Za darmo

Szara dola

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Oranżady! – wymówiła lakonicznie pani domu, i zwróciła się znowu do mnie z pytaniem, czy mam jakiś, stale określony, cel w zwiedzaniu téj smutnéj, pustéj okolicy, czy téż podróż moja jest tylko une partie de plaisir, un moyen de se distraire, w czasie tych nieznośnych, duszących upałów, które na tym ocienionym ganku nawet zaledwie oddychać pozwalają.

– Młodzi ludzie – mówiła daléj, – młodzi ludzie lubili niekiedy takie podróże à la recherche de l’inconnu; szkoda tylko, że u końca wszelkich podróży tego życia znajdujemy zwykle to, co spotkało nas u ich początku: zawody, rozczarowania, smutną prozę życia.

W niemałym znalazłem się kłopocie. Jak tu, wobec tak majestatycznie a melancholijnie zarazem wyglądającéj, tak delikatnéj i wzniośle nastrojonéj damy, rozpocząć trudną, nudną, poziomą rozmowę o interesach? A jednak była to matka człowieka, o którego losy, i więcéj niż o losy, bo o sumienie i honor chodziło, jedyna od lat wielu gospodyni jego domu, najbliższa, zapewne, powiernica trosk i błędów jego. Godziłoż się pozostawić ją w niewiadomości gróźb, zwieszonych nad czcią i dolą jéj syna? Możnaż było nie zapytać jéj o środki ratunku, nie zawezwać rady jéj i sądu? Zebrałem się na odwagę, i w sposób bardzo oględny mówić zacząłem, iż celem przybycia mego do Przyborza była chęć pomówienia z panem Przyborskim o interesach, bardzo dla niego ważnych, a nawet… groźnych, że skoro jednak nie znalazłem go w domu, rad jestem, iż mogę naprzód przedstawić szanownéj matce jego stan rzeczy, który…

Nie dokończyłem. Pani Przyborska podniosła na twarz moję łagodne, przymglone spojrzenie pięknych jeszcze swych oczu, i powolnym ruchem podnosząc białą dłoń, z nad książki, spoczywającéj na jéj kolanach, miękkim głosem wyrzekła:

– Jestem kobiétą! o interesach najmniejszego nie mam wyobrażenia, wolę więc prosić pana, abyś był łaskaw zaczekać z tém na syna mego, który lada chwila zapewne nadjedzie.

– Przykro mi bardzo, – odrzekłem, – że zmuszony jestem odgrywać wobec państwa rolę przynosiciela złych wieści. Konieczność jednak zmusza mię wyznać, że w majątkowém położeniu swém jesteście państwo niebezpiecznie zagrożeni, a w podobnych okolicznościach sądziłem, iż powaga i głos matki, która nie przestaje nigdy być najbliższą przyjaciołką i opiekunką syna swego, mogły-by…

I znowu nie dokończyłem. Pani Przyborska łagodniéj jeszcze, niż wprzódy, spojrzała na mnie i rzekła:

– Jestem wdową! potrzebuję sama opieki męzkiej, i kilka lat temu właśnie, przez zbieg okoliczności, utraciwszy osobisty mój majątek, przybyłam tu, aby schronić się pod skrzydło mego syna. On więc tylko jeden rozstrzygać może o wszystkich tych kwestyach, które leżéć muszą zupełnie po-za obrębem sił i pojęć kobiéty… wdowy…

Milczała chwilę, potém znowu uskarżać się zaczęła na upał duszący, który, na tym nawet ocienionym ganku i t. d.

– Jakże szczęśliwi są, – rzekła, uśmiechając się lekko, – mieszkańcy Jowisza!

Zdumiony tém nagłém wtargnięciem w rozmowę poważnego wielce imienia starożytnego bożka i niebieskiego planety, milczałem.

– Tam wieczna panuje wiosna, – zauważyła z westchnieniem pani Przyborska.

