębi domu.

—–

Przyborski mówił prawdę. Majątek jego znajdował się w stanie opłakanym. Sprzedać go z wolnéj ręki było niepodobieństwem prawie; suma zaś, mogąca być otrzymaną drogą publicznéj sprzedaży, wyrównywała połowie zaledwie ogólnéj sumy długów. Wkrótce widoczną stało się rzeczą, iż po odbytym akcie likwidacyi, smutne resztki, pozostać mające, po opłaceniu należności rządowych i bankowych, posiadających zawsze bezwzględne piérwszeństwo przed należnościami prywatnemi, podpaść musiały konkursowi, czyli wpółubieganiu się o udział w nich, prywatnych wierzycieli. Proceder ten prawny, przykry zawsze i uciążliwy dla tych, którzy szukać w nim muszą ostatniego sposobu ratowania od zaguby dobra swego, tym razem przykrzejszym jeszcze był i obfitszym w opłakane skutki, z powodu znacznéj ilości osób miernego albo i malutkiego wcale funduszu, które do liczby wierzycieli Przyborskiego należały. I jak najczęściéj zdarza się w wypadkach podobnych, najmajętniejsi i, co zatém idzie, najoświeceńsi wierzyciele posiadali tu dokumenta najoględniéj sporządzone i najlepiéj uprawnione, więc znowu mające pierwszeństwo przed leciuchnemi wobec prawa świstkami papierów, będących w posiadaniu najuboższych, najpokorniejszych i najufniejszych. Z góry już i po najpobieżniejszém zestawieniu dokumentów, cyfr i artykułów prawa, obliczyć można było, że najuprzywilejowańsi zadowolnić się będą musieli cyfrą, wynoszącą 40 albo i 30 procent sum przez nich wypożyczonych; owi zaś wcale nieuprzywilejowani, maluczcy, cisi i ufni, spadną do okrągłego zera.

Pewnego dnia, po odbytéj pod prezydencyą moją burżliwéj i płaczliwéj naradzie wierzycieli, zaledwie zostałem sam jeden w gabinecie moim i ochłonąć zdołałem z przykrych wzruszeń, sprawionych mi łzami, wyrzekaniami, kłótniami i złorzeczeniami ludzi pokrzywdzonych i z prawowitego mienia swego obdartych, gdy oznajmiono mi, że znowu człowiek jakiś życzy sobie widziéć się ze mną.

Po chwili ujrzałem wchodzącego i na progu pokoju nieśmiało zatrzymującego się starca, barczystéj i ciężkiéj budowy ciała, z wielką głową, okrytą mocno siwiejącemi włosami, z wązkim, białym prawie, zarostem, otaczającym żółte, nabrzmiałe policzki. U wyszarzanego lecz bardzo czystego odzienia jego błysnęło mi przed oczyma kilka złocistych guzików – poznałem Piotra Żmindę.

Śpiesznie postąpiłem na spotkanie starca i, uścisnąwszy jego rękę, posadziłem go na wygodnym fotelu. Oddał mi zwykły sobie, powolny i poważny, ukłon, drżąca ręka jego silnie objęła na chwilę dłoń moję, źrenice jego błękitne, zawsze przymglone, na-pół senne, tonęły uporczywie w méj twarzy, ale nie wyrzekł z razu ani słowa. Poruszył wprawdzie ustami, jak człowiek, który chce coś powiedzieć, ale nie powiedział nic. Wydawał się zmieszanym, jakby bardziéj przygnębionym i smutnym. Nie wiem, czy był to skutek innego, niż przed kilku miesiącami, otoczenia, w jakiém go ujrzałem, czy w ogrodzie Przyborskiego upalne słońce i świeża zieleń drzew korzystniéj oświetlały steraną tę postać, niż białe, monotonne światło dnia zimowego, w którém nurzał się mój gabinet; ale Piotr Żminda wydał mi się przez czas ten krótki mocno zmienionym. Starcem wydawał się już wtedy, ale dość silnym jeszcze, spokojnym na umyśle, przytomnym, do pracy, pomimo lekkiego drżenia rąk, zdolnym. Teraz ogarniać go już wyraźnie zaczynała zgrzybiałość. Nietylko ręce, ale i głowa jego poruszała się ustawiczném drżeniem, a usta na-pół otwarte, i nieruchome, senne źrenice oblekały mu twarz wyrazem idyotycznego niemal osłupienia.

