Za darmo

Szara dola

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Czarne oczy Żmindowéj zamigotały żywo. Lekki rumieniec gniewu, czy rozżalenia, oblał bladawe jéj policzki.

– Pani droga! – szepnęła z westchnieniem – a gdzież to szczęście moje? Młodość całą przesiedziéć tak w kącie zapadłym i świata Bożego nie widziéć… czy to miło? A kiedy jeszcze przypomną sobie przeszłość i pomyślę, jak to u ojca mego bywało… kim byłam, a kim teraz jestem!

– Jesteś żoną rozsądnego i uczciwego człowieka, którego lubimy i szanujemy wszyscy – pochwyciła moja matka.

Coś na kształt nerwowego stłumionego śmiechu, czy łkania, wstrząsnęło szczuplutką postacią kobiety. Pałające oczy jéj przykryły się ciemną długą powieką.

– Uczciwy to on, pani moja… – szeptała coraz ciszéj – uczciwy i dobry człek… szanuje mię… ani słowa przeciw temu rzec nie mogę… alem ja obywatelska córka, pani droga… lepsze czasy znałam… w innéj zupełnie pozycyi byłam… Przytém… ośmnastu lat nie miałam, kiedy mię wziął, sam ich czterdzieści z czubem mając…

– Obywatelską córką jesteś, to prawda – perswadowała moja matka – ale ojciec twój nie był nigdy bogatym i teraz to już wyobrażasz sobie tylko, że tam u was takie świetności były. Folwarczek dziesięciochatowy, na którym sześcioro rodzeństwa siedzi, nie jest wcale bogactwem żadném…

Słuchając słów tych, Żmindowa zacięła kształtne swe, blado różowe wargi. W téj chwili cała drobna twarz jéj przybrała wyraz na-pół gniewnego, na-pół bolesnego rozjątrzenia. Zdawało się na razie, że wybuchnie gniewem czy płaczem; powściągnęła się jednak i tylko przez zaciśnięte zęby szepnęła:

– Zawsze to jednak, co obywatel, to nie jakiś pocztylion…

– Mąż twój nie jest przecież pocztylionem…

– Ale był nim przez lat 15! Wszyscy ludzie pamiętają, jak biegał po mieście, listy roznosząc…

– Tém większy to zaszczyt dla niego, że z biedy wielkiéj wybrnąć potrafił a teraz wcale przyzwoite i korzystne zajmuje miejsce…

– E! pani droga! dźwignęli go dobrzy ludzie. Pan Woiński wziął go z okolicy od macochy, co go biła i głodem morzyła, do szkół go oddał i do kancelaryi pocztowéj, a potém protegował… na moję biedę…

Im dłużéj trwała rozmowa ta, tém silniéj zaciskały się zgrabne i małe, na kolanach złożone, ręce Żmindowéj. Mówiła prędko, ale głosem stłumionym i ciężkim. Widoczném było, że z całéj siły hamowała rozrywający pierś jéj wybuch głosu.

Matka moja patrzała na rozjątrzoną kobietę z litością i niezadowoleniem.

– Wierzaj mi, kochanko – rzekła z powagą – iż powinnaś zapomniéć o swém byłém obywatelstwie i pogodzić się ze swym losem…

– Pogodzić się! – z ciężkością szepnęła kobieta. – Trudno! czy ja właśnie kochałam go, gdym szła za niego?

– Po cóż więc szłaś?

– Chleba nie miałam, pani moja! źli bracia z domu wypędzili… żeby ich tak Pan Bóg od chwały swojéj odpędził!…

– Wstydź się! wstydź się, Emilko! – zawołała moja matka – braci rodzonych przeklinać! czy wiész, że to okropne! i nie dowodzisz tém wcale téj pięknéj edukacyi, którą tak chwalisz się zawsze. Nie spodziewałam się, abyś do tego stopnia nie lubić mogła swego uczciwego męża…

Matka moja nie domówiła jeszcze tych wyrazów, gdy Żmindowa osunęła się z krzesła i, tuląc do kolan jéj głowę swą, strojną w żółty czepeczek, spazmatycznym wybuchnęła płaczem. Pękły nakoniec w piersi jéj wszelkie tamy, wolą stawiane, i po półgodzinném powściąganiu się, nerwowa ta i namiętna natura wybuchnęła łzami i wykrzykami.