Nie miałem nic do zarzucenia téj astronomicznéj hypotezie; milczałem więc znowu. Po chwili zadumy pani Przyborska zapytała mię, czy słyszałem, lub czytałem cokolwiek o wierze i nauce spirytystów. Z pokorą wyznałem, iż wiadomości moje o tym przedmiocie są wielce ograniczone. Wstrząsnęła głową z żalem i wskazała książkę, którą trzymała na kolanach. Ujrzałem wtedy, iż było to dzieło, noszące tytuł: Księga duchów (le livre des esprits).

– Ludzkość cała powinna-by książkę tę umiéć na pamięć, – mówiła zwolna kobiéta, i zwracając na mnie wzrok dziwnie tym razem rozgrzany i wyrazisty, mówiła daléj:

– Wielka, wielka szkoda, że świat dzisiejszy, goniąc za materyalném użyciem i zyskiem, spuszcza z oczu te punkta wysokie i świetliste, z których płyną najwznioślejsze pociechy i nadzieje życia. Gdybyś pan był wtajemniczony w tę wielką naukę, (tu wskazała znowu księgę duchów), przyznał-byś pan niezawodnie, że ktokolwiek marzenia swe i nadzieje umieści tak wysoko, mało dbać musi o to, co go w téj ziemskiéj wędrówce spotkać może. Duchy… gwiazdy… podróż duchów po gwiazdach!… tak, podróż, bo, nie wiedząc o tém, przenosimy się wciąż z planety na planetę; tu tracąc doczesną swą formę, tam ją odzyskując… i tak… coraz wyżéj… coraz wyżéj…

Mówiąc to, podnosiła téż wzrok swój coraz wyżéj… coraz wyżéj… nie mogła przecież podnieść go zbyt wysoko, bo pomiędzy nim a niebieskiemi lazury rozpościerał się dach ganku, w ładne rzeźby ustrojony, ale brudny i mocno nadrujnowany. Spotkawszy się z tą prozaiczną i pyłem ziemskim aż nadto skalaną przeszkodą, majestatyczna a melancholijna niewiasta opuściła znowu spojrzenie swe na ten padół ziemski i, chcąc nie chcąc, zatrzymać je musiała na pozioméj, za materyalnym zyskiem i użyciem stojącéj, człowieczéj méj postaci. Że zaś postać ta, niemająca żadnych bliższych stosunków ze spirytualizmem i gwiazdami, pozostawała wciąż milczącą, poruszyła z lekka batystową chusteczką, zdobną w hafty i koronki, i cichym głosem poskarżyła się znowu na upał duszący, od którego ten cienisty ganek nawet osłonić dostatecznie nie może.

Wkrótce przecież ozwał się na dziedzińcu turkot kół; po-przez sztachety ogrodowe bardzo przezroczyste, bo w połowie na ziemi leżące, zobaczyłem pędzący od bramy zgrabny kabryolet, w parę wielkich i cennych, acz mocno chudych, koni zaprzężony, a powożony przez wytwornie ubranego mężczyznę, w którym poznałem od razu pana domu.

Szybkim krokiem Waleryan Przyborski wbiegł na ganek, powitał matkę lekkiém, zbyt lekkiém skinieniem głowy, mnie zaś podał do uścisku obie ręce.

– Poznałem pana od razu, – zawołał, – choć to dobre lat kilka ubiegło, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni… pamiętasz pan… wtedy… u naszego poczciwego kuchmistrza nad kuchmistrzami, Szarla!… Piekielnie dobrze ten Szarl gotuje! pamiętasz pan, jakie nam dał kotlety z jarząbków i Champagne frappé… ale prawda, przypominam sobie, żeś pan wtedy do kompanii naszéj należéć nie chciał! Vous avez fait le prude! hulaliśmy téż… co się nazywa!

– Waleryanie! – upomniała z cicha niewiasta w jedwabiach, i ukoronkowaną chustką swą twarz sobie z lekka przysłoniła.

