Za darmo

Przygody Sindbada żeglarza

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Wówczas rozwiązałem sznury, którymi sam siebie do sarny przymocowałem, i wyskoczyłem spod sarniego tułowu28 na sam niemal środek gniazda. Zląkłem się w pierwszej chwili popłochu, który moje nagłe zjawienie się mogło wywołać wśród piskląt. Obawiałem się, iż poczną wrzaskiem nawoływać Roka. Pisklęta wszakże, mimo olbrzymiego wzrostu, były tak głupie i niespostrzegawcze, że nawet nie zwróciły najmniejszej uwagi na moją osobę. Zbliżyłem się ciekawie do otworu, w którym był zniknął Rok. Postanowiłem zbadać owo tajemnicze wnętrze. Przypuszczałem, iż Rok składa tam swoje diamenty, jak to częstokroć zdarza się w bajkach. Wkroczyłem tedy ciekawie do otworu. Trafiłem początkowo na ciemny, długi, zawiły korytarz, którego podłoga była widocznie spróchniała, gdyż pod moimi stopami dostrzegłem fosforyczne migoty próchna. Na końcu korytarza namacałem dłonią olbrzymi pień, który, jak mi się zdało, wisiał na jakimś sznurze. Uchyliłem nieco pnia i stwierdziłem, iż zawieszony na sznurze pień przesłaniał nowy otwór, zastępując w ten sposób drzwi. Prócz tego w nowym otworze zauważyłem światło różowe, które oślepiło nagle moje oczy i wzbudziło większą jeszcze ciekawość.

Odsunąłem w bok pień drzewny i, zanim wrócił na miejsce, wbiegłem przez otwór w ową różową światłość. Drzwi same zamknęły się za mną, to znaczy, iż pień powrócił na dawne miejsce.

Rozejrzałem się dokoła i zdumienie moje nie miało granic! Znajdowałem się oto w cudownej komnacie pałacowej, zalanej różowym światłem lamp, które, wisząc u stropu, kołysały się rytmicznie, jakby w takt niesłyszalnej muzyki. W głębi komnaty stała złocista otomana29, a na niej spoczywała piękna królewna, która właśnie, paląc nargile, ziewała tak czarownie, że nie mogłem oderwać oczu od jej wdzięcznych i porywająco słodkich poziewań.

Przed królewną, obok otomany, stał złoty stolik. Na złotym stoliku tkwił złoty półmisek, na złotym półmisku leżało kilka diamentów, w których natychmiast poznałem diamenty z wiadomej mi kotliny. Królewna spojrzała na mnie i ziewnęła rozkosznie. Oczarowany i ośmielony tym niezaprzeczenie rozkosznym ziewnięciem, zbliżyłem się do niej o krok jeden. Tym razem królewna ziewnęła bardzo gościnnie i zachęcająco. Odpowiedziałem na ziewnięcie uprzejmym skinieniem głowy i przyklękiem na jedno kolano, aby powitać królewnę, która, jak się domyśliłem, była na pewno królewną nie z tej, to z innej bajki.

Widząc, że ukląkłem, królewna ziewnęła radośnie i białą, cudną rączką przesłoniła niezwłocznie wpół otwarte usta, jakby na znak, iż radość, którą mi okazała, była mimowolna i nieumyślna. Zrozumiałem ten ruch królewny i, powstawszy z kolan, zbliżyłem się jeszcze o krok jeden.

– Naucz mnie – szepnąłem – naucz mnie twego imienia, bo jest mi tak samo nieznane, jak ty i twoja dusza i dźwięk twego głosu!

Królewna w odpowiedzi ziewnęła wymijająco.

– Powiedz, kim jesteś? – szeptałem nadal. – Skąd pochodzisz? Czemu przebywasz w dziupli, która należy do olbrzymiego Roka? Jakie są twe przeznaczenia?

Królewna ziewnęła tajemniczo i, wziąwszy z talerza jeden z diamentów, wsunęła go do ust, zgryzła dość łakomie i przełknęła.

Zdumiony – cofnąłem się o krok i zawołałem:

– Co czynisz, nieoględna! Połknięty diament może twój królewski żołądek przyprawić o niestrawność śmiertelną! Niechże posłyszę dźwięk twego głosu! Mów do mnie co prędzej, bo skonam u stóp twoich z zachwytu i ciekawości.

Królewna ziewnęła przychylnie i rzekła:

– Nie chce mi się mówić. Jestem znudzona i właściwie nie mam nic do powiedzenia.

