Za darmo

Szara dola

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Ale Żminda nie wrócił wraz z innymi. Przy grobie córki zapomniał snadź o stacyi pocztowéj, o obowiązkach swych i o całym świecie. Dzień miał się ku końcowi, zachodzące słońce malowało już na skraju nieba owe ogniste zaniki z fijoletowemi basztami, w których tyle razy tkwiły błękitne, wpół-senne oczy, siedzących pod starą wierzbą, ojca i córki; – a Żmindy nie było jeszcze na stacyi. Późnym dopiéro wieczorem, gdy gwiazdy błyszczały już na niebie, osada cała zdawała się być uśpioną, i tylko czerwone iskry, strzelające rojem z komina kuźni, rozświecały ciemność, zalegającą drogę, stanąłem w fórtce ogrodu i zobaczyłem ciemną jakąś, wysoką postać, wlokącą się bardzo powoli brzegiem drogi, pod ścianą z cicha szumiących klonów i topoli.

Postać ta, ze schyloną głową, minęła bielejący budynek pocztowy i weszła w głąb’ ogródka. Ładny zaś koczyk podróżnego stał wciąż pod sztachetami, dom otaczającemi. W mieszkaniu Żmindów nie paliło się żadne światło, tylko jedno z okien było otwarte, a przy niém, szerokim krzewem jaśminu nawpół okryte, siedziały dwie osoby: mężczyzna i kobieta. Niekiedy, gdy pod silniejszym powiewem wiatru rozchylały się gałęzie krzewu, rozpoznać można było ładną głowę pani Emilii, z czarnych kirów oswobodzoną, ale osłoniętą za to gęstemi zwojami kruczych, długich włosów. Skroń opierała na dłoni, co postawie jéj nadawało wyraz smętny i zadumany, ale oczy jéj od chwili do chwili połyskiwały wśród cieniów namiętnym blaskiem. Siedzący naprzeciw niéj mężczyzna palił cygaro i pochylał się ku niéj, cicho bardzo szepcąc wyrazy próśb jakichś czy oświadczeń. Była jednak chwila, w któréj szept pary téj zmienił się w głośną prawie rozmowę.

– Tak prędko! – z wybuchem jakby przestrachu zawołała kobieta.

– Tak prędko, albo nigdy! – ze stanowczością człowieka, który czuje się panem położenia, odparł mężczyzna.

– Nigdy! to niepodobna! ja tu już teraz żyć nie mogę! – wydarł się z piersi kobiety krzyk prawie.

Mężczyzna uśmiechnął się tryumfująco, ujął ją za rękę, i znowu o czémś szeptać jéj zaczął.

W téj saméj chwili, w głębi pocztowego ogródka, w miejscu tém, gdzie stała wierzba stara, a Żminda z córką w objęciu codziennie niegdyś w godzinach zachodu spoczywał, ozwało się wielkie, głębokie, samotne łkanie. Samotném ono było, bo odpowiedział mu tylko głuchy szum wiatru, wierzchołkami drzew przelatujący, i jęcząca w polu, kędyś pod borem dalekim, pastusza trąbka.

Od pogrzebu Salusi minęło zaledwie dwa tygodnie gdy pewnego ranka cała osada pocztowa zawrzała i zakipiała dziwną wieścią, iż nocy ubiegłéj Żmindowa zniknęła ze stacyi. Z razu po dworze i osadzie krążyły o wypadku tym domysły rozliczne i jedne od drugich fantastyczniejsze, wkrótce jednak sprawa wyjaśniać się poczęła. Jeden z mieszkańców osady przypomniał sobie, iż widział ją, wybiegającą w nocy z mieszkania, z tłomoczkiem w ręku; inny słyszał turkot powozu, który zatrzymał się z dala od stacyi, a w kwadrans potém oddalił się znowu w stronę, z któréj przybył; ktoś trzeci jeszcze spostrzegł przed kilku dniami pana Przyborskiego, jadącego konno ścieżką przez pole wiodącą, i panią Emilią, która zaszła mu drogę u skraju boru i długo z nim o czémś szeptała… Około południa zdecydowano jednogłośnie, że Żmindowa uciekła od męża.