– Eh bien, mamo! – zwrócił się ku niéj syn. – Cóż złego powiedziałem? Kobiéta przecież, w wieku mamy będąca, nie może nie wiedziéć o tém, że są na świecie tacy młodzi ludzie, którzy, jak się zbiorą do kupy, to poszumiéć trochę lubią! A kobiéty to niby święte? Ot tyle tylko, że nie wolno im wszystkiego, jak nam, to i cóż robić? muszą udawać skromnisie! Ale zato co myślą!… gdyby tak w te myśli zajrzéć! ho! ho! Szumi tam lepiéj, niż w kieliszku szampana, a jak już przeszumi, to wtedy zaczynają się duchy… gwiazdy… łzy… etc!…

Mówiąc to, śmiał się głośno i nieco rubasznie, ale nie wiem, dlaczego wydało mi się, że śmiech ten nie był zupełnie szczerym i wesołym. Dźwięczało w nim coś gorzkiego, coś nawet jadowitego. Pani Przyborska powstała zwolna z kanapki i, szeleszcząc ogromnym trenem jedwabnéj swéj sukni, majestatycznie przesunęła się przez ganek i znikła w głębi domu. Patrzałem na nią, gdy odchodziła, i nie mogłem nie przyznać, iż kibić jéj wysoka, delikatna, koronkami opłynięta, wyglądała bardzo poważnie i wspaniale. Rzekł-byś, iż był to typ nieskazitelnéj jak kryształ, słodkiéj jak anioł, wykwintnéj, jak najsubtelniejszy kwiat arystokracyi – matrony.

Powierzchowność Waleryana Przyborskiego wcale inne nosiła cechy. Młodym był jeszcze, nie miał bowiem więcéj nad lat trzydzieści parę, ale włosy jego, niegdyś tak gęste, mocno już były przerzedzone nad czołem, zrysowaném parą poprzecznych, dość głębokich zmarszczek. Regularny owal twarzy jego zepsutym był nieco wzdymającą go lekko otyłością, taż sama otyłość zaczynała już widocznie zaokrąglać, tak smukłe niegdyś i doskonałe, kształty jego postaci. Z tém wszystkiém był to jeszcze piękny mężczyzna. Wielkie, piwne, długą rzęsą przymglone, oczy jego, prawdziwe oczy zdobywcy serc kobiecych, miały jeszcze wiele blasku, który wszakże rzucał mu na twarz całą wyraz obojętnego cynizmu i zjadliwego szyderstwa raczéj, niż świeżości sił ciała i ducha. W ogólności, syn ten matki-spirytystki, rozkochanéj w gwiazdach i duchach, marzącéj o wiecznéj wiośnie, panującéj na Jowiszu, wyglądał mocno na krańcowego materyalistę, z zagubionym do szczętu prawie pierwiastkiem duchowym.

Po odejściu matki, usiadł naprzeciw mnie w postawie kawalersko-niedbałéj, a podając mi roztwartą cygarnicę, zapytał:

– Jakież szczęśliwe losy sprowadziły pana w strony nasze?

Przystąpiłem od razu do spraw, będących celem przybycia mego tutaj. Wyjąłem z pugilaresu arkusz papieru, na którym spisałem był nazwiska wierzycieli wraz z cyframi, przedstawiającemu summę ich należności, i spis ten podałem Przyborskiemu, oświadczając, iż otrzymawszy od ludzi tych pełnomocnictwo prawne, czuję się w sumieniu mém obowiązanym do udzielenia im porady i pomocy, że jednak, przyjąwszy za zasadę unikać, o ile możności, wszelkich wystawiań na publiczną sprzedaż majątków ziemskich, przybyłem tu, dla rozmówienia się osobistego z właścicielem Przyborza, i dla naradzenia się z nim, czyby téż nie dało się obmyślić łagodniejszych środków jakichś i kombinacyi…

Słuchał mię, przebiegając oczyma podany mu przeze mnie spis nazwisk i cyfr. Zmarszczka, rysująca czoło jego, pogłębiła się nieco, ale postawy swéj niedbałéj nie zmienił wcale, a z ust nie zniknął mu, cechujący je wciąż, dwuznaczny uśmiéch.

– Ha! ha! – zawołał, – zebrali się tedy wszyscy razem i kupą do adwokata i do sądów! No, no! nie mam nic przeciw temu! niech się prawują!