Patrzał na mnie długo, uporczywie, a piérwszemi słowami, które wymówił, było pytanie:

– Czy pamięta pan dobrodziéj naszę drogę pocztową? Dawne czasy!

Widok mój przywoływał mu snadź zawszą przed wyobraźnią najlepsze, najdroższe, niezapomniane nigdy, wspomnienia przeszłości.

Westchnął, głowa zatrzęsła się mu silniéj i widoczniéj, potém powoli bardzo i z wielką trudnością mówić zaczął:

– Ja do pana dobrodzieja przyjechałem z prośbą… po dawnéj znajomości… Pan dobrodziéj wié pewno o tém, że panu Przyborskiemu sprzedają majątek… za długi podobno… zresztą, nie wiem dlaczego, bo gadaninie ludzkiéj nie można bardzo wierzyć… dość, że sprzedają, a mnie z ogrodu Przyborskiego wyprawiono precz… oto widzi pan dobrodziéj spadłem znowu z etatu…

Coś jakby uśmiech na-pół żałosny, na-pół gorzki, przesunął się po ustach jego, gdy wymawiał te ostatnie wyrazy.

– A! – dodał po chwili – co robić? Taka już widać wola Pana Boga nade mną! do czego tylko przywiążę się, czy do miejsca, czy do jakiéj duszy ludzkiéj… zaraz mi precz z oczu idzie! Powiem prawdę… przywiązałem się już był do drzew, które pielęgnowałem, do tych szczepków, które sam zasadziłem… pan dobrodziéj sam widział, będąc przeszłego lata, jak u mnie wszystko porządnie było i czysto… jakie balsaminy u mnie kwitły… gdyby róże… Nie to to było, co nasza droga pocztowa… he, he! daleko tam ogrodowi do naszéj drogi i do tego ogródka, com go sam koło poczty zasadził i wypielęgnował… ale przywiązałem się i do tego, przywykłem… myślałem, że tam już głowę moję do snu wiecznego położę… ale kiedy nie można, to nie można, trudno!

Spuścił trzęsącą się głowę na piersi, szklisty wzrok utkwił w przestrzeni i milczał znowu.

Teraz pojąłem wielką zmianę, która zaszła w powierzchowności jego przez krótkie kilka miesięcy. Dotknął go ból nowy, na steraną głowę jego spadło nowe upokorzenie, przed krokami jego otworzyła się nowa ścieżka tułaczki… I tak stopniowo, człowiek ten, jak wosk w ogniu, tajał i znikał w żałościach życia!

 

Po chwili ocknął się ze swéj ołowianéj, osłupiałéj zadumy i, podnosząc wzrok na twarz moję znowu, mówić zaczął:

– Ja do pana dobrodzieja z prośbą… po dawnéj znajomości… oto taka jest rzecz. Ulokowałem u pana Przyborskiego mój kapitalik… niewielki… pięćset rubli… gdybym żył u niego, jak żyłem, niech-by tam sobie grosz ten leżał aż do mojéj śmierci, a po śmierci może-by go krewni zabrali… ale ponieważ kazano mi wynosić się z Przyborza… muszę sobie szukać przytułku jakiegoś… Chciałem zgodzić się gdzie w innym dworze za ogrodnika, ale nie przyjmują nigdzie… na siwą głowę moję patrzą i na trzęsące się ręce… mówią, żem stary, do pracy już niezdatny i nie przyjmują… cóż robić? nie narzucać się gwałtem ludziom! ale oto znalazł się brat przyrodni… z macochy téj urodzony, co to, niech jéj Bóg nie pamięta, makiem poiła mię i karmiła, kiedy dzieckiem byłem… brata tego, panie dobrodzieju, ja tak jak nie znałem, bo macocha nie dozwoliła nigdy, abyśmy się z sobą poznali i polubili… ale on przed niedawnemi czasy przyszedł do mnie i powiedział: „Słuchaj Pietrze! panu Przyborskiemu sprzedają majątek za długi. Ciebie ztąd wyprawią, bo stary już jesteś i na służbę się nie zdałeś. Nie będziesz miał znowu przytuliska żadnego. Odbierz grosz swój od Przyborskiego i w naszéj chacie rodzicielskiéj zamieszkaj. My ciebie do śmierci dochowamy w szacunku i wygodach takich, na jakie nas stanie, a ty nam kapitalik swój po śmierci swéj zostawisz. Będziesz miał sam starość spokojną i dzieciom naszym do wyjścia z biedy téj, co nas gniecie, dopomożesz”. Zastanowiłem się ja, panie dobrodzieju, nad propozycyą tą i zgodziłem się na to, czego brat chciał. Tylko pieniędzy tych mi trzeba, a tu pan Przyborski, jak go o nie prosiłem, zaczął śmiać się… nie wiem, panie dobrodzieju, nie wiem prawdziwie z czego… i powiedział: „a zkąd ja tobie, poczciwy człeku, pieniędzy wezmę? Idź do tego adwokata, co mi majątek sprzedaje, i poproś go, żeby ci oddał, co należy!” Ludzie mi powiedzieli, że ten adwokat, to pan… więc przyjechałem i oto proszę pana dobrodzieja… po dawnéj znajomości…