– Zbałamucił ją i zawiózł do siebie pan Przyborski, – mówiono.

Dla przekonania się lepszego, jeden z młodszych pocztylionów wsiadł na konia i popędził do Przyborza o cztery mile odległego. Wrócił późnym wieczorem, ale całą osadę znalazł czuwającą.

– Cóż? widziałeś ją? – pytała chórem zaciekawiona i oburzona gromada.

– A jakże! – odparł posłaniec, – zamówiłem się o coś do stangreta, którego znam, i dwie godziny przebyłem we dworze. Z początku myślałem, że nie dowiem się o niczém, bo ludzie gadać nie chcieli; ale potém, stojąc przed stajnią, zobaczyłem pana Przyborskiego, jak wyszedł na ganek domu, ją pod rękę prowadząc. Śmieli się oboje, aż rozlegało się po dziedzińcu, i poszli razem do ogrodu…

Żminda stał na ganku stacyi, w cieniu kraty, oplecionéj powojem, i niespostrzeżony przez nikogo, wysłuchał opowiadania młodego pocztyliona. Wnet potém cofnął się ku drzwiom od sieni i zniknął w głębi mieszkania.

Nazajutrz obaj z ojcem moim poszliśmy na stacyą. Znaleźliśmy Żmindę w ogrodzie, kopiącego ziemię około malinowych i agrestowych krzaków. Zauważyliśmy od piérwszego spojrzenia, że motyka, którą pogrążał w ziemię, zatapiała się w niéj niezwykle głęboko, tak głęboko, że aż podrywała korzenie krzewów, które kołysały się pod uderzeniami temi i groziły zupełném upadnięciem na ziemię. Ale pracujący w ten sposób człowiek nie zdawał się uważać, że robota jego szkodę, zamiast pożytku, przynosi. Spełniał ją machinalnie, i nie odrywając od ziemi nabrzękłych i zaczerwienionych swych oczu. Długo téż nie spostrzegł, że zbliżamy się do niego, a gdyśmy już tuż przy nim stanęli, spojrzał na nas, i ceglasty rumieniec wystąpił mu nagle na woskowo żółte policzki. Snadź wstydził się czegóś bardzo, bo nie mógł długo patrzéć na nas. Spuścił oczy ku ziemi i, obie trzęsące się widocznie ręce swe na motyce wspierając, stał nieruchomy. Ojciec mój wyciągnął do niego rękę i wymówił kilka przyjaznych słów współczucia.

– Dziękuję panu za dobre słowo, – odparł Żminda powoli i cichym głosem, – cóż robić? – dodał wnet, – cóż robić? Ziemia okrągła jest i toczy się około słońca, a ludzie z nią… to na wierzchu to pod spodem…

Mówiąc, próbował uśmiechać się. Mętny wzrok jego pobiegł gdzieś w dal i tonął w przestrzeni.

– Najgorsza rzecz, – wyrzekł jeszcze po chwili, – że dziecko mnie porzuciło… na szkarlatynę umarła… i matka potém poszła w świat…

Zwrócił powoli twarz ku bielejącéj z za drzew stacyi pocztowéj.

– Dwanaście lat, – rzekł, – dwanaście lat temu do gniazda tego przywiozłem ptaszka… potem i drugiego Pan Bóg dał, i dobrze było… aż tu jeden ptaszek frunął do nieba… porzuciła mię córka… na szkarlatynę umarła… potém i drugi ptaszek poleciał… gniazdko tylko zostało… puste… chwała Bogu, że choć ono zostało…

Rzekłszy to, spróbował znowu uśmiechnąć się i, nagle pochyliwszy się, zaczął kopać ziemię z taką siłą i tak nieustannie, jakby wyobrażał sobie, że wszystkie smutki swe i zawody z piersi swéj zrzuci, i w czarném łonie ziemi, kędyś, głęboko, pod kolczate, agrestowe krzaki, zakopie.