– Jakto? – zapytałem, – przewidujesz więc pan, i gotów jesteś prowadzić z ludźmi tymi procesa? czy nie uznajesz pan słuszności ich żądań?

– Ależ owszem, owszem! przyznaję, najzupełniéj przyznaję wszystko, – odparł żywo i śmiejąc się. – Ale, widzi pan, tu nie dość przyznania, trzeba jeszcze i zapłacenia, a ja nie mam czém płacić…

 

– Może-by pożyczka w banku…

– Phi, – gwizdnął lekko, – Przyborów zastawiony w banku za czasów jeszcze króla Ćwieczka… i procenta się tam należą…

– Warto-by więc może pomyśléć o jakiéj korzystnéj dzierżawie…

– Nie warto. Majątek wyciśnięty jak cytryna. Grunt, panie, od dziesięciu może wiosen nawozu nie widział, łąki cudownie porosły wierzbiną i łoziną.. gdybyś pan widział, tobyś się zdumiał i zachwycał.. takie tam piękne potworzyły się altany i klomby, jakby w ogrodzie angielskiego stylu… inwentarza nie mam… ani wołu, ani owcy, ani osła… konie tylko są, ale i te zeszkapiały… I cóż mi za to wszystko dać może posesor? Tyle chyba, ile rocznie potrzeba na cygara dla mnie, a na konfitury i oranżady dla mojéj matki!

– Chciéj pan jednak zważyć, – rzekłem, – iż nie idzie tu o cygara i oranżady, ale o byt ludzi, z których nie jeden całe mienie swe honorowi pańskiemu powierzył.

Powstał żywo i przeszedł się parę razy po obszernym ganku, z głuchą jakąś niecierpliwością gryząc w białych zębach koniec cygara.

– A no! – rzekł, stając nagle przędą mną, – niech biorą majątek i podzielą się nim, jak sami zechcą…

– Jeżeli majątek znajduje się w stanie takim, o jakim pan mi mówiłeś, – wtrąciłem, – wartość jego nie sprosta sumie długów.

– A! – zawołał, wzruszając ramionami, – co to, to już do mnie nie należy. Oddam, co mam… nikt nie może dać więcéj nad to, co ma…

Mówiąc ostatnie wyrazy, pochwycił dzwonek, stojący na stole, i wstrząsnął nim silnie.

– Obiad podawać! prędzéj! – zawołał do zjawiającego się we drzwiach lokaja, – piekielnie głodny jestem, – kończył, zwracając się do mnie, – byłem dziś u Szumskich; pamiętasz pan Szumskich, tych, co to dwie córki mieli… hoże panny, jak sarny… Romansowałem kiedyś z obydwiema… jedna była gęś nad gęśmi, druga kokietka nad kokietkami. Ale one wszystkie takie, te kobiéty! Albo gęsi, albo kokietki! Za młodu to konfitury smażą albo balują, i co wąs, to ofiara! Na starość dopiéro zaczynają się romanse z panem Bogiem, albo wojaże po gwiazdach! Wiész pan co? jedni tylko Turcy w Europie rozumnym są narodem! Zamykają swoje baby w haremach! one bo na to tylko i potrzebne na świecie, więcéj na nic. Posażne panny… no… to jeszcze gatunek przydatny do celów utylitarnych… Ale inne… do haremu!

Stanął we drzwiach domu, i zawołał znowu donośnie:

– Obiad! prędzéj!… Jadłem to ja u Szumskich śniadanie, ale tam u nich kuchnia psia, nie ludzka! Zrazy jakieś były twarde, jak podeszew, i kasza donich ze szwedami! Brrr! Czy lubisz pan zrazy à la Nelson… tak, jak to je ten wasz Szarl nieoceniony urządza?…

Mówił to wszystko prędko, nie czekając odpowiedzi moich, żywo ruszając się po ganku i mowę przerywając sobie od chwili do chwili śmiechem. W cynicznéj nieco mowie téj, w towarzyszącym jéj śmiechu, trochę rubasznym, a trochę zjadliwym, w ustawicznéj téj, z pozoru tylko niedbałéj i wesołéj ruchliwości, tkwił przykry a widoczny przymus, było coś głęboko a tajemnie rozjątrzonego i niespokojnego.