Umilkł, a ja przez długą chwilę nie mogłem zdobyć się na odpowiedź żadną. Biedak! stary, samotny, okradziony biedak! myślałem.

– Czy masz pan dokument jaki? oblig, wexel?.. – zacząłem.

– A jakże, panie dobrodzieju – przerwał spiesznie – a jakże! mam kartkę… własną ręką jego napisaną…

Z wewnętrzną obawą, lecz i z trochą nadziei jeszcze, sięgnąłem po świstek papieru, który Żminda podawał mi trzęsącą się ręką. Niestety! dość mi było jednego rzutu oka, aby poznać całą nicość prawną osobliwego tego dokumentu. – Była to zwierzchnia połowa ćwiartki listowego papieru, nadzwyczaj eleganckiego, ze złoconemi brzegami, z wylitografowaną u góry cyfrą Przyborskiego i umieszczoną nad nią, bardzo misternie przyozdobioną, koroną szlachecką. Na połyskującém, welinowém tle szpargałka, znajdowało się kilka wyrazów niewyraźnie nabazgranych a zakończonych podpisem jeszcze niewyraźniejszym, parą jednak bardzo wspaniałych zygzaków przyozdobionym. Pośpiech w pisaniu kartki téj był tak wielkim, że nie było na niéj daty żadnéj.

Trzymając w ręku smutny ten dokument, zapadłem w długie i przykre zamyślenie. Bez wątpienia był to pomiędzy dowodami, posiadanemi przez wierzycieli Przyborskiego, dowód najniedbaléj i najmniéj prawnie sporządzony. Wobec praw i obyczajów, rządzących postępowaniem konkursowém, musiał on być uważanym za najostateczniejszy z ostatnich. Tam zaś, gdzie najsilniejsze dowody otrzymać miały połowę zaledwie, albo mniéj jeszcze praw sobie przynależnych, jakim być mógł udział tego najsłabszego? Naturalnie żaden.

Ale jakże oznajmić miałem starcowi temu wieść tę; druzgocącą ostatnią jego nadzieję, zamykającą przed ostatniemi dniami jego życia jedyną spokojną uchronę, która mu w zamian za to utracone przez niego dobro ofiarowano? Gdyby przykra ta okoliczność zaskoczyła mię była w kilka lat późniéj, otworzył-bym był własny pugilares… a Żmindzie powiedział-bym, że wypłacam mu z funduszów Przymorskiego. Podówczas jednak, postępek taki był dla mnie do wykonania niepodobnym. A! pomyślałem, trzeba jeszcze iść do nich, przemówić, spróbować… kto wié? może jeszcze posiadają cokolwiek? może mi uda się z nich co wydobyć?

– Czy pobierasz pan emeryturę jaką? – zapytałem jeszcze.

– Nie, panie dobrodzieju, – odpowiedział spokojnie, – roku mi jeszcze do niéj niedostawało, gdy straciłem posadę…

Wstałem i, powiedziawszy Żmindzie, że idę na miasto dla rozmówienia się o interesie jego z kim należy, prosiłem go, aby zaczekał na mnie w gabinecie moim.

– Każę tu panu podać śniadanie – rzekłem.

– Dziękuję panu dobrodziejowi, – odpowiedział, kłaniając się ze zwykłą sobie powagą, – przyjechałem z bratem, a on miał ze sobą kawał chleba i séra, tośmy sobie i razem przekąsili… nie jestem głodny.