—–

Lato owe było ostatniém, które spędziłem w rodzicielskim domu. Nad pogodném dotąd życiem mojém przeciągnęły także chmury nieszczęścia. Utraciłem ojca, i piękna wioska moja rodzinna, wskutek nieprzyjaznych nam okoliczności, przeszła w ręce inne. Po kilku latach, ukończywszy nauki uniwersyteckie, zamieszkałem w mieście gubernialném, o kilka mil odległém od dawnego gniazda rodziny naszéj, i rozpocząłem tam zawód adwokata. W wirze zajęć i stosunków najrozmaitszych, który mię u początku zaraz męzkiego wieku pochwycił, nie miałem wcale czasu do cofania się myślą w przeszłość, choćby najmilszą, i do bawienia się wspomnieniami, choćby najdroższemi: To téż upływały miesiące i lata może, a jam w śnie nawet nie ujrzał ni razu rodzinnéj mojéj drogi pocztowéj, ani wdzięcznych obrazków jéj i zamieszkujących je, a tak dobrze mi niegdyś znanych, twarzy ludzkich. Kiedy, nakoniec, po upływie długiego czasu, interes jakiś, z zawodem mym związek mający, rzucił mię znowu na drogę tę, przedstawiała już ona wtedy widok wielce do dawnego nie podobny. Szeroki szlak jéj, równy zawsze i poważnemi zwroty w przestrzeń sunący, mniéj biały był, niż dawniéj, bo porosły gęstemi pasami trawy, któréj nie niszczyły już liczne przejeżdżające koła. Po obu stronach jéj wznosiły się zawsze dwie wysokie ściany drzew starych, ale z cichym szumem rozłożystych ich gałęzi nie łączyły się już teraz przenikliwe odgłosy dzwonków pocztowych, i wpół wesołemi, wpół melodyjnemi echami nie biegły na równe, szerokie pole. Z rzadka tylko bardzo spotkać tu można było kilka fur jakichś, zbożem lub drzewem naładowanych, i ku miastu ciągnących; dwu-konną biédkę, ze skurczonym i trzęsącym się na niéj żydkiem-faktorem; ubogą bryczulkę jakiego okolicznego szlachetki.

Świeżo pobudowane koleje żelazne wsiąknęły w siebie ruch okolicy, a główna dawniéj arterya komunikacyjna kraju przestała już być nawet od miesięcy kilku drogą pocztową. To téż szeroki ten pas ziemi, trawą porosły, wysokiemi ścianami drzew od reszty świata oddzielony, cichy, milczący, bezludny, wydał mi się trupem drogi téj, która niegdyś, za czasów dzieciństwa mego, biegła w świat, tak wesoła, tłumna, turkocąca i rozdzwoniona.

Nie bez żywego wzruszenia ujrzałem nakoniec miejsce, w którém spłynęły dziecinne i pacholęce me lata. Powiedziałem woźnicy memu, aby stanął przed karczmą i, wysiadłszy z powozu, rozglądałem się dokoła. Osada pocztowa, tak ożywiona niegdyś, ludna i dostatnio wyglądająca, postarzała się, zubożała i umilkła. Niemniéj jednak, zaledwie ukazałem się śród drogi, otoczyła mię wnet gromadka dawnych znajomych. Twarze ludzi tych postarzały, postacie wielu z nich przygarbiły się, ale oczy i serca mieli snadź dobre, bo poznali mię szybko i powitali uprzejmie, z radością prawie. Ze stron wszystkich sypały się powinszowania, życzenia, utyskiwania i przypominania dawnych czasów; gdy ktoś z gromadki wyrzekł:

– Co za szkoda, że Żmindy już niéma! Jakby się on ucieszył, gdyby pana zobaczył!

Spojrzałem na budynek, zawierający dawniéj stacyą pocztową. Krzątali się koło niego robotnicy jacyś z toporami, piłami i taczkami.