– No! – zawołał po chwili, – nie dają obiadu! Kochany mój Marcin postanowił snadź dziś zagłodzić mnie i pana! A może to moja matka nie skończyła jeszcze czytać rozdziału o duchach, albo upinać koronki na głowie! U kobiet bo to tak zawsze! toaleta albo sentymenta, a że tam ktoś głodny albo zły mniejsza o to! Cóż robić? zrezygnujmy się i chodźmy tymczasem do ogrodu!

Milcząc, przypatrywałem się szczególnemu temu okazowi człowieka i bankruta. Zstąpiliśmy z wysokich, a kołyszących się pod stopami naszemi, wschodów ganku, i znaleźliśmy się na osłonecznionéj przestrzeni, łączącéj dom z długą, cienistą, środkową aleą ogrodu.

– Czytam na twarzy pana zdziwienie, – mówił gospodarz domu, idąc obok mnie i patrząc mi w twarz swemi przenikliwemi, zimno połyskującemi oczyma, – sądziłeś pan zapewne, że perspektywa doszczętnéj utraty majątku przestraszy mię, i bladość na lica, a łzy mi do oczu sprowadzi. Widzisz mię pan tymczasem wesołym i niedbającym o nic. Nie sądź pan przeto, abym pogardzał nędzną mamoną. Przeciwnie, uważam ją może za jedną na świecie rzecz, szacunku godną. Tylko, widzi pan, kto żyje, jak ja żyłem, przygotowanym być musi na wszystkie przypadłości losu. Od kilku lat czuję się w Przyborzu gościem tylko, i miałem już dość czasu, aby pożegnać się w duchu z tém „rozkoszném ustroniem wiejskiém”, jak je nazywa moja matka!

Milczał chwilę, potém mówił daléj:

– Zresztą, licha warto takie życie, jak to, które tu od kilku lat już prowadzę. Nudy i kłopoty, a czasem… nie uwierzysz pan może temu… ale czasem i głód nawet bywał! Ja mam już taką naturę, że byle czego nie zjem. Zdarzają się tedy wypadki, że jak na kredyt polędwicy nie dostanę, to matka na obiad konfitury jé, a ja cygaro palę… A ujadaj się wciąż z kredytorami, proś, albo kłóć się o to, żeby czekali, a wytrapiaj po okolicy nową coraz zwierzynę z pieniędzmi; po wytropieniu umizgaj się do niéj, żeby przed tobą wnętrzności swego brudnego worka wytrzęsła… Ph! dyable życie! lepiéj, że się to już wszystko raz skończy!

Pod chłodnym cieniem lipowych gałęzi znalazłszy się, zdjął kapelusz o szerokich brzegach, który włożył był na głowę, zstępując z ganku. Odsłonione tym sposobem czoło jego ukazało mi się dziwnie zmienioném. Jak wśród zmiętéj w dłoni karty papieru, rysowało się teraz na niém zmarszczek mnóztwo, mniejszych i większych, w różne strony pokrzyżowanych. W zmarszczkach tych wyczytać można było długie, długie szeregi trosk i wstrętów, następujących po chwilach szałów i upojeń, poziomych zabiegów i niższych jeszcze wyrzeczeń się, wewnętrznych targań się i burz jałowych, lecz dolegliwych. Przykry to był widok, tém przykrzejszy, iż z kształtnych warg młodego człowieka, ocienionych ciemnym, wykwintnie ułożonym wąsikiem, nie znikł ani na chwilę właściwy im uśmiech, pusty nieco, więcéj jeszcze szyderski i wyzywający. Z uśmiechem tym na ustach, a czołem zbrużdżoném, jak mętna i niespokojna fala, szedł on, chwilę, milcząc i ładną laseczką obijając liście z gałęzi lipowych, giestem niedbałym, prawie swawolnym… Potém zaczął znowu:

– Tak to idzie sobie to życie! Ja się tam znowu na swoje skarżyć nie mogę. Co użyło się, to użyło; co wypiło, to wypiło, i co nakochało, to nakochało. Wein, Weib und Gesang, trzy kapitalne na świecie rzeczy! Powiedział to nawet wcale ładnym wierszem wielki Szyller… Ziemia okrągła jest i toczy się około słońca, a ludzie z nią, to na wiérzchu, to pod spodem, mówi poczciwy Żminda…

– Żminda! – zawołałem, – czy wiész pan, gdzie on się teraz znajduje? Słyszałem kiedyś, te zamieszkał u pana…

– No, to go pan masz we własnéj osobie, – zaśmiał się mój towarzysz, i ręką wskazał mi człowieka, który, stojąc w cieniu owocowego drzewa, nadzwyczaj starannie i z wielkim trudem, szeroko wyrosłe i w dół opadające gałęzie grubemi i ciężkiemi drągami podpierał. Od piérwszego rzutu oka poznałem dawnego znajomego i zbliżyłem się do niego szybko.

– Jak się pan masz, panie Żmindo! – rzekłem, podając mu rękę.

Podniósł głowę i wpatrzył się we mnie oczyma, które bardziéj jeszcze mgliste i nieruchome były, niż dawniéj.

– Przepraszam, – wymówił z cicha, uchylając czapki, – nie wiem, czy mam honor…

Powiedziałem mu nazwisko moje. Twarz jego, blada i nabrzękła, ujęta w ramę wązkiego, mocno siwiejącego zarostu, rozjaśniła się radością.

– Pan Gucio! – zawołał, – przepraszam! pan August Rolicki!

Rękę swą dużą, grubą, zczerniałą od skwarów i pracy, a trzęsącą się mocno, położył na mojéj dłoni, i dość długo patrzał mi w twarz, z widoczném wysileniem wzroku i pamięci.

– Pamiętam… – zawołał, – pamiętam teraz doskonale… pan dobrodziéj podobny bardzo do nieboszczyka ojca swego, świéć panie nad jego duszą. Zacny to był obywatel i popularny. Ot, i nie poznałem pana… wzrok mi trochę tępieje… choć dobrze jeszcze widzę… dobrze…

Patrząc wciąż na mnie, a obu dłońmi przytrzymując drąg, którym gałąź podpierał, rzekł po chwili:

– A pamięta pan dobrodziéj naszę drogą pocztę?

Szeroki uśmiech roztworzył wargi jego grube a blade, lecz wnet zniknął. Nieruchome i mgliste oczy jego zamigotały, zaledwie widzialnie trzęsąca się głowa zatrzęsła się silnie i nerwowo.

– Skasowali, – ciągnął, – pan dobrodziéj wié o tém, że skasowali. Nową drogę… kolej gdzieś tam zbudowali… poczta już im była niepotrzebna… I ja niepotrzebny byłem… z etatu spadłem… stacyą dziedzic na oficynę przerobił… cóż było robić? poszedłem w świat! do pana Przyborskiego na służbę…

– Jesteś pan, jak widzę, ogrodnikiem? – wtrąciłem. – Zawsze lubiłeś pan drzewa i kwiaty, i uprawiać je umiałeś.

Twarz Żmindy, która przed chwilą powlokła się była wyrazem nieruchomego, stoickiego jakby smutku i znękania, rozjaśniła się znowu.

– Co to, to już mogę przyznać sobie, – rzekł, prostając się, jak niegdyś, z oznaką pewnéj, silnie uczuwanéj, godności własnéj, – na ogrodzie znam się, i chleba darmo nie jem… Ot, może panowie będą łaskawi zobaczą moję robotę… dwa lata tu jestem dopiéro, a mogę powiedziéć, że coś już zrobiłem… Niech panowie będą łaskawi pójdą ze mną i zobaczą, co zrobiłem…

– Dziwny stary – szepnął mi Przyborski – pójdźmy do domu, bo jeść chce się piekielnie!

– Przepraszam pana – odparłem również cicho – Żminda jest moim bardzo dawnym znajomym i nie mogę odmówić mu tego, co, jak się zdaje, sprawi mu wielką przyjemność.

– Służę, służę panu! – wyrzekł grzecznie pan domu, ale niedbały i szyderski uśmieszek, ustom jego właściwy, wyraźniejszym stał się, niż zwykle.

Żminda szedł przed nami, szerokim swym i ciężkim, cięższym jeszcze, niż dawniéj, krokiem. Gdy wyszedł z cieniu drzew, spostrzegłem, iż miał na sobie mundur urzędnika pocztowego, stary już bardzo, wynoszony, poplamiony, ale z guzami bardzo starannie snadź czyszczonemi i złocisto na słońcu błyszczącemi. U czapki jego wklęsłéj i zszarzałéj połyskiwała téż słabo srebrna gwiazdka urzędnicza.

– Wyobraź pan sobie – śmiejąc się zcicha, rzekł do mnie Przyborski – że starego tego nie widziałem w ubraniu inném, jak w tym mundurze. Ma on ich dwa. Jeden na codzień, drugi od święta, i nie wkłada na siebie nic innego, ani w zimie, ani w lecie. Sądzę, iż ubranie to musi mu przypominać czasy zgasłéj świetności. Tak mija chwała świata tego – dodał patetycznie.

Żminda zatrzymał się pośrodku wązkiéj alejki, starannie wygracowanéj i z obu stron osadzonéj pysznemi w istocie krzakami malin i porzeczek.

– O! – szerokim giestem wskazując uliczkę i krzewy, rzekł – ot to moja piérwsza robota. Kiedy przyszedłem tu, w alei trawa rosła po kolana wysoka, a maliny i porzeczki zdziczały… a teraz, panie dobrodzieju, czysto, pięknie, wygracowane, okopane i z tych ot krzaków zdjęto w tym roku więcéj niż dwadzieścia garncy malin i z dziesięć wielkich koszy porzeczek. Maliny wielkie jakby wiśnie, a porzeczki choć na królewski stół podawać. O!

Poszedł daléj i przyprowadził nas do gęstwiny młodziutkich drzewek, systematycznie na zagonach pozasadzanych, doskonale w istocie kształtnych i gładkich.

– To moja szkółka – zaczął – zasadziłem ją zaraz z piérwszéj wiosny, jak tylko się tu dostałem. W ogrodzie, panie dobrodzieju, drzewa stare… rychło rodzić przestaną… młodych natomiast trzeba będzie… a tu grunt nieużyteczny leżał… cielęta ekonomskie na nim się pasły… więc ja sobie, od cieląt tym oto płotkiem odgrodziwszy się, marsz w sąsiedztwo… tu i ówdzie… szczepek od ludzi uzbierałem, tu je przydźwigałem i zasadziłem… gatunki różne będą…

Mówił to wszystko powoli, z widoczniejszą jeszcze niż dawniéj trudnością znajdując i dobierając wyrazy, ale chodził pomiędzy drzewkami prędko, coraz prędzéj, a przy każdém z nich niemal zatrzymując się, wskazywał nam je palcem, nazwisko jego i gatunek wymieniając.

– A teraz panowie będą łaskawi na kwiaty może spojrzą. Kwiaty, to piękna także rzecz. Zjeść ani sprzedać ich nie można, ale patrzéć na nie miło…

Pochylony ku ziemi, przechodził od krzaku do krzaku i, pokazując nam z kolei najpiękniejsze okazy kwiatów swoich, trzęsącemi się dłońmi rozgarniał troskliwie zielony gęszcz, tu i ówdzie wyrywał zabłąkaną jakąś niepotrzebną trawę.

Obszedłszy dokoła kilka wielkich klombów, wyprostował się nakoniec. Gorący blask słońca padał mu prosto na twarz i uwydatniał mnóstwo zmarszczek, krzyżujących się na żółtawéj, nabrzmiałéj jego twarzy, wkoło warg grubych i bladych. Szybkie chodzenie i długie nachylanie się pod słonecznym skwarom zmęczyło go snadź bardzo, bo kroplisty pot spływał mu po ciemném ogorzałém czole, głowa jego trzęsła się widoczniéj niż wprzódy, a powieki, mrużąc się przed słońcem, przykrywały błękitne źrenice, na-pół senne, na-pół zadowoleniem jaśniejące.