– Pani moja! – wołała, łkając – nie gniewaj się na mnie! ja panią kocham i szanuję jak matkę! wszystko przed nią powiedzieć gotowam! Ja nie wiem czasem sama, co się ze mną dzieje! Na cały świat zła jestem! Szatan jakiś siedzi we mnie! Czasem uspokoję się trochę, ale znowu przychodzi taki dzień, że gdyby nie bojaźń sądu Bożego, to-bym się na piérwszém lepszém drzewie obwiesiła! Cóż ja na to poradzę, że mi z nim życie obrzydło! To wół, pani droga! to muł! taki stary i ciężki. Nim on krok jeden zrobi jabym pół świata obleciała; nim słowo wymówi, jabym całe kazanie księdza proboszcza na pamięć wyrecytowała! Ognia z wodą nie pogodzić, pani droga! serca młodego w kajdany nie okuć! Trudno!

– A dziecko? – szepnęła moja matka, – wszak masz dziecko, Emilio!

Żmindowa, siedząc wciąż na ziemi, łzy z twarzy ocierała.

– Dziecko! – powtórzyła cicho, – do niego podobne! ni to żyje, ni to nie żyje! Taki sam muł z niéj będzie, jak i ojciec!

Przez dobry kwadrans jeszcze matka moja napominała i do upamiętania się wzywała klęczącą u kolan jéj kobiétę; a gdy nakoniec, odwołana przez kogoś z domowych, pokój opuściła, Żmindowa podniosła się z ziemi i, z szelestem krochmalnéj sukni, gwałtownie, we wzburzeniu wielkiém i widoczném, wbiegła w prowadzącą ku pocztowéj drodze, ogródkową aleę. Tam zaczęła iść powolnym i chwiejącym się krokiem. Spoglądała niekiedy w niebo. Wzdychała. Cała drobna postać jéj zdawała się być w onej chwili wcieleniem głębokiéj melancholii i nieuleczalnéj tęsknoty.

Ale kroki powolnéj a smętnéj kobiéty oddawna już snadź śledzone były przez Wawrzyńca Śnidkę, prowentowego pisarza naszego. Był to bardzo przystojny, a bardziéj jeszcze czuły kawaler, z wypomadowanemi do obrzydliwości kędziorami, z miodowo-słodkim wzrokiem i z turkusowym pierścieniem na palcu. Poczciwy zresztą chłopak ten dzielnie dosiadał konia, tańce passyami lubił, wiersze pisał, a w poetycznym nastroju ducha swego, nie mogąc znieść prozaicznego imienia: Wawrzyniec, prosił, a komu mógł i rozkazywał, aby go nazywano panem Laurentym.

Owóż widziałem z dala, jak pan Laurenty u końca ogrodowéj alei zaszedł drogę kobiécie, idącéj smutnie i powoli, i z pełnym gracyi ukłonem uchylił przed nią zgrabną czapeczkę. Ona odpowiedziała mu ukłonem i uśmiechem. Jakby za dotknięciem czarnoksięzkiéj różdżki, twarz jéj z ponuréj stała się ożywioną i zalotną. Z furtki ogrodowéj wyszli razem na drogę pocztową, a nie upłynęło dwie minuty, jak za ogrodowemi sztachetami brzmiał w letniém rozsłonecznioném powietrzu dźwięczny, przeciągły, zalotny śmiech kobiecy.