– A ot i pocztę rozbierają, – mówił stojący przy mnie Laurenty Snidko, – dziedzic przenieść ją kazał do dworu, bo mu się drugiéj oficyny zapotrzebowało a tu budynek stał pusty, odkąd kędyś tam koleje pobudowali, a tu skasowali pocztę…

– Cóż się stało ze Żmindą? – zapytałem.

– A cóż, spadł nieborak z etatu, miejsce stracił i w świat poszedł.

– Czy dawno?

– Ot dziś dopiéro, godzinę może temu, rzeczy swoje na przód na furze wyprawił, a sam pieszo poszedł…

Na oczach pani Jerzowéj, żony miejscowego rymarza, znacznemi jeszcze były ślady łez, z któremi żegnała starego sąsiada i przyjaciela.

 

– Czy wié pan dobrodziéj, – mówiła, – myśmy tu wszyscy jak bobry płakali, kiedy ten nieborak ztąd wychodził… Dwadzieścia lat z górą przesiedział na tém miejscu! taki kawał czasu, to nie żarty! i kamień-by w ziemię wrósł, a cóż dopiéro człowiek! Ludzie przez czas ten dzieci pochowali i wnuków się doczekali, a jemu biédakowi przyszło samemu jednemu tułać się na starość po cudzych kątach! A pracaż jego ciężka, czy to żart? co on się tu napracował około tego ogrodu, naprzykład! Niech pan dobrodziéj spojrzy tylko, co on z tego ogrodu zrobił!

Zbliżyłem się do płotu, otaczającego ogród dawniéj pocztowy, i w istocie, zdumiony zostałem pięknością i bogactwem roślinności, okrywającéj niewielki ten kawał ziemi. Jakkolwiek jesień to już była, drzewa owocowe, zasadzone w regularnych odstępach, i z miłością, snadź przez lata długie pielęgnowane, roztaczały dokoła pysznie rozrosłe swe gałęzie, środkiem ogrodu biegł gęsty szpaler z porzeczkowych i malinowych krzewów, nadzwyczaj starannie okopanych, i giętkiemi, misternie z łoziny uplecionemi, prętami, od wiatrów i szkód wszelkich osłonionych, pod płotem zaś, na pulchnych, długich zagonach, okwitały olbrzymie malwy i pyszne georginie, a u stóp ich świeciły jeszcze różnobarwném kwieciem krzaczyste, pełne, w symetryczne jakby kosze układane, astry i balsaminy.

– Widzi pan dobrodziéj, – mówiła pani Jerzowa, – jakie on tu cuda powyrabiał! Od tego czasu szczególniéj, kiedy go córka odumarła, a żonka porzuciła, można powiedzieć, że nic mu na świecie miłém nie było, tylko ten ogród. Kopał się w nim po całych bożych dniach, siał, sadził, polewał, drzewa oskrobywał, to jakiemiś maściami smarował, a na kwiaty to, zdaje się, chuchał i dmuchał, tak mu one pięknie rosły i rozkwitały, piękniéj, dalibóg, i prędzéj niż w dworskim ogrodzie. To téż wié pan dobrodziéj, że w tym roku zebrali z ogrodu tego więcéj może, niż pięć beczek najpiękniejszych gruszek i jabłek, samych śliwek, węgierek, było pewno z beczkę, jeśli nie więcéj. Dziedzic dziwił się, że w tym małym ogródku Żmindy tyle prawie było fruktów, co w jego wielkim, dworskim ogrodzie. Chciał on Żmindzie za te frukta zapłacić. „To twoja praca, mówił, a kiedy miejsce straciłeś, to ci grosz potrzebny będzie”. Ale Żminda podziękował za pieniądze. „Moja praca ale pański grunt”, powiedział, i tylko prosił, żeby mu dziedzic pozwolił mieszkać na stacyi dopóty, dopóki nie zaczną już jéj na oficynę dworską przerabiać. Dziedzic pozwolił; ale, ot, trzy dni temu zapowiedział, że pocztę rozbierać zaczną, a dziś już robotników przysłał. Żminda wczoraj spakował na wóz swoje graty i szmaty, a trzy godziny temu pożegnał się ze swoim ogrodem i ze wszystkimi ludźmi, co tu naokoło mieszkali i… poszedł.

– Dokąd-że poszedł? – zapytałem.

– Do Przyborza, co to, pamięta pan, cztery mile ztąd? Zgodził się na ogrodnika u pana Przyborskiego…

– U Przyborskiego! – zawołałem, – jak-to u tego samego, który mu kiedyś żonę wykradł!

Ludzie uśmiéchnęli się, westchnęli i głowami pokiwali.

– U tego samego, – odparła piérwsza pani Jerzowa. – Ot, powiem panu dobrodziejowi, że ten pan Przyborski, choć Żmindzie żonkę kiedyś zbałamucił, nie jest tak bardzo złym człowiekiem. Z nią to on prędko się rozstał. A jakże-by ona mogła siedzieć u niego, kiedy tam, do Przyborza, matka młodego-pana, owdowiawszy, i fortunę swoję, słyszę, straciwszy, na mieszkanie przyjechała. Mówią ludzie, że pan Przyborski moc piéniędzy téj kobiécie dał, i kazał jéj w świat ruszać. Pojechała podobno do Warszawy, i tak kędyś zginęła, że ani ucho ludzkie nigdy już o niéj nie słyszało. Pan Przyborski zaś uciekał przez te wszystkie lata od naszéj poczty, jak dyabeł od święconéj wody. Jeżeli, bywało, jedzie dokąd tędy, to przeleci koło stacyi jak piorun; u dziedzica naszego nawet nie bywał, dlatego może, ażeby przypadkiem nie spotkać się ze Żmindą. Ale jak u nas pocztę skasowali i Żminda z etatu spadł, pogłoska wielka poszła o tém po okolicy, wszyscy żałowali bardzo biédaka, i pana Przyborskiego sumienie tknęło. Przyjechał i zaczął Żmindę za rękę ściskać. W piersi bił się: „Grzeszny jestem przed tobą, panie Żminda, ale już nie gniewaj się na mnie. Ta kobieta, żeby nie ze mną, z drugim-by to samo zrobiła. Młody byłem i w głowie świtało. Ot, bez miejsca teraz jesteś na stare lata. Jedź do mnie, do Przyborza, izbę, ci ciepłą dam i kawał chleba do śmierci”. Żminda bronił się długo. „Niepięknie, mówił, niepięknie obywatelowi tak postępować! ” Potém jednakowoż zgodził się pójść do Przyborza, ale, broń Boże, nie na chléb łaskawy. „Na ogrodnika mię pan weź, powiedział, w Przyborzu ogród wielki, a nikt koło niego nie chodzi tak, jak trzeba. Ja panu z niego cacko zrobię i darmo u pana jeść chleba nie będę”. Ludzie troszkę mu to za złe mieli, że do Przyborskiego w służbę idzie, i szeptali mu, żeby tego nie robił. Ale Żminda temu i owemu odpowiedział: „Młody był, w głowie mu świtało. Ona, żeby chciała, toby do mnie dawno wróciła. Wiedziała przecież, żebym jéj nie odepchnął, bom do niéj pisał nie raz, ale dziesięć może. Kiedy nie wróciła, to widać nie chciała, i Bóg tam wié, co się z nią dzieje teraz… może wielką panią sobie gdzie jest, bo kobiétą ładną była, edukowaną i obywatelską córką… Ja zaś nie mogę całe życie gniewać się na człowieka… kiedy jeszcze przyjeżdża i przeprasza… Serce nie kamień! Pan Bóg niech jego sądzi! Zgrzeszył, to zgrzeszył, ale złym człowiekiem nie jest… Łaski jego zresztą nie potrzebuję żadnéj… będę mu pracował i z ogrodu cacko zrobię… Dobrem za złe…” I ot, poszedł w służbę…

– A mnie się zdaje, – zawołał Laurenty Snidka, – że pan Przyborski pieniądze u starego przewąchał, i dlatego tak go do siebie wabił… On teraz rzuca się, jak ryba w wodzie… zkąd zarwie grosza to dobrze, byle zarwał…

– A, pan Laurenty zawsze musi miéć złe jakieś podejrzenia! – sarknęła pani Jerzowa, trzymająca widocznie stronę Przyborskiego.