Dla większego pośpiechu, siadłem na miejską dorożkę i kazałem zawieść siebie do najparadniejszego w mieście naszém hotelu, w którym wiedziałem, że od dwóch tygodni przebywają Przyborscy. Wskazano mi jeden z najcenniejszych numerów hotelowych. Wszedłem.

Składające numer trzy pokoje, dość obszerne i wytwornie umeblowane, znalazłem pogrążone w nieładzie wielkim. Widocznie trafiłem w przedchwilę wyjazdu zamieszkujących je osób. Na posadzce stały i leżały liczne, wypakowane mocno, a już zamknięte kufry i tłomoki. Pośrodku jednego z pokojów stał stół, okryty sutemi resztkami spożywanego przed chwilą śniadania, poręcze krzeseł i kanap obwieszone były kobiecemi i męzkiemi szalami, futrami, torebkami, różnemi, słowem, ubraniami i przyborami podróżnemi.

Pani Przyborska siedziała na kanapie, w zwykłéj sobie, majestatycznéj postawie, i ze zwykłym téż, łagodnym i smętnym nieco, wyrazem twarzy, kończyła składać do ładnego bardzo, podróżnego woreczka, różne, na stole rozrzucone, drobiazgi i graciki. Syn jéj siedział jeszcze przed śniadaniową zastawą. Serweta, zawiązana pod ciemną, starannie uczesaną jego bródką, chroniła od wszelkiéj plamy i skazy przód eleganckiego podróżnego ubrania, które miał on na sobie; w jednéj ręce, o stół wspartéj, trzymał szklankę, do połowy jeszcze napełnioną winem, drugie ramię zarzucił na poręcz krzesła i, z twarzą zwróconą ku pogrążonéj w układaniu drobiazgów matce, patrzał na nią z cechującym fizyognomią jego wyrazem pogardliwéj niedbałości i szyderskiéj nieco przekory.

Ujrzawszy mię wchodzącego, Przyborski powstał żywo i jedną ręką zdejmując z szyi serwetę, drugą podał mi na powitanie giestem uprzejmym i swobodnym. Pani Przyborska skłoniła ku mnie głowę w sposób poważny, a zarazem bardzo grzeczny, a zwracając na twarz moję łagodne, powłóczyste swe wejrzenie, i wskazując mi ręką fotel, przy kanapie stojący, rzekła miękkim, znużonym głosem:

– Jakąż okropną mamy w tym roku zimę! Mrozy są tak straszne, że w tém ciepłém mieszkaniu nawet zaledwie oddychać pozwalają!

A jednak zdawała się być doskonale zabezpieczoną od przykrych wpływów zimna: długi, aksamitny kaftan, łabędzim puchem podszyty, a doskonale jednak smukłą kibić jéj uwydniający, szerokiemi połami obejmował bogate fałdy jedwabnéj jéj sukni; z pod fałd tych wysuwająca się, drobna jéj nóżka, zamknięta była w również aksamitnym buciku, kosztowném futerkiem obłożonym.

– Co tam mróz! – zawołał Przyborski, siadając przy mnie i podając mi cygaro, którego nie przyjąłem. Niéma lepszego sposobu rozgrzania się w tęgie mrozy; jak wypicie szklanki czystego, prawdziwego bordeaux? Wiész pan co? ten wasz Szarl jest zawsze niedorównany i, doprawdy, opuszczając te strony, jego to, zdaje się, najbardziej, a może i jedynie żałuję! Wino daje przepyszne! a kuchnia! Szkoda, żeś pan nie przyszedł o kwandrans wcześniéj. Szarldał nam dziś śniadanie pożegnalne, co się zowie! kotlety z jarząbków, potrawa to jego własnego wynalazku. Gdybym był panującym, kazał-bym za nie wybić na cześć jego medal pamiątkowy!

Gdy umilkł, najchłodniéj, jak tylko mogłem, oświadczyłem, że przyszedłem dla pomówienia o interesie.

– O interesie! – ze zdumieniem na twarzy powtórzył Przyborski, – czyż ktokolwiek na świecie może miéć jeszcze do mnie jaki interes? Oddałem przecież wszystko, co miałem… cóż więcéj uczynić mogę?

Nie dając mu bezpośredniéj odpowiedzi, wymieniłem nazwisko Żmindy.

– Wielu tu pozostanie ludzi ciężko przez pana pokrzywdzonych, – mówiłem – ale z pomiędzy nich Żminda jest najstarszym, najniedołężniejszym, najbardziéj osamotnionym…

– Ależ przecie, – z giestem niecierpliwości przerwał mi Przyborski, – przecież ma on kartkę, którą mu napisałem, biorąc od niego pieniądze… nie brałem nigdy od nikogo pieniędzy, nie dając w zamian dowodu…

– Kartka pańska, Żmindzie dana, odrzuconą będzie przez konkurs bezwarunkowo… na mocy jéj nie wypłacą mu ani grosza…

Czoło Przyborskiego zmarszczyło się znowu w ten przykry sposób, który na całą fizyognomią jego zdawał się rzucać ponury odblask źle przeżytéj przeszłości. Utkwił wzrok w ziemi i milczał chwilę. Potém, czyniąc obu rękoma giest niecierpliwy, rzekł:

– A więc cóż pan chcesz, abym uczynił? Oddałem wszystko co miałem…

Znaczącém spojrzeniem powiodłem po suto wypakowanych i wykwintnemi ozdobami błyszczących tłómokach z angielskiéj skóry, po licznych a cennych, na sprzętach wiszących, szalach i futrach. Przyborski zrozumiał myśl moję. Szyderski uśmiech przesunął się mu po ustach.

– Wszystko to – rzekł – jest osobistą własnością mojéj matki.

– W takim razie – odpowiedziałem – nie pozostaje mi nic innego, jak ze słuszném żądaniem mojém zwrócić się do matki pana.

Usłyszawszy te wyrazy, pani Przyborska oderwała wzrok od gracików, które układała wciąż i przekładała w woreczku swym, i miękkim swym, przyciszonym głosem, wyrzekła:

– Jestem kobietą…

– Pani… wtrąciłem z ukłonem.

– Jestem kobietą, – nie dając sobie przerwać, mówiła daléj, – na interesach nie znam się i nigdy się niemi nie zajmowałam. Raczcie więc panowie nie mieszać mnie do smutnych tych, a niezrozumiałych dla mnie okoliczności.

Czułem się oburzonym i wzburzonym, miarkując jednak o ile możności głos mój do prawideł ścisłéj grzeczności, rzekłem:

– Przykro mi bardzo, ale zmuszony jestem oświadczyć, iż w interesie klientów moich, urzędowym sposobem sprzeciwię się wyjazdowi ztąd państwa i żądać będę sprawdzenia tytułów własności, odnoszących się do przedmiotów, które tu widzę.

Słowom tym odpowiedział cichy, zjadliwy nieco śmiéch Przyborskiego. Ale w twarzy pani Przyborskiéj najlżejsza nie zaszła zmiana. Z témże samém, zawsze łagodném wejrzeniem i smętnym uśmiechem na ustach, jednostajnie, miękko i powoli, odpowiedziała:

– Jestem wdową… potrzebuję więc opieki i obrony, a jakkolwiek na interesach nie znam się wcale, przewidziałam, iż, śród nieszczęść, które dotknęły syna mego, mogę być także przez nieprzyjaciół jego atakowaną. Uzbroiłam się więc w dowody, które przekonają pana, iż wszystko, co tu pan widzisz, jest osobistą moją własnością.

Powolnym giestem wydobyła z woreczka wielki arkusz papieru, we czworo złożony, i podała mi go leniwym, pełnym wdzięku ruchem. Przebiegłem oczyma zawartość papieru. Było to urzędowo sporządzone poświadczenie tytułów własności pani Przyborskiéj do przeróżnych, uwożonych przez nią, przedmiotów, jako to: garderoby, biżuteryi, sreber stołowych i t. d Co więcéj, zaświadczenie to było słuszném. Przedmioty te były natury takiéj, że musiały w istocie stanowić osobistą jéj własność. Zachodziło tylko pytanie, nic zresztą wspólnego z prawem niemające, czy nie były one nabytemi za pieniądze jéj syna, więc z kolei za te pieniądze, które sposobem pożyczek wyjął on był z kieszeni – zbyt ufnych biedaków!

Po chwili rozmyślania, zwróciłem się znowu do majestatycznéj damy, która, w znużonéj postawie na kanapie siedząc, otulała się w téj chwili właśnie aksamitno-łabędziém swém okryciem i z cicha wyrzekać zaczęła na zimno, które w tém ciepłem mieszkaniu nawet zaledwie oddychać pozwala.

– Nie pozostaje mi więc nic innego, – rzekłem – jak zakołatać do serca pani i udać się do niéj z prośbą… Człowiek, za którym wstawiać się będę, znanym jéj być musi. Jest to starzec bezdzietny i osamotniony… pracował dla państwa przez lat kilka, i nietylko żadnego za to nie otrzymał wynagrodzenia, ale jeszcze w ruinie syna pani zagubił swój fundusik, jedyny sposób utrzymania się przy końcu życia…

Umilkłem i śród białéj, delikatnéj, jak listek liliowy, parą zaledwie drobnych zmarszczek zrysowanéj, twarzy kobiéty, szukałem wrażenia, jakie wywrą na nią słowa moje. Nie wywarły żadnego.

– Jestem kobietą – rzekła – nie wtrącam się wcale do administracyi domu mego syna; niewiem, kto i jaką otrzymywał od niego zapłatę… nie zaciągałam nigdy u nikogo pożyczek żadnych…

 

– Tak – odparłem – wobec prawa téż cała ta smutna historya nie obowiązuje pani do niczego. Śmiem mniemać jednak, iż, jako matka, zechcesz pani oszczędzić honorowi syna swego jednéj przynajmniéj plamy… z sumienia jego zdjąć jeden przynajmniéj ciężar…

Mimowoli prawie rzuciłem okiem na pyszną kameę, która, w złoto oprawna, spinała u szyi aksamitne jéj okrycie, na kilka pierścionków, które błyskami brylantów i szmaragdów zdobiły białe, podłużne, przezroczyste niemal jéj ręce, i dokończyłem:

– Fortuny takie, jak ta, którą posiadaliście państwo, topniejąc nawet i znikając, pozostawiają jeszcze po sobie byłym właścicielom swym resztki, cenniejsze, niż całe nienaruszone majątki biedaków. Spieniężenie małéj części przedmiotów, które znajdują się w posiadaniu pani, wytworzyło-by sumę, mogącą zaspokoić słuszne żądania człowieka, za którym proszę. Człowiek ten pani, to – starzec… nędzarz!

Gdy wymawiałem ostatnie wyrazy, pani Przyborska zasłoniła sobie oczy batystową chusteczką i siedziała chwilę nieruchoma, płacząc niby cicho, niby głęboko rozmyślając. Zaczynałem już miéć dobrą nadzieję i wyznaję, że z rodzajem niecierpliwéj pożądliwości spoglądałem na zdobiące jéj palce pierścienie, myśląc, iż prawdopodobnie dwa lub trzy z nich tylko sprzedać będzie trzeba, aby wypłacić Żmindzie jego należność. Nagle pani Przyborska twarz odsłoniła. Piękne, błękitne oczy jéj mgliły się w istocie łzawą wilgocią, po cienkich, blado-różowych ustach wił się uśmiech o zdwojonym smętku. Otworzyła nakoniec usta te, i z dźwiękiem smutnéj a cichéj rezygnacyi w głosie; wymówiła:

– Jestem wdową.

Zdaje się, że była-by mówiła coś więcéj jeszcze, ale przerwał jéj głośny i ostro brzmiący wybuch śmiechu jéj syna.

– O! – zawołał, śmiejąc się, – jakże piękném jest zadaniem stawać w obronie uciśnionych i nieszczęśliwych! Nie gniewaj się pan na mnie i racz za niewłaściwy żart nie poczytywać tego z méj strony, jeśli ośmielę się panu, jako prawnikowi, powinszować daru wymowy i nieporównanego zapału, z jakim bronisz pan spraw sobie powierzonych! Doprawdy, ja i pan, przedstawiamy teraz dwóch niby duchów, wydzierających sobie wzajem dusze niewinne a zgnębione! Ja, naturalnie, jestem duchem ciemności, a pan światłości! A! cóż robić! gdybym był tak jak pan od wczesnéj młodości méj poznał życie ze strony białéj, świetlistéj, surowéj, byłbym może także duchem światłości! Tymczasem zaś, pan jesteś adwokatem – ja jestem bankrutem. Pan bronisz mienia i honoru ludzi – ja je rujnuję! Stało się! spełniamy każdy na świecie rolę nam możliwą i stoimy na dwóch przeciwległych biegunach świata. Z tém wszystkiém, pozwól pan, abym mu na pożegnanie serdecznie dłoń uścisnął!