Jakiemikolwiek jednak były uczucia dla męża ładnéj pani Emilii, Żminda zdawał się o nich nic wcale nie wiedzieć. Obchodził się on z nią z tą poważną łagodnością, która cechowała go ogólnie w obejściu się z ludźmi, niekiedy nawet wyglądał wobec niéj na-pół jakby nieśmiałym, na-pół nią dumnym. Poszanowanie, jakie miał dla niéj, dochodziło nawet do tego stopnia, że, aby oszczędzić jéj trudów wszelakich, trzymał służącą, co przy malutkiém gospodarstwie i niewielkich dochodach stanowiło już nawet pewien rodzaj zbytku. Wysokie to uszanowanie spokoju jéj i dobrobytu miało ten skutek, że pani Emilia całe Boże dnie i całe okrągłe lata nic a nic nie robiła. Ojciec mój, który, jak wszyscy zresztą, wiedział dobrze o próżnych i niebezpiecznie gwałtownych usposobieniach młodéj kobiéty, rzekł raz do Żmindy:

– Dlaczego nie zachęcisz pan żony swéj do zajęcia jakiego? Bezczynne takie przesiadywanie na ganku lub w oknie domu i bieganie ustawiczne po drodze i sąsiadach niebezpieczném być może dla młodéj i żywéj kobiéty.

Żminda zdumionemi oczyma spojrzał w twarz ojca.

– Niebezpieczném? – powtórzył. – A jakież to może być niebezpieczeństwo, proszę pana? – Uśmiechnął się i dodał:

– Alboż to dziecko? w sadzawce przecież nie utopi się…

– Zawsze jednak przykładniéj było-by i korzystniéj, gdyby zajęła się choć trochę gospodarstwem, szyciem…

Żminda namyślał się chwilę.

– Nie, proszę, pana, – odparł zwykłym sobie powolnym sposobem, – ja jéj do roboty zmuszać nie mogę… obywatelską córkę wziąłem… szanować ją powinienem… Przytém, proszę pana, młoda to kobiéta… ja stary… niech-że choć wygodę a spokojność ma przy mnie!…

Najlżejszy cień zazdrości lub podejrzenia nie powstał mu nigdy w umyśle. Śmieli się z niego ludzie po cichu, albo litościwie wstrząsali głowami; on sam jednak czuł się widocznie uszczęśliwionym, ile razy fertyczna i zwinna żona jego bawiła kogoś z przybyłych na stacyą wykwintnych podróżnych, wesołym a niepozbawionym wdzięku szczebiotem. W czasie, gdy mąż jéj sprawdzał podorożną, wpisywał do książki otrzymane pieniądze i strzegł porządku a pośpieszności w zaprzęgu koni, pani Emilia w gościnnych pokojach częstowała gościa herbatą i rozmową. Zabawiany w ten sposób gość, jeżeli szczególniéj młodym był i wesołym, nie śpieszył się z odjazdem, a zdarzało się nieraz, że, odjeżdżając, nakoniec przyjaźnie rękę Żmindzie podawał, zapowiadał, że wkrótce znowu stronami temi przejeżdżać będzie i winszował mu porządku, w jakim utrzymać umiał stacyą, nad którą, na całéj długości drogi, nie było porządniejszéj, gościnniejszéj i miléj położonéj. Pochwały te uszczęśliwiały Żmindę.

– Już to, – mawiał po odjeździe grzecznego gościa, – już to, co prawda, to prawda, że takiéj stacyi, jak nasza, chyba na całym świecie niéma. Bo to i czysto u nas, i porządnie, i grzecznie. Jeżeli gość żąda pośpiechu, jesteśmy zawsze w możności odprawić go prędko, a jeżeli nie, to i zabawić go przyjemną rozmową umiemy.

Przy ostatnich słowach, senny wzrok jego przybierał wyraz figlarności i skierowywał się ku pani Emilii. Zbliżał się do żony i grubém ramieniem obejmować próbował cienką i giętką jéj kibić. Ale p. Emilia żywo i ze stłumioném na ustach syknięciem uchylała się od téj pieszczoty małżeńskiéj, i lekka, szeleszcząca fałdzistą suknią, umykała przez sień, w głąb’ mieszkania. Żminda poruszenie to żony brał zwyczajnie za żart i pustą swawolę, a usłyszaną od gościa pochwałą stacyi w niezwykle dobry humor wprawiony, puszczał się niekiedy za uciekającą w swawolną gonitwę. Kiedy zaś z postacią swą barczystą i grubą, w ciasny mundur jak w futerał opiętą, z rozstawionemi ramionami i szerokim uśmiechem śród wielkiéj, jakby obrzękłéj twarzy, biegł tak za malutką i zaledwie dotykającą ziemi, swą żoną, a wielkie stopy jego, opyloném obuwiem okryte, ciężko i ze stukiem opadały na ziemię; na myśl patrzącemu nasuwał się słoń ogromny, stary i leniwy, uganiający się za drobną ptaszyną, o skrzydłach z zefiru i ognia. Gonitwy te zresztą kończyły się zawsze u drzwi, które pani Emilia z trzaskiem przed mężem zamykała, po dwa razy i ze stukiem gwałtownym klucz w zamku z wewnątrz obracając.

 

Bywało nieraz, iż po przedłużonéj takiéj bytności na stacyi młodego jakiegoś i wykwintnego gościa, usposobienie pani Emilii zmieniało się do niepoznania. Bladła i mizerniała widocznie, czarne oczy jéj zapadały i nabierały błysków gorączkowych, ruchy stawały się powolniejszemi, jakby zjętemi niezmożoném, senném rozmarzeniem. Widać było, że nerwową, niespokojną naturę tę przenikały wtedy na wskroś palące pragnienia jakieś i głębokie żale. Milkły wtedy srebrzyste wybuchy jéj śmiechu, które w dniach innych nieustannie prawie rozlegały się na ganku stacyi, na drodze, we dworze, wszędzie. Z niechęcią odwracała twarz od najgorętszego z wielbicieli swych, pana Laurentego, a gdy ten uprzykrzał się jéj melancholijnemi zapytaniami o przyczynę smutku, z syczącém szyderstwem odsyłała go do garderoby dworskiéj, gdzie, jak mówiła, najwłaściwszą dla siebie mógł znaleźć pociechę i zabawę. Zresztą milczała jak grób, ubierała się w czarną sukną, a oczy jéj co chwila zachodziły łzami.

W czasie każdego takiego paroxyzmu rozpaczy żony, Żminda chodził, jak struty, przyczyny jego domyślić się w żaden sposób nie mogąc. – Chora chyba, – szeptał, zwieszając smutnie głowę, – zmizerniała widocznie… nic nie je…

Albo téż zapytywał najbliższych swych przyjaciół:

– Czy ja jéj co złego zrobiłem? zdaje się, że nie… ale zresztą… być to może! być to może! taki jestem niezgrabny i powolny… ale powinna przecież wiedziéć, że nie ja temu winien jestem, ale ten mak przeklęty!…

Albo znowu mówił do córki:

– Salusiu! spytaj się mamy, czego taka smutna?

Ale dziewczynka nieśmiałą jakoś była do matki, która téż, dość obojętna dla niéj zwykle, w dniach tajemniczych żalów swych i rozjątrzeń i patrzéć nawet na nią nie chciała.

Przychodził tedy w utrapieniu swém Żminda do dworu i prosił moję matkę, aby przez najbliższą okazyę sprowadzić raczyła z gubernialnego miasta materyą na suknią dla jego żony, nowy kapelusz lub cóś podobnego.

– Pani dobrodziejka, – mawiał, – według gustu swego kupić to rozkaże, a ja myślę, że to może Emilkę rozerwie trochę. Nie wiem prawdziwie, co to jest, – dodawał, – ale taka mizerna jakaś i nieswoja, że boję się, czy jéj czasem, nie chcąc, czém nie zmartwiłem…

Zdarzało się tak najczęściéj, że gdy suknia lub kapelusz przychodziły z miasta, pani Emilia była już pocieszoną i rozweseloną zupełnie. Żminda niósł jéj przecież podarunek, za który, gdy mu czasem z uśmiechem podziękowała, rad był już zupełnie z niéj i z siebie, a sąsiadkom, zebranym dla przypatrzenia się przywiezionym z miasta strojom, z niejaką dumą mówił:

– Należy się jéj to, jejmoście moje, należy; kobiéta młoda, edukowana i… obywatelska córka!