– A jejmość to się chyba w panu Przyborskim kochasz, tak go zawsze bronisz! – zażartował Snidko.

– A pan Laurenty, to mu chyba darować tego nie możesz, że ci Żmindowę, z którą romansować chciałeś, z przed nosa zdmuchnął!

– Wstydź się jejmość! starą kobiétą jesteś, a ujadasz się jeszcze za takiego świszczypałkę dlatego, że pięknym jest mężczyzną!

– A jużci, że piękniejszy od pana Laurentego, to piękniejszy!

– Powiedz mi, panie Snidka, – rzekłem, – czy Żminda naprawdę zebrał sobie jaki fundusik?

– A ma tam trochę grosza, panie dobrodzieju, niewiele… może jakich kilkaset rubli, co je sobie przez całe życie uciułał. Na utrzymanie siebie to nie starczy, ale w złéj godzinie zawsze jaki taki ratutunek byłby… Boję się tylko bardzo, żeby mu tych piéniędzy pan Przyborski nie świsnął tak samo, jak kiedyś żonkę…

W kilka minut po téj rozmowie pożegnałem gromadkę dawnych moich znajomych i puściłem się w dalszą drogę.

Dzień to był jesienny, chmurny. Pomiędzy niebem a ziemią błądziły powiewne obłoki mgieł szarych, a z za nich, jak z za gazowéj obsłony, przebijały się po obu stronach drogi jaskrawe barwy, któremi jesień przyoblokła drzewa. Tu brzoza wysmukła i nieruchoma stała niby słup złoty, owinięty szarym welonem, owdzie drżały w powietrzu blado-różowe listki osiczyny, tam dąb wysoki powiewał w górze wielkim pękiem gorąco żółtego listowia, gdzieindziéj krwawym szkarłatem błyskały grona jarzębin.

Ujechałem spory kawał drogi, daremnie rozglądając się dokoła, czy nie spostrzegę gdzie idącego Żmindy, gdy w miejscu pewném, wśród przerzedzonego zastępu drzew, zobaczyłem drogę boczną, nie szeroką, która, do pocztowego niegdyś gościńca, niby strumień do rzeki, przytykając, biegła już daléj po gładkiém, rozległém polu szlakiem nierównym i pustym. W oddali, szerokiemi budynkami i gajem smukłych topoli włoskich ciemniał dwór jakiś. Przypomniałem sobie dokładnie, że był to Przyborów. Ku dworowi temu, boczną, nierówną drogą, szedł człowiek jakiś. Wysoka, ciężka, barczysta jego postać uwydatniała się na tle szarém ciemniejszemi nieco zarysy, a po chwili, gdy, wytężywszy wzrok, przypatrzyłem się mu lepiéj, wątpić nie mogłem, iż samotny wędrowiec ten był Piotrem Żmindą. Znużonym, ciężkim krokiem, posuwał się on drogą nierówną i wyżłobioną, bardzo powoli; dokoła niego z szumem i poświstami hasały podmuchy wiatru, nad głową jego kłębiły się mgły wilgotne i szare, a na całym tym szerokim, cichym, zeschłemi badylami porosłym rozłogu nie widać było nic, prócz niego i staréj gruszy polnéj, która kędyś, w oddali, trzęsła nad żółtą miedzą ciemnemi gałęźmi.

—–

Parę lat znowu minęło, gdy dnia pewnego zjawił się w gabinecie moim izraelita jakiś, bardzo porządnie wyglądający i, przedstawiwszy się mnie jako kupiec z okolicy, zamieszkiwanéj niegdyś przez rodziców moich, przypomniawszy mi nawet, ze widywał mię niegdyś dzieckiem i dorastającym chłopakiem, zażądał ode mnie prawnéj porady.

– Interes jest niedobry, – mówił, siadając i wydobywając z kieszeni surduta spory pakiet papierów, – już, kiedy ja go mam z panem Przyborskim, – ciągnął, – to on musi być niedobry. Do tego czasu ja jednak myślałem sobie, że sam jemu dam radę, ale teraz to ja już widzę, że tu trzeba takiéj głowy, co prawo zna, i takiéj ręki, coby ostro koło niego pochodziła. Niech pan będzie łaskaw rozpatrzyć te papiery, a ja tymczasem opowiem, jak wszystko było.

W papierach, podanych mi przez żyda, znajdowały się kontrakty na zboże, jak téż mniéj lub więcéj formalne kartki i obligi.

– Zboża tego, co on mi sprzedał i pieniądze za nie z góry wziął, ja nigdy na oczy nie widział, – mówił żyd, – bo to taki jest pan, że jak on piéniędzy zapotrzebuje, to rzecz sprzedaną drugi raz komu innemu sprzeda, i pod sekretem z domu wywiezie, a piérwszego kupca z kwitkiem puszcza. Jak pan przeczyta wszystkie te kontrakty, to pan zobaczy, jaki ja tam kapitał wsadziłem, te zaś kartki i obligi za procent są wydane…

Cyfry, wystawione w kilku dokumentach tych, przedstawiały razem sumę znaczną.

– Należności pańskie, – rzekłem, – nie wszystkie posiadają jednostajną wagę prawną. Część ich odbierzesz pan z pewnością, a część, w razie złéj woli lub bankructwa pana Przyborskiego, utracić możesz.

Żyd z żalem, ale spokojnie, potrząsł głową.

– Ja wiem, że mnie tam cóś z tego przepaść musi, – rzekł. – Na bankructwo tu czekać nie trzeba, ono już gotowe. Ale ja chcę odebrać to przynajmniéj, co można, i przyszedłem prosić, żeby mi pan dopomógł exekwować z Przyborowa moję należność.

Zaledwie izraelita słów tych domówił, do gabinetu mego wszedł, z zasmuconą i nieśmiałą trochę postawą, człowiek jakiś, z ubrania wyglądający na zagrodowego szlachcica.

– Panie dobrodzieju, – rzekł, kłaniając się, – z okolicy Żmindów pochodzę… sąsiadem rodziców pana byłem kiedyś… ratuj-że mię pan teraz… dopomóż wyrwać grosz, ciężko zapracowany, z rąk pana Przyborskiego. Oto jest oblig, co mi pięć lat temu wydał… procenta ani razu niezapłacone…

Niebawem przyleciało z pośpiechem, a trzęsieniem się wielkiém, kilku żydków z okolic Przyborowa. Jeden z nich był rzeźnikiem, drugi pachciarzem, trzeci miał w poblizkiém miasteczku sklep towarów korzennych, inny jeszcze przedstawił się mnie, jako szklarz miejscowy, a inny, jako handlarz drzewem. Wszyscy oni mieli do Przyborskiego pretensye najróżniejsze. Jeden mu mięsa na kredyt dostarczał, inny od kilku lat szyby w oknach bez zapłaty wstawiał, ten samego cukru i wina dostarczył mu za rubli kilkaset, a ów drzewa ilość pewną skontraktował, i nigdy już ani drzewa tego, ani zapłaty, z góry za nie uiszczonéj, nie oglądał.

– Niech wielmożny pan nas ratuje! – wołał jednogłośnie ludek ten, ze strachu i niecierpliwości trzęsący się i pejsy różnobarwne targający; – niech WPan zlituje się nad nami i dobro nasze ratuje! My tylko zanadto grzeczni byli, dawali i czekali. Ale teraz zrobiło się gadanie wielkie o tém, że on bankrut! a kiedy wszyscy kredytorzy ruszyli się, dlaczego my mamy cicho siedziéć! My wielki strach mamy, żeby nasze nie zginęło, i przylecieliśmy tu do pana..

Było to istne oblężenie. Przez czas jakiś gabinet mój napełniał się codziennie ludźmi najróżnorodniéjszych stanów i wyglądań, którzy wszyscy przybywali do mnie z nazwiskiem Przyborskiego na ustach, z dokumentami różnych dat i wartości w ręku. Nie sami tylko byli tam mężczyźni. Przychodziły téż i kobiéty, żony drobnych posiadaczy ziemskich i wdowy po rzemieślnikach, ekonomowe, młynarki, mieszczki i wieśniaczki. Niektórym z wierzycieli tych obu płci Przyborski winien był sumy znaczne, ale byli i tacy, którzy na kartkach, ręką jego skreślonych, posiadali cyfry nadzwyczaj drobne. Widoczném było, że gdy szło o zaciąganie długów, możny niegdyś obywatel nie zwykł był gardzić nikim i niczém; im więcéj zaś rozpatrywałem się w téj, iście mozaikowéj, rozmaitości cyfr i twarzy ludzkich, tém więcéj się zdumiewać musiałem nad olbrzymim talentem człowieka tego, który umiał wyszperać piéniądze tam, gdzie-by się ich nikt inny domyślać nawet nie mógł, a potém, z równą przenikliwości téj zręcznością, ściągnąć je, w zamian za świstek papieru, do swéj kieszeni.

 

Przy takim stanie rzeczy, sprzedaż majątku, obarczonego tylu długami, wydała się tak mnie, jak ludziom, którzy interesa w ręce moje składali, rzeczą niemal nieuniknioną. Że jednak z powodu pewnych okoliczności ogólnych, wystawienie na sprzedaż publiczną jakiegokolwiek kawałka ziemi było zadaniem wielce ciernistém i przed którego rozpoczęciem, długo zastanawiać się trzeba było; postanowiłem uczynić wszelkie możliwe kroki, ostateczności téj zapobiedz mogące, a mianowicie: rozmówić się osobiście z Przyborskim, przedstawić mu istotne położenie interesów jego i wybadać, czy w położeniu tém nie dało-by się jeszcze znaleźć jakichś mniéj srogich środków ratunku. W tym-to celu, naglony o pośpiech przez zatrwożonych i zniecierpliwionych wierzycieli, udałem się do Przyborza.

W dużym, pięknym bardzo niegdyś, murowanym domu, stanowiącym centrum obszernego dworu, powitała mię zrazu sama tylko pani Przyborska, matka dziedzica.

Znalazłem ją, siedzącą na obszernym i ocienionym ganku domu, z książką w ręce. Była to kobiéta około pięćdziesięcio-letnia, wysoka, szczupła, ze ściągłą, bladą twarzą, która musiała być kiedyś bardzo piękną. W postaci jéj i ruchach było wiele powag i wdzięku, spojrzenia miała łagodne, a uśmiéch smutny nieco. Na lekko siwiejących włosach jéj spoczywała, malowniczo ułożona, leciuchna koronka; postać całą opływały zwoje czarnego jedwabiu. Powitała mię z poważną uprzejmością, a wskazując mi fotel, stojący w pobliżu kanapki, na któréj siedziała sama rzekła, iż syn jéj wyjechał w sąsiedztwo, ale wnet wróci, tymczasem zaś zechcę może przyjąć szklankę limoniady lub oranżady, bo upał jest tak duszący, że nawet na tym ocienionym ganku zaledwie oddychać można.

Mówiła to wszystko powoli, ze swym smętnym uśmiechom na cienkich, bladawych wargach, głosem pieszczonym i znużonym. Mówiąc, poruszyła srebrny dzwonek, przy niéj na stoliczku umieszczony. W drzwiach domu zjawił się wnet lokaj, bardzo wykwintnéj powierzchowności.