– Bóg łaskaw – wymówił powoli, obie ręce wspierając na chropowatym kołku jakimś, z ziemi podjętym; – Bóg łaskaw – powtórzył. – Odebrano mi pracę jednę, dostałem inną. Wypędzono mię z gniazda mego, w którém dwadzieścia pięć lat przebyłem… znalazłem sobie przytulisko inne.

 

Wskazał ręką na małą bardzo, szarą budowlą jakąś, dającą się widziéć śród zieleni i ciągnął daléj:

– Ot widzi pan dobrodziéj, to mój domek ogrodniczy. Jedna izdebka i jedno okienko. Ale dosyć tego dla mnie, dosyć. Da Bóg, że już tu i życie moje skończę…

– Nie potrzebnie tylko zamęczasz się tak pracą, panie Żminda – niedbale wymówił Przyborski. – Wszak ja nie wymagam…

Żminda wyprostował się znowu, we właściwy sobie, pełen godności, sposób.

– Obowiązkiem moim – rzekł z powagą – obowiązkiem moim, panie dobrodzieju, jest pracować z całéj siły dla pańskiego dobra! A jakże? Gdybym nie pracował na chleb pański, kradł-bym.

– Bieda tylko – dodał, spoglądając na ręce swe, o kij sękaty wsparte, bieda tylko, że mi się jakoś ręce trochę trząść zaczynają… To ten mak, com się go za dziecinnych lat moich tyle napił i najadł… ten mak niezawodnie robi mi to trzęsienie się rąk i ten szum w uszach… Ale to nic… pracować jeszcze mogę… o! mogę! i dużo tu jeszcze do zrobienia jest w ogrodzie pańskim… Za jakich lat trzy albo pięć, zobaczą dopiéro panowie dobrodzieje, jak ja to pięknie wyhoduję i wycackam…

Mówiąc tak, potoczył wzrokiem dokoła, po drożkach i alejach, po klombach kwiatowych i drzewach owocowych i powtórzył znowu:

– Bóg łaskaw pozwoli może, iż tu już przynajmniéj życia mego dokończę!

W téj chwili u końca alei ukazał się idący ku nam śpiesznie lokaj z serwetą w ręku.

– E viva! – zawołał Przyborski. – Obiad nam oznajmują! Śpieszmy!

Skinął głową ku Żmindzie na znak pożegnania; ja uścisnąłem mu obie ręce, które, drżące i skwarem a pracą rozpalone, silnie jednak objęły na chwilę me dłonie.

– Dobre to były czasy! – szepnął raz jeszcze, wlepiając we mnie migocące swe źrenice – dobre dawne czasy! – powtórzył. – Pamiętasz pan, jakem państwu trzy razy na tydzień regularnie listy i gazety przynosił? Dawne czasy!

Śpiesznym krokiem ku domowi i obiadowi zmierzając, Przyborski rzekł do mnie:

– Wiész pan zapewne o tém, że miałem na sumieniu grzeszki jakieś, przeciw staremu temu kiedyś popełnione. Prawdę mówiąc, nic to tam nie było wielkiego. Żonkę miał młodą, ładną i wietrznicę, jakich mało. Wpadła mi w oko i jakoś tak niechcący pożyczyłem ją sobie u niego. Myślałem, że po niejakim czasie skarb ten zwrócę mu z dodatkiem czegoś brzęczącego. Ale pokazało się, że skarb wracać nie chciał do swego prawego właściciela. Szalała za mną kobiecina i desperowała, jakem ją w świat wyprawiał. No, ale cóżem miał innego zrobić z tym fantem? Kiedy jednak Żminda miejsce stracił i przytułku nigdzie nie miał, pożałowałem go, przeprosiłem i do siebie zabrałem.