Za darmo

Szara dola

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Naturalnie, uczyniłem takie poruszenie, które-by dawało do poznania, że propozycyi, zawartéj w ostatnich słowach Przyborskiego, nie słyszę, albo téż, słysząc, przyjąć jéj nie chcę. Pomimo to, patrzałem mu w twarz bacznie i przyznaję się, że z ciekawością. W istocie, człowiek ten przedstawiał w chwili owéj widok arcy-ciekawy. Śmiał się wprawdzie głośno i na pozór swobodnie; ale w śmiechu tym dźwięczały co chwila nuty jakieś ostre, fałszywe, nieledwie spazmatyczne, a czoło jego było znowu zbrużdżone i zmięte w mnóztwo zmarszczek drobnych i przykrych. Nie znałem go nigdy dosyć, abym napewno zawyrokować mógł, do jakiego stopnia natura jego złą była sama przez się, a do jakiego zepsuły ją okoliczności wychowania i otoczenia; nie mógłbym téż sądzić i o tém, czy w porze owéj jakiekolwiek wpływy zdolne były jeszcze zwrócić go na inną drogę, ku innym myślom i przyzwyczajeniom. To jednak pewném mi się wydało wtedy i dotąd wydaje, że, wygłaszając swą wpół sarkatyczną, wpół wesołą tiradę, człowiek ten nie czuł się bynajmniéj tak swobodnym, jakim okazać się pragnął; że, czyniąc porównanie zadań, które obaj pełniliśmy na świecie, uczuwał zatapiające się mu w serce żądło, jemu samemu może niezrozumiałéj zazdrości, że nakoniec była to jedna z tych chwil, koniecznych acz najczęściéj jałowych, w których najtwardsza, najbłotnistsza nawet pierś ludzka, uczuwa w sobie, choćby na mgnienie oka, bolący spazm zatrutego sumienia…

W téjże chwili wszedł hotelowy sługa, oznajmując, iż powóz, mający odwieźć Jasnych Państwa na stacyą kolei żelaznéj, już jest gotowy, i że jechać należy śpiesznie, albowiem pociąg lada chwila nadejdzie. Twarz Przyborskiego rozjaśniła się szybko.

– Maman, – rzekł, biorąc z poręczy kanapy pyszne, tumakowe futro kobiéce i stojąc z niém przed matką – pora jechać!

Maman podniosła się z kanapy, znużona, poważna, łagodna, i poskarżyła się na ten mróz okropny, który nawet w ogrzanym wagonie zaledwie oddychać pozwoli!

W kilka minut potém, powóz, unoszący tę parę ludzi, wyminął mię na ulicy i spiesznie posunął ku dworcowi kolei. Patrząc za nim, gdy oddalał się, szalonéj doświadczyłem ochoty wskazać go napełniającym ulicę ludziom i zawołać: „Złodzieje! łapcie złodziejów!”

Żmindę znalazłem siedzącego w gabinecie moim, w téj saméj postawie i na tém samém miejscu, na którém go zostawiłem. Nie pamiętam już, jakich dobrałem wyrazów i jakich użyłem ostrożności, aby uwiadomić go o nowym, spadłym nań ciosie. Z razu nie uwierzył słowom moim. Podniósł głowę, spojrzał na mnie zdumionemi oczyma i, uśmiechając się, rzekł:

– Pan dobrodziéj żartuje! gdzieżby zaś pan taki bogaty, za pozwoleniem, ukraść miał ubogi mój grosik!

Wytłumaczyłem mu w kilku wyrazach bankructwo Przyborskiego, znaczenie mającego nastąpić konkursu i bezwarunkową nicość posiadanéj przez niego kartki. Słuchał, zaczerwienionemi powiekami swemi coraz prędzéj, coraz nieustanniéj mrugał, ręce i głowa trzęsły się mu téż coraz silniéj i widoczniéj, nakoniec z dziwnym, nieopisanym uśmiéchem na bladych, zwiędłych wargach, tak cicho, że zaledwie dosłyszalnie, wymówił:

– Tak tedy, panie dobrodzieju, ja znowu spadłem z etatu!

W parę minut potém, tym samym głosem, tylko z wyrazem bezgranicznego zdumienia na twarzy, wyrzekł:

– Obywatel!… skończenie świata… obywatel!..

Potém już zapadł na długo w milczenie zupełne. Siedział na fotelu nieruchomy, z przygarbionemi nieco szerokiemi barkami, z rękoma, które splecione w zdumieniu, jakby w rozpaczy, trzęsły się mu jednak na kolanach, z drżącą téż siwą głową, opadłą na piersi. Siedział tak długo, dwie, trzy może godziny. Niepodobna mi było odgadnąć, o czém myślał, i czy nawet myślał o czémkolwiek; ale, nie znajdując dla niego stosownych słów pociechy, nie chcąc zaś próżném mówieniem kołatać bardziéj jeszcze zmąconą myśl jego, usiadłem z dala przy biurku mojém, i smutny sam, gniewny, rozstrojony, zatopiłem się w pilnéj jakiéjś i pochłaniającéj robocie. Nad wieczór dopiéro, Żminda podniósł głowę, a zwracając ku mnie twarz, niespodzianie zapytał:

– Czy téż pan dobrodziéj pamięta moję małą Salusię?

A gdy odpowiedziałem twierdząco, dodał ciszéj:

– Ze szkarlatyny umarła!

Milczał jeszcze minut parę, potém, zniżonym, monotonnym głosem i nadzwyczaj powoli, mówił znowu:

– Widzi pan, ja te pieniądze zaczynałem był zbierać na posag dla niéj… niemłodym już będąc, myślałem sobie: może mię wkrótce nie stanie na świecie, niech dziecko ma przynajmniéj grosz jaki! Ot! ja, żyję, a jéj nie stało… Córki niéma i… nic niéma!

Wymówiwszy ostatnie wyrazy, podniósł się z siedzenia i wziął z krzesła wyszarzaną czapkę swą ze srebrną gwiazdką.

– Trzeba iść, – rzekł, – brat czeka tam na mnie w zajeździe… Trzeba mu to powiedziéć… może i tak przyjmie mnie do chaty, a może nie… Wola Bozka!

Kiedy wyciągnął do mnie rękę na pożegnanie, wcisnąłem mu w dłoń asygnatę dość znacznéj wartości, z wewnętrzną obawą, że może przyjąć jéj nie zechce. Przyjął jednak.

– Dziękuję panu, – rzekł bardzo cicho, oddam to bratu… może mię przyjmie do chaty… a może nie!…

I nie oddał mi już, odchodząc, tego zwykłego mu dawniéj poważnego ukłonu, w którym znać było wewnętrzne, choć bezwiedne może, poczucie osobistéj godności, w którym człowiek niezgrabny, i z pozoru głupowaty, objawiał się człowiekiem uczciwie pracującym i niczego od nikogo niepotrzebującym. Gdy żegnał mię i dziękował za dar otrzymany, szerokie plecy jego przygarbiły się, jakby spadło na nie ciężkie jakieś, acz niewidzialne, brzemię; siwa głowa zatrzęsła się silniéj, a w szklistych źrenicach zaświeciła i długim wilgotnym szlakiem po policzku mu popłynęła ciężka, mętna łza.

—–

Długo potém, przez lat kilka może, niczego o Żmindzie dowiedziéć się nie mogłem. Ktoś nakoniec, przybyły z rodzinnych stron moich, zapytany przeze mnie o dawnego nadzorcę pocztowéj stacyi, powiedział mi, że słyszał, jakoby przez lat parę mieszkał on u przyrodniego brata swego, w szlacheckiéj okolicy Żmindów, poczém, zdaje się, iż go brat, a szczególniéj bratowa i dorastający ich synowie, dłużéj u siebie trzymać nie chcieli i z kilku na drogę danemi groszami w świat wyprawili. Być może zresztą, iż postępek ten szlacheckiéj rodziny, nieludzki wprawdzie, ubóztwem i przeludnieniem małego zaścianka wytłómaczyć by można było. Gromada w chacie liczna była, a wiadomo powszechnie, że grunta, należące do okolicy Żmindów, szczupłe są i nieżyzne… Coby się jednak ostatecznie stało ze Żmindą, nikt o tém nie wiedział. Tułał się stary przez czas jakiś po dawnéj drodze pocztowéj, przesiadując tu i ówdzie po dni kilka u różnych litościwych ludzi – potém zniknął… powlókł się kędyś w świat…

Niedawnemi czasy przedsięwziąłem był w prawnych interesach daleką podróż w głąb’ kraju. Opuściwszy miasto, w którém mieszkam, jechałem wciąż dawną drogą pocztową, lecz zajechałem daleko, o mil kilkadziesiąt od rodzinnego mego miejsca, aż znalazłem się w głębi gubernii W.

Dzień to był zimowy, mroźny. Kochana, stara droga moja, i w tém miejscu także przybrana w dwa rzędy drzew starych i gęsto sadzonych, śnieżysto-białym, szerokim szlakiem biegła wśród równin, w dal niedościgłą okiem, aż pod sam skraj błękitnego nieba, na którém świeciło pogodnie blade słońce zimowe; drzewa, okryte puchem obfitych szronów, stały po obu jéj stronach, do nieruchomych opon, utkanych z koronek misternych, podobne, a wśród koronek tych iskrzyły się miliardy brylantów i wielkie stada zimowych ptaków z głośném krakaniem opuszczały na nie czarne swe skrzydła, i las jakiś, w półkole okrążający widnokrąg, ciemniał z dala nieruchomy, po-za białemi, równemi polami, nad któremi legło morze ciszy, żadnym nawet powiewem wiatru niezmącone.

Nagle, wśród ciszy owéj, do ucha mego doleciał i z krakaniem zimowego ptactwa w powietrzu połączył się srebrzysty, wesoły odgłos dzwonu. Po chwili nie mogłem wątpić, iż był to dzwon kościelny; jakoż i zobaczyłem niebawem, przy saméj prawie drodze, na dość wyniosłem wzgórzu zbudowany, niewielki, lecz śliczny jak cacko, kościołek.

Wkoło kościołka tłum, gwar, ruch był wielki. Droga przed nim napełniona była ludźmi, końmi, saniami. Zgromadzenie to wielkie i ożywione, w miejscu tak samotném zdziwiło mnie tém bardziéj, iż pamiętałem dobrze, że nie był to wcale dzień świąteczny, że zatem żaden zwykły obchód kościelny nie mógł być jego powodem.

Kościołek zaciekawiał mię swą niepospolicie piękną architektoniczną strukturą, przytém i konie moje potrzebowały chwilowego spoczynku. Wysiadłem więc z sań i wmieszałem się w tłum, ruszający się po drodze i wzgórzu.

Drzwi kościoła, wyniesione nad poziom kilkunastu szerokiemi, ozdobnemi wschodami, na oścież były otwarte. We wnętrzu widać było, przed wielkim ołtarzem stojące, liczne grono wytwornie ubranych osób, i kilku sług kościelnych, którzy z pośpiechem a starannością wielką, kończyli dokonywanie różnych jakichś przygotowań.

Domyśliłem się nakoniec, iż były to przygotowania do wspaniałego jakiegoś, całą okolicę zaciekawiającego, obrzędu zaślubin.

Z obu stron wschodów kościelnych, od góry ich aż do dołu, ciągnęły się dwa szeregi, zwabionych tu liczném zgromadzeniem, żebraków. Ale na najwyższym stopniu, u samego już progu kruchty kościelnéj, do białéj, zimnéj ściany bokiem i ramieniem przyparty, stał starzec, z białemi, jak mléko włosami, z twarzą żółtą, zgrzybiałą, wązkim, białym zarostem okoloną. Twarz ta mignęła przede mną, jak niepochwytne widmo dalekiéj przeszłości… wkrótce jednak widmo uwyraźniać się zaczęło… zdawało mi się, że je poznaję… Byłże by to Piotr Żminda?

Tak, on był w istocie. Dłoń jego, na znak prośby o jałmużnę otwarta, zczerniała i do piersi przyciśnięta, trzęsła się mocno, trzęsła się téż i głowa jego, srebrno połyskująca pod padającym na nią, bladym blaskiem słonecznym. Krwisto zaczerwienione powieki jego na-pół były przymknięte; obwisłe blade wargi szeptały powoli słowa poplątanych pacierzy, a na całéj téj wielkiéj, żółtéj, zgrzybiałéj twarzy, spoczywała martwa cisza rezygnacyi, czy bezmyślności, bezdennéj zadumy, czy zupełnego snu czucia i myśli. Po chwili spostrzegłem, że miał on na sobie swój dawny mundur urzędnika pocztowego, ale rodzaj ten odzieży ja jeden już chyba tylko rozpoznać mogłem, na plecach bowiem rozpościerała się tam wielka łata sinego koloru, połowę, rękawa zastępowała płócienna szmata, i tylko z boku mdławo świecił zabłąkany guzik, niegdyś złocisty – kto wié? ten sam może, do którego drobną piąstką swą czepiała się niegdyś mała Salusia!…

 

Chciałem właśnie zbliżyć się do starego nędzarza tego, aby go powitać, gdy odtrąciła mię od niego wielka fala ludzi, w górę, ku wrotom kościelnym, płynąca. Byli to przybywający w téj chwili właśnie państwo młodzi, i wiodący za sobą liczną, strojną, szumną asystencyą ślubną.

Ujrzałem naprzód pannę młodą, mocno nieładną, i niezbyt już młodziutką, ale białemi koronkami opłyniętą, sobolowym płaszczem orzuconą, i postępującą w licznym orszaku drużek pięknych i strojnych. Za nią, w towarzystwie świetnych panów, z mirtowym bukietem u pętlicy fraka, w niedźwiedziéj szubie, z lekka na ramiona narzuconej, wstępował po wschodach pan młody… dawny téż znajomy mój… Walery Przyborski. Kilka lat upłynionych niewiele go zmieniły. Utył tylko bardziéj, więcéj trochę wyłysiał, na ustach miał wyraźniéjszy, niż dawniéj, zuchwały, sarkastyczny uśmieszek, lecz zawsze jeszcze uchodzić mógł za pięknego mężczyznę. Znalazłszy się pośrodku wschodów, przystanął na chwilę, wydobył z kieszeni sporą sakiewkę, w któréj z za przezroczystéj tkaniny przeświecały srebrne i złote monety i, rzuciwszy ją przed obsiadających wschody żebraków, wyniośle wyrzekł: „podzielcie się!” Poczém już śmiały, uśmiechniony, głośno z towarzyszami rozmawiający, przestąpił próg kościelny.

Wtedy na wschodach rozległ się wielki chór dziękczynień, błogosławieństw i pochwał; tłumy, zalegające dotąd wzgórze i drogę, wspinać się poczęły w górę, z wyrazem życzliwéj ciekawości na twarzach; w kościele pieśnią weselną zahuczały basowe akordy organu, mnóztwo świateł zapłonęło u ołtarza, przybranego w kobierce i kwiaty…