Jakkolwiek przecież dobrym był, ufnym i względnym dla żony, Piotr Żminda wszystkie najgłębsze tkliwości swe i nadzieje skupiał na córce.

Było to dziecię dość dziwne. Wysoka nad wiek, bardzo szczupła i wątła, ruchy jednak miała ojcowskie, powolne i ciężkie. Twarzyczka jéj ściągła, ładnie wykrojona, bladawą cerą okryta, nieruchomą była prawie i nadzwyczaj rzadko rozświecała się uśmiechem, który smętnie jakoś zawsze i niewyraźnie wyglądał na blado różowych, cienkich jéj wargach. Oczy miała duże, błękitne, z bardzo łagodnym i nieco sennym wyrazem, włosy gęste, złote, dwoma grubemi warkoczami na plecy opadające. Ludzie mówili, że Salusia wrodziła się w ojca. W istocie, patrząc na dwoje ludzi tych, rzec-by można, iż ów mak smutnéj pamięci, który tak trwałe ślady pozostawił w ustroju ojcowskim, przeniknął téż i organizm dziecka pierwiastkiem jakimś sennym, smętnym i ociężającym. Dziewczynka ta ubieraną zwykle bywała ze starannością wielką. Ojciec przez czułość, matka przez próżność, stroili ją w błękitne i różowe sukienki z białemi paskami, w złote warkocze jéj wplatali barwiste wstążki. Wszystko to przecież nie bawiło wcale Salusi. Najlepiéj lubiła przebywać z ojcem w ogrodzie, który Żminda uprawiał z zamiłowaniem i pracowitością wielką. Tam, powolna i wyprostowana, milcząc i zawsze kędyś daleko patrząc, pomagała ona ojcu obrywać z krzewów liście zeschłe, lub okładać kamyczkami klomby kwiatowe, niekiedy zaś nabierała w fartuszek żwiru i powoli, miarowo, drobną, ciemną rączką sypała go na ścieżki ogrodu.

Tak pracowali po dniach całych, na odgłos tylko pocztowego dzwonka odrywając się od pracy swéj, aby wnet znowu do niéj powrócić. Ogródek téż wyglądał, jak cacko, a było w niém miejsce jedno, kędy, na świeżéj zawsze, bo starannie podlewanéj i koszonéj murawie, u stóp rosochatéj, odwiecznéj wierzby, Żminda z córką siadywać lubili po pracy o zachodzie słońca. Dziécię przychodziło zawsze w to miejsce z garsteczką kwiatów, które zrywało przedtém powoli, z bladym uśmiechem słabéj radości na wargach. Ojciec znowu składał obok siebie narzędzia ogrodnicze: nożyce, noże, motykę, konew’; poczém obejmował córkę ramieniem, a ona, złożywszy bladziutką twarz swą na jego szerokiéj piersi, zarzucała mu na ramię złote swe warkocze. W takiéj postawie siadywali godzinę i dłużéj czasem. Nie mówili do siebie nic, a dwie pary oczu ich, dziwnie podobne barwą i wyrazem, tkwiły nieruchomie w onéj stronie nieba, kędy ognisty obłok zachodu rzucał po-nad drzewa gorące łuny, a płynące w powietrzu morze blasków różowych walczyło z ciągnącym od północy mrokiem wieczoru.

Wtedy-to, o téj wpół szaréj już, wpół świetlistéj jeszcze godzinie, wielkie, ciężkie ręce Żmindy ujmowały niekiedy kwiaty, które dziecię przyniosło tu i na różowéj sukience swéj złożyło, i zaczynały przystrajać niemi złociste włosy dziewczynki. Z cichym uśmiechem na szerokich swych wargach, przymocowywał on nad blademi skrońmi dziecka żółte nagietki i białe stokrocie. Niekiedy, czyniąc to, śmiał się do siebie pół głośno. Wtedy i Salusia uśmiechała się także i, nie podnosząc głowy z nad jego piersi, drobną rączką, powolnym ruchem, podawała mu coraz inne kwiaty.

Na szerokiéj drodze stawało się coraz ciemniéj. W odwiecznych lipach dworskiego ogrodu szumiał wiatr lekki, gwiazdy zapalały się na niebie i błyszczały w spokojnéj szybie stawu, na osadę całą spadała cisza nocy i odpoczynku; tylko w altanie z powojów, strojącéj ganek pocztowego domu, dźwięczał płochy, srebrzysty śmiech, pani Emilii, bawiącéj się z oficyalistami dworskimi i, wśród grusz starych, z otwartych drzwi kuźni lały się w ciemności ponsowe blaski płomienia.

Wtedy w ogrodowéj fórtce ukazywał się Żminda, z córką w objęciu. Z uśpionéj i na ramię jego pochylonéj głowy Saluni opadały kwiaty. Żminda niósł ją ku domowi zwolna, ostrożnie, jakby sen jéj przerwać się lękał, a od czasu do czasu, zbliżając twarz swą do jéj twarzy, bez uśmiechu jednak ni pocałunku, powtarzał półgłosem:

– Oj ty, śpioszku mój! rabaczku! gwiazdeczko!… mój ty skarbie!

—–

Miałem lat 19 i, po odbyciu piérwszego kursu uniwersyteckich nauk, przybywałem na wakacye do rodzicielskiego domu, kiedy z odległości kilku już stai drogi ujrzałem panujący przed stacyą, pocztową ruch niezwykły. Tłoczyli się tam ludzie, w przejrzystém błękitném powietrzu powiewały żałobne chorągwie, brzmiały śpiewy jakieś, do przeciągłych łkań podobne, i po nad szmer wielu głosów słumionych wybijały się płacze głośne i zawodzące. Niebawem rozpoznałem wysoką postać mego ojca, stojącego z głową odkrytą, w pewném od tłumu oddaleniu, i dojrzałem migocącą na cienistym ganku jasną suknią młodziutkiéj siostry mojéj.

Powiedziałem woźnicy memu, aby pojechał wprost przed stacyą i, wyskoczywszy z bryczki, w mgnieniu oka znalazłem się u boku ojca mego, który, powściągając widocznie objawy radości, na widok mój doświadczonéj, powitał mię milczącém ściśnieniem ręki i cichemi słowy:

– Córka Żmindy, mała Salusia… umarła!

Zaledwie te słowa wymówionemi zostały, w drzwiach pocztowego budynku ukazała się, przez kilku ludzi niesiona, niewielka, błękitna trumna. Tuż za nią wyszła na ganek domu Emilia Żmindowa, w czarnéj sukni, z włosami rozpuszczonemi, z głową fantastycznie owiniętą w czarne krepy jakieś i woale. Twarz jéj była łzami zalana, ręce załamane. Rzucała się za trumną córki w konwulsyjnych ruchach i z dzikiemi okrzykami. Podnosiła oczy i ręce ku niebu, i szamotała się tak gwałtownie, że kilka kobiét, szlochających téż i lamentujących na całe gardło, powstrzymywać ją musiało. Za tłumem tym dopiéro, miotającym się i wrzaskliwym, w drzwiach sieni ukazał się Żminda. Spojrzałem na niego z głębokiém współczuciem i zdziwiony zostałem, nie ujrzawszy w powierzchowności jego żadnéj prawie zmiany. Miał na sobie mundur świąteczny, zapięty od piérwszego guzika u góry do ostatniego u dołu, trzymał się prosto, i tylko twarz, która żółtszą jeszcze i bardziéj nabrzmiałą wydawała się, niż zwykle, pochylał bardzo nizko.

Oczy jego, nieruchomo w ziemię utkwione i szklisto błyszczące, posiadały wyraz kamiennego jakby osłupienia. Zbliżył się do woza kirem okrytego i, milcząc, wyciągnął ręce, jakby chciał sam złożyć na nim błękitną trumienkę, ale w otaczającym wóz tłumie rozszedł się gwar stłumiony i kilka głosów jednocześnie zawołało:

– Nie trzeba wozu! poniesiemy ją sami na cmentarz!

Oświadczenie to wymówioném zostało przez kilku pocztylionów, podwładnych Żmindy; poczém ludzie ci, ubrani w długą czarną odzież, przepasani czerwonemi pasami i z żółtemi blachami na piersiach, pochwycili trumnę na silne swe ramiona i stanęli z nią nieruchomo, oczekując chwili ukazania się księdza w drzwiach domu. Żminda oderwał wzrok od ziemi, i mętne, szkliste spojrzenie tocząc po twarzach życzliwych dla niego ludzi, szepnął:

– Bóg zapłać!

Był to szept tak cichy, że ja tylko jeden, którym stał tuż obok niego, dosłyszéć go mogłem. Rzec-by można, iż był to słaby tylko powiew, wychodzący ze śmiertelnie ugodzonéj i zamierającéj piersi.

Po chwili smutny orszak, w którym rozlegały się wciąż spazmatyczne krzyki pani Emilii i piskliwe lamenty towarzyszących jéj kobiet, z księdzem, niosącym krzyż na czele, puścił się w powolny pochód. Żminda szedł ostatni, z czapką, na któréj błyszczała urzędnicza gwiazdka, w spuszczonych dłoniach, ze wzrokiem znowu wbitym w ziemię. Nagle za plecami odchodzących donośnie zadźwięczał dzwonek. Żminda stanął jak wryty, podniósł twarz i sekund parę słuchał tak, jakby uszom własnym nie dowierzał. Dzwonek ten dźwięczał coraz głośniéj, coraz wyraźniéj, tuż prawie przy stacyi.

– Oh! – westchnął nagle Żminda i, odwróciwszy się szybko, spojrzał na przybliżający się w tumanie kurzawy lekki koczyk, czterema pocztowemi końmi zaprzężony. Gwałtownie zwrócił się znowu w stronę, w którą ciągnął pogrzebowy orszak i oba ramiona wyciągnął ku trumnie, błękitno migocącéj wśród czarnych ubiorów niosących ją ludzi.

Straszna walka, druzgocący przestrach jakiś zatrzęsły tak nieruchomą zwykle jego twarzą.

– Co ja zrobię? co ja zrobię? – szeptał, jakby nieprzytomny. – Wszak muszę pożegnać się z nią… tam ktoś jedzie… i w tę stronę iść… i w tamtą iść… nie mogę!

– Ależ bądź pan spokojny, – rzeki mój ojciec – idź za trumną córki. Ja wrócę na stacyą i zastąpię cię… zrobię wszystko, jak należy…

Trudno powiedziéć, czy Żminda zrozumiał, a nawet dosłyszał te słowa. Oczy jego otwierały się szeroko, powieki mrugały.

– Aha! – zawołał nagle, – wiem już! pójdę! załatwię wszystko, a potém dobiegnę jeszcze w czas, żeby się z nią pożegnać…

Szepcąc to, skoczył ku stacyi. Ojciec mój chciał go powstrzymać. Daremnie.

– Nie mogę! – szeptał, – nie mogę! muszę tam być! a jakże-by inaczéj? Co komu do tego, że mnie… mnie dziecko porzuciło!… Dobiegnę potém jeszcze, dobiegnę!

I biegł ku stacyi.

– Zostań z nim! – szepnął mi ojciec.

Z koczyka wyskoczył młody, przystojny mężczyzna, którego znałem trochę; był to bowiem obywatel wiejski, o cztery mile od nas mieszkający, słynny na powiat cały hulaka i uwodziciel kobiet.

Żminda zdyszany cały wpadł na ganek, zgiął się przed przybyłym dziwnie nizkim, elastycznym ukłonem i prędko bardzo mówić zaczął:

– Niech pan pospiesza, panie łaskawy, na miłość Boga, niech pan pospiesza! podorożną pan ma? ile pan koni życzy sobie? Natychmiast będą! o podorożną proszę… prohony

– Ależ, panie Żmindo! – przerwał ze zdziwieniem podróżny, – nie poznajesz mię pan chyba! Wszak jesteśmy dobrze znajomi, przejeżdżam tędy od dwóch miesięcy co tydzień prawie.

– Rzeczywiście, nie poznaję… nie poznaję… nie wiem, czy mam honor… – jednym tchem mówił wciąż Żminda, – ale proszę łaskawego pana… niech pan pośpiesza… moi ludnie zaraz gotowi będą… hej! Jan! Ambroży! Doliniecki! wyprowadzać konie! zaprzęgać na miłość Bozką prędko! prędko! Wszak ja tam dobiedz jeszcze muszę, nim ją ziemią zarzucą… Ambroży, cztery konie dla pana!… podorożna panie łaskawy! prohony! Widzi pan, tu u mnie wielki porządek zawsze i takiego pośpiechu niéma, ale dziś co innego! Dziecko mnie porzuciło… na szkarlatynę umarło, muszę dobiedz… pożegnać się.

 

Mówiąc to wszystko jednym tchem, Żminda, zbiegał wciąż z ganku i wbiegał nań napowrót, rzucał spojrzenia na widniejący jeszcze z dala kondukt, wołał i rękoma machał na kilku pocztylionów, którzy, pozostawszy na stacyi, krzątali się po dziedzińcu. Po czole jego zbrużdżoném i drgającém ciekły duże krople potu, oczy, tak mętne zwykle i omdlałe, paliły się jak żużle. Kilku słowami uwiadomiłem podróżnego o wypadku zaszłym w domu Żmindy. Zaledwie zrozumiał, o co idzie, przybyły pochwycił za obie ręce gospodarza stacyi i usiłował przyprowadzić go do przytomności.

– Ależ – mówił, – mnie się wcale a wcale nie śpieszy. Miałem nawet zamiar zabawić na waszéj stacji nieco dłużéj. Wyjechałem z domu po śniadaniu i czekać mogę na konie, choćby do wieczora. Idź pan za pogrzebem córki, a ja siądę tu na ganku i czekać będę.

Żminda słuchał z razu nieprzytomnie, i w ogarniającém go wciąż uczuciu pośpiechu, rękę swą z dłoni gościa wyrwać usiłował. Po chwili jednak słowo jakieś trafiło snadź do splątanego w chaos jego umysłu.

– Pan dobrodziéj zaczeka! – zawołał z radością niemal, – to dobrze! oh! jak to dobrze! więc mogę już biédz! mogę już biédz! pan z pewnością zaczeka, nim wrócę!

– Zaczekam, zaczekam, choćby do późnéj nocy! – upewniał podróżny, ale Żminda już go nie słyszał. Z odkrytą głową, z rozstawionemi ramionami biegł już brzegiem drogi, w stronę jéj północną, kędy na tle szarego wiecznie skłonu nieba widać było jeszcze powiewającą chorągiew.

W godzinę potém ludność dworu i osady pocztowéj wracała z pogrzebowego obchodu. Panią Emilią matka moja wiozła w swym powozie. Mała kobiétka ślicznie wyglądała w swych fantastycznie wkoło głowy owiniętych kirach; wydawała się wciąż zrozpaczoną, łamała ręce i szamotała się gwałtownie. Skoro jednak powóz zbliżył się ku stacyi, a wzrok jéj spotkał się z ładnym koczykiem, stojącym w pobliżu ganku, szkarłatny rumieniec opłynął bladą i zmiętą dnia tego jéj twarzyczkę, czarne jéj oczy błysnęły z za łez promieniem, jakby uczutéj niewymownéj ulgi. Ucałowała ręce mojéj matki, powoli, chwiejąc się, wysiadła z powozu, i z głową melancholijnie pod zwojami czarnéj krepy schyloną, podała drobną rękę stojącemu na ganku, wykwintnéj powierzchowności, podróżnemu. On pochylił się nieco, głęboko w twarz jéj spojrzał, kilka słów cichych wymówił, poczém zniknęli oboje w głębi mieszkania.