Głos jej atłasowy30, jedwabny, aksamitny tak mnie oczarował, że stałem przez chwilę w milczeniu, aby się do woli rozkoszować dźwiękiem tego głosu.

– Zgaduję! – zawołałem nareszcie. – Zgaduję, że zły los związał twe życie osobliwe z życiem drapieżnego Roka. Jesteś przezeń uwięziona i potężny ptak zmusza cię do ślubu, na który nie chcesz się zgodzić nawet pod groźbą śmierci! Domyślam się, że przebrzydły skrzydlak nie umie ani ocenić, ani do głębi zrozumieć twej duszy. Jesteście zbyt niedobrani, abyś mogła z nim dłużej przebywać. Czyż nie mam słuszności?

Królewna ziewnęła zadumanie i rzekła:

– Może i masz słuszność, bo mówisz z zapałem. Dotąd nie myślałam o tym, że ptak ten nie rozumie mej duszy. Teraz, pod wpływem twych słów, zaczynam o tym myśleć i przypuszczam, iż masz słuszność.

– Otworzyłem ci oczy po raz pierwszy w życiu! – zawołałem z niepohamowaną radością.

– Zapewne – otworzyłeś, a w każdym razie po raz pierwszy w życiu. Nic mnie jednak tak nie znudziło, jak ten wypadek, żeś mi otworzył oczy!

I królewna ziewnęła żałośnie.

– Nudzi mnie wszystko – ciągnęła dalej. – Nudzi mnie to, że pochodzę od niewiadomych rodziców, i to, że mnie podobno matka moja ukryła zaraz po urodzeniu w dziupli, aby się pozbyć dziecka, które jej było ciężarem. I to mnie nudzi, że wychował mnie ptak Rok, karmiąc codziennie najsłodszymi diamentami, które mój żołądek trawi doskonale. Nudzi mnie wreszcie samo trawienie diamentów, chociaż nie znoszę innych potraw, zaś łasa jestem bardzo na diamenty.

Nic nie mówiąc, zanurzyłem dłonie w kieszeniach i, pełnymi garściami wygarniając zebrane w kotlinie diamenty, składałem je na złotym półmisku.

Czarne oczęta królewny zapłonęły łakomie. Drobną rączką wyłowiła z półmiska co największe diamenty i poczęła je smakowicie pożerać.

– Nie wiedziałam – rzekła – że jesteś posiadaczem tak wybornych i soczystych diamentów. Nie znoszę innego jadła, a Rok dostarcza mi właściwie co dzień mej ulubionej potrawy. Dlatego też pokochałam Roka, lecz czuję, że odtąd będę darzyła miłością ciebie, gdyż twoje diamenty są o wiele większe i smaczniejsze, niż te, które mi Rok przynosi. Diamenty Roka mają częstokroć smak kwaskowaty, niedojrzały, a raz nawet przyniósł mi kilka, które miały lekką goryczkę jak ulęgałki, twoje zaś są słodkie jak winogrona!

Królewna ziewnęła z widocznym ożywieniem i dodała:

– Teraz mogę ci odsłonić moje imię. Nazywam się – Najdroższa. Imię moje ma tę właściwość, że zbytnio spoufala z moją osobą mężczyzn, którym je powierzę. Toteż zachowuję je starannie w tajemnicy i powierzam tylko – wybranym. Z kolei oznajmij swoje imię, nieznany młodzieńcze.

– Nazywam się Sindbad – zawołałem. – Już czuję na sobie osobliwe działanie twego imienia. Od chwili, gdy stało mi się wiadome, mam nieodparte wrażenie, iż znam cię już od dawien dawna, o, Najdroższa moja! Nie do przebrzydłego Skrzydlaka, jeno do mnie powinnaś należeć. Porzuć raz na zawsze tę dziuplę! Uchodź stąd wraz ze mną! Będę cię karmił najsłodszymi diamentami, o, Najdroższa moja!

– Jakiż jest twój zawód? – rzekła Najdroższa, ziewając pytająco. – Czy jesteś jubilerem?

– Nie! – odpowiedziałem – jestem podróżnikiem.

– Będziesz miał sposobność nieustannego dostarczania mi diamentów?– spytała znowu Najdroższa, ziewając powątpiewająco.

– Nigdy ci ich nie zabraknie! Znam dobrze Kotlinę Diamentową, dokąd i Rok udaje się na swe połowy z tą jeno różnicą, że podczas gdy ja czynię wybór sumienny, on zadowala się diamentami, które traf do skrzydeł mu przysklepi.

– A więc idę za tobą! – zawołała Najdroższa, ziewając radośnie i zeskakując z otomany.

Wybiegliśmy szybko z oświetlonej różowo komnaty i, przebywszy z powrotem korytarz, przedostaliśmy się do gniazda, w którym pisklęta wciąż jeszcze pożerały sarnę. Z gniazda wysunęliśmy się na zewnątrz i po olbrzymich sękach i gałęziach dębu zeszliśmy na ziemię.

– Czy na prawo, Sindbadzie, do lasów, czy na lewo – na pustynię?

– Na prawo, Najdroższa, do lasów, bo nienawidzę pustyni!

W godzinę potem byliśmy już w gęstwinie leśnej.

– Jestem znudzona i zgłodniała – rzekła Najdroższa, siadając na murawie leśnej.

Wyjąłem z kieszeni garść diamentów i podałem królewnie. Ziewnęła łapczywie i zabrała się do połykania.

– Dokąd mnie prowadzisz? – spytała po chwili.

– Do Bagdadu – odrzekłem.

– Czy masz tam pałac?

– Mam.

– Czy wygodny?

– O, bardzo wygodny!

– Czy z otomaną i różowym oświetleniem?

– Znajdzie się i otomana, i oświetlenie różowe. Otoczę ciebie, o, Najdroższa, zbytkiem i przepychem.

– Boję się tylko – zauważyła królewna, ziewając trwożnie – boję się pościgu mego ptaka. Pała dla mnie miłością bezwzględną i jestem pewna, że, ujrzawszy próżną komnatę, uda się na poszukiwania mojej osoby. Mam jednak przy sobie latarkę-plotkarkę, która działa w ten sposób, że osoby, jej blaskiem objęte, jawią się oczom w miejscu, gdzie ich właśnie nie ma. Jeżeli Rok będzie nas ścigał, zapalimy latarkę-plotkarkę i zmylimy mu drogę. Ujrzy nas gdzie indziej, niźli w rzeczywistości znajdować się będziemy.

W chwili, gdy królewna słów tych domówiła, posłyszeliśmy szum skrzydeł olbrzymiego Roka.

Leciał w pogoni za nami, zaciemniając skrzydłami niebiosy. Najdroższa natychmiast zapaliła latarkę-plotkarkę i z wielką ulgą postrzegliśmy, że złudzony światłem Rok poleciał nagle w stronę przeciwną. Myśmy zaś udali się w dalszą drogę. Zdążałem z moją Najdroższą ku brzegom wyspy, aby wsiąść na okręt i popłynąć do Balsory, a stamtąd wrócić do Bagdadu. Wyspa była jednak tak obszerna, że szliśmy dni kilka bez skutku. Ruch i powietrze wznieciły w Najdroższej tak nienasycony apetyt, że zjadła cały zapas moich diamentów. Głód jej począł doskwierać. Przeraziłem się na myśl, że nie znajdę nigdzie pożywienia dla zgłodniałej królewny. Próbowałem piec na ognisku upolowaną w drodze zwierzynę i podawałem Najdroższej w nadziei, iż ją znęci świeży, smakowity zapach pieczonego mięsa – lecz nadaremnie!

 

– Czyś oszalał? – wołała Najdroższa. – Nie biorę do ust nic, prócz diamentów. Zapomniałeś już o moich nawykach. Obiecywałeś mi góry diamentów, daj mi przynajmniej choć jeden, niewielki pagórek, choć garść, choć garsteczkę!

Byłem zrozpaczony. Najdroższa słabła i nikła mi w oczach. Na szczęście dotarliśmy wkrótce do krańców wyspy. Na brzegu stał właśnie okręt, który za chwilę miał odpłynąć. Zgasiliśmy latarkę-plotkarkę i wbiegliśmy na pokład. Spotkał nas kapitan okrętu, który miał na palcu sygnet ze sporym brylantem. Podał właśnie na powitanie mojej Najdroższej dłoń, obciążoną sygnetem. W okamgnieniu Najdroższa przywarła swe usteczka do sygnetu i, odgryzłszy brylant, połknęła go ze smakiem.

– Nieco kwaskawy31 – zauważyła, mlaskając językiem – ale jestem tak głodna, że nie mogę zwracać uwagi na takie niedobory.

Poczerwieniałem ze wstydu, zaś kapitan zbladł zapewne ze zdziwienia.

– Kapitanie – rzekłem – przepraszam cię za to, co ci się przytrafiło. Zwrócę ci po powrocie do Bagdadu brylant tej samej wartości. Żona moja ma taki dziwny ustrój żołądka, że nie znosi innych potraw, prócz diamentów.

Kapitan uśmiechnął się, gdyż widocznie podziałał nań wzrok Najdroższej. Czułem, że budzi się w nim miłość dla królewny.

– Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi! – rzekł nieco zmieszany. – Mam nadzieję, że na moim okręcie nie zbraknie diamentów dla wykarmienia tak czarownej królewny, bo jestem pewien, że żona pańska jest królewną nie z tej, to z innej bajki.

– Zgadłeś, kapitanie! – odrzekłem radośnie. – Prawdziwa to królewna, która posiada tysiąc nieznanych mi jeszcze zalet, i jedną tylko znaną mi wadę – połykania diamentów.

– Nie jest to wada, tylko raczej czar, urok, powab lub coś w tym rodzaju! – odpowiedział kapitan.

– Właśnie, właśnie – coś w tym rodzaju! – potwierdziłem z pośpiechem.

Czyż mam szczegół po szczególe opisywać nasz pobyt na okręcie? Straszny to był pobyt! Powietrze morskie podnieciło apetyt mojej Najdroższej. Apetyt ten urósł do rozmiarów zatrważających. Nikt chyba nigdy nie spotkał się z tak wygórowanym apetytem! Cała załoga była w trwodze. Brylanty ginęły na okręcie z niezwykłą szybkością. Najdroższa po prostu zębami wydzierała je z pierścionków i połykała w okamgnieniu. Starano się wreszcie ukrywać przed nią klejnoty. Lecz i to nie pomogło. Brylanty ginęły nadal. Najdroższa węszyła wszelkie skrytki z nadzwyczajną łatwością. Cała wszakże załoga tak była oczarowana wdziękami Najdroższej, że nie wzbraniała jej przywłaszczania sobie cudzych brylantów, ograniczając się jedynie do niewspomagania królewny w tych jej czynnościach. Jeden tylko kupiec perski – posiadacz całego kufra diamentów – nie okazywał najmniejszych względów Najdroższej. Napomknął nawet, że ją zasztyletuje, o ile nie doliczy się w kufrze choćby jednego brylantu. Liczył je co dzień nad ranem i chodził potem po pokładzie, ostrząc co chwila swój sztylet i połyskując nim na słońcu, o ile, ma się rozumieć, była pogoda. Błagałem Najdroższą, aby nie zaglądała do zakazanego kufra, obiecując całe góry diamentów w Bagdadzie. Bałem się jednak, że Najdroższa błagań moich nie usłucha i w końcu zajrzy do kufra. W dzień ani na krok jej nie odstępowałem, zaś na noc sznurami przytwierdzałem do łoża. Pewnej wszakże nocy zasnąłem tak mocno, że się zbudziłem dopiero po północy, chociaż zazwyczaj budziłem się co godzina, aby sprawdzić, czy moja Najdroższa nie przegryzła więzów. Tym razem, korzystając z mego snu, przegryzła je właśnie. Łoże było puste. Byłem przerażony. Pobiegłem natychmiast do miejsca, gdzie stał kufer. Zastałem królewnę pochyloną nad próżnym kufrem i dogryzającą resztki ostatniego diamentu. Załamałem dłonie i zacząłem płakać.

– Nie płacz! – szepnęła Najdroższa. – Mam przecież latarkę-plotkarkę, która nas ukryje przed okiem perskiego kupca.

Mówiąc to, zapaliła latarkę-plotkarkę i przy jej świetle przespaliśmy resztę nocy. Nad ranem zgiełk i krzyk powstał na okręcie.

Zgiełk czyniła załoga, krzyk zaś pochodził bezpośrednio od perskiego kupca. Ten ostatni ze sztyletem w dłoni szukał nas po wszystkich kątach i zakątach, lecz dzięki latarce-plotkarce – szukał nas zawsze tam, gdzie nas nie było.

– Dość mam ciebie i twego Bagdadu! – rzekła mi nagle Najdroższa. – Nie wierzę ani w ciebie, ani w twój Bagdad. Z pewnością i tobie, i twemu Bagdadowi zbraknie diamentów, aby wyżywić moją osobę. Chcę wrócić do mojej dziupli, do mej otomany, do moich lamp różowych i do mego dzikiego, olbrzymiego skrzydlaka, który mi tak pilnie dostarcza świeżych diamentów!

– Co mówisz, Najdroższa? – zawołałem zrozpaczony.

– Mówię, co mówię! Myślę, co myślę! Postanawiam, co postanawiam – odparła Najdroższa, ziewając niecierpliwie. – Znudziło mnie wszystko i ty – i kapitan – i nieustanna kradzież brylantów – i okręt – i ten twój Bagdad, którego jeszcze nie widziałam.

W tej chwili właśnie ujrzałem nad naszym okrętem olbrzymiego Roka.

Ważył się w powietrzu, rzucając skrzydłami cień na całe morze.

– Skrzydlaku mój, cudowny, dziki, nieokrzesany skrzydlaku! – zawołała królewna. – Zbliż się do mnie, podaj mi grzbiet, abym cię mogła dosiąść! Unieś mnie z powrotem do swojej dziupli!

– Słyszę twój głos, lecz nie widzę ciebie! – odpowiedział Rok. – A raczej widzę cię na tamtym brzegu morza, skąd głos twój nie mógłby chyba do mnie dolecieć!

– Jestem tu – na pokładzie okrętu! Ścigają mnie za kradzież brylantów. Zbliż się do pokładu i podaj mi grzbiet.

Zbliżył się Rok do pokładu, podał królewnie swój grzbiet i oboje po chwili znikli w niebiosach. Tymczasem rozpacz kupca perskiego była tak wielka, że stracił mowę i znieruchomiał całkowicie.

Rozumiał jednak mowę innych. Toteż zbliżyłem się do niego i obiecałem uroczyście, że po powrocie do Bagdadu zwrócę stracone diamenty w tej samej ilości. To go uspokoiło i przyszedł do siebie.

Nazajutrz, po wyzdrowieniu kupca perskiego, okręt nasz przybił do brzegów Balsory. Co tchu udałem się konno z Balsory do Bagdadu w towarzystwie kupca perskiego, który swego rumaka objuczył opróżnionym kufrem.

Przygoda trzecia

Kupiec perski z jawnymi oznakami niepokoju czy też niedowierzania towarzyszył memu powrotowi do rodzinnego pałacu. Zapewne nie nazbyt ufał mym obietnicom, iż mu zwrócę należną ilość równie cennych diamentów. Nie zwlekając ani chwili, udałem się wraz z nim do skarbca, który się znajdował w podziemiach, i odsłoniwszy przed jego oczyma skrzynie, napełnione diamentami, rzekłem: – Wybierz jedną z nich, a ręczę ci, iż jej zawartość aż nadto wynagrodzi twą stratę. Kupiec wskazał dłonią największą skrzynię i uśmiechnął się ze znawstwem i zadowoleniem.

– Tę właśnie wybieram – rzekł, popatrując na mnie spode łba. – Mam nadzieję, iż potrafię ją samopas nieść na własnych barach.

– Wątpię w to – zauważyłem od niechcenia. – Jest to najcięższa skrzynia i myślę, iż jeden człowiek nie poradzi takiemu brzemieniu.

– Gdybym był tylko człowiekiem, może bym nie poradził – odrzekł kupiec. – Na szczęście, jestem nie tylko człowiekiem, lecz jeszcze czymś ponad to.

– Czym, jeśli wolno zapytać?

– Jestem zwyrodniałym czarodziejem, który niegdyś posiadał wszelkie moce czarnej magii. Dzisiaj – niestety – pozostała mi jedna jedyna sztuka dźwigania ciężarów bez żadnego wysiłku.

– Jakże się to stało, że zatraciłeś zdolności czarodziejskie? – spytałem zaciekawiony.

– Dzięki niepomiernemu obżarstwu zachorowałem na katar żołądka, potem na katar kiszek, aż wreszcie na coś, co doktorzy półgłosem nazywali katarem mózgu. Dzięki owemu ostatniemu katarowi zacząłem z wolna, stopniowo, następczo i kolejno tracić rozmaite zdolności umysłowe i czarodziejskie. W ten sposób straciłem wszystkie, prócz jednej jedynej, którą ci już wymieniłem. Wyświadcza mi ta zdolność w życiu rozmaite przysługi i w danym razie z jej pomocą potrafię zaopatrzyć swe plecy w owo drogocenne brzemię.

Kupiec podbiegł do wybranej skrzyni i stwierdziłem naocznie, iż bez żadnego wysiłku wziął ją na plecy i, nieznacznie z nadmiernej radości popląsując, zbliżył się do drzwi, zrobił nagły, zapewne pożegnalny piruet i znikł we drzwiach raz na zawsze. Opuściłem skarbiec podziemny i wróciłem do pałacu aby powitać wuja Tarabuka. Niestety – trudno go było powitać. Miał wzrok obłędny i ruchy rąk dziwaczne. Długom się przyglądał tym ruchom, aż wreszcie domyśliłem się, iż wuj Tarabuk naśladuje rękami ruchy praczek w chwili, gdy piorą bieliznę. Rozmowa z wujem Tarabukiem potwierdziła moje domysły, gdyż co chwila i zgoła zbytecznie wtrącał do rozmowy słowo prać w rozmaitych kształtach i postaciach.

– Skądże wracasz mój sprany Sindbadzie? – zapytał, błędnie spoglądając mi w oczy. – Jakież przygody i przepierki spotkały cię w podróży? Pewno cię życie gnębiło i prało, bo jesteś nieco przyblady.

– Nie, drogi wuju, życie mnie wcale nie zgnębiło. Raczej gnębi mnie to, że w tobie, zamiast dawnej wesołości, widzę jakąś smutnawość, inkszość i nieswojość…

– Pójdźże w moje objęcia, abym ci ten pysk ucałował i sprał – zawołał nagle wuj Tarabuk.

Wyznam, iż obietnica sprania mego pyska nieco pogmatwała i zastanowiła moje kroki, z których pomocą miałem się właśnie przedostać do objęć mego wuja.

– Powiedz mi, wuju, co znaczą te dziwne a jednostajne dodatki czy też wtręty do zdań, które stale posiadają tę lub inną wspólnotę ze słowem prać? Czemu, na ten przykład, nazwałeś mnie spranym, zanim jeszcze wykazałeś niezaprzeczoną chęć sprania mego pyska?

– Spranym – odrzekł wuj – nazwałem cię zapewne dlatego, że powracasz z podróży morskiej i przypuszczam, że morze w ten lub inny sposób dało ci się we znaki. W zdaniu zaś sprać pysk, użyłem tego słowa w znaczeniu poufnie pieszczotliwym, zamiast ucałować mocno, z całych sił i bez żadnej ceremonii. A zresztą wyznam ci szczerze, iż niezupełnie zdaję sobie sprawę z onych pralnianych określeń. Nawijają mi się na język same przez się i mam przy tym nieodparte wrażenie, iż całe nasze życie na tym padole płaczu jest jednym nieustannym przepierkiem32 zarówno tych przedmiotów, które się do prania nadają, jak i tych którym się powinno prania zaoszczędzić. Nie wytrzeszczaj na moją gębę oczu, na kształt balii33, bo gęba moja – to nie praczka, a język mój to nie brudna bielizna.

– Wszelki duch Pana Boga chwali! – zawołałem, żegnając się dość nabożnie i nie bez rozpaczy. – Albom sam zwariował, albo mam wuja wariata!

– Wiem, że wolałbyś raczej mieć wuja wariata, niźli zwariować. Wszakże dwie powyżej nadmienione możliwości zgoła nie wykluczają tej trzeciej, iż obydwaj jesteśmy wariatami. Ty – jako opętany żądzą podróży siostrzeniec, ja zaś – jako nadużywający praczniczych34 wyrazów wuj. W każdym razie zapamiętaj to sobie od niechcenia, iż siostrzeniec niekoniecznie powinien przezywać wuja w oczy – wariatem. Jesteś młokosem w porównaniu ze mną. Toteż na drugi raz nie skąp należnego mi szacunku, niedopierku jakiś!

 

– Przepraszam wuja jak najmocniej, lecz owo określanie wszystkich przedmiotów, nie wyłączając mojej osoby, z punktu widzenia pracznictwa35 tak mnie oszołomiło, że na chwilę straciłem po prostu rozum, a w każdym razie szacunek dla wuja. Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby wuj zechciał mi wytłumaczyć tajemniczą przyczynę owych dziwnych a nieustannych napomykań o pracznictwie…

Wuj Tarabuk spojrzał na mnie wzrokiem zamglonym i obłędnym i począł mi w sposób dość zawiły tłumaczyć wspomnianą przyczynę.

Opowiadanie wuja, mówiąc szczerze, pomimo dłużyzny i ścisłości36, nie miało ani ładu, ani składu. Był to szereg słów bez treści i bez związku, zaopatrzonych na domiar starannie i pilnie w porównania i przenośnie, zaczerpnięte bezpośrednio z pralni. Na razie podejrzewałem wuja Tarabuka, iż zakochał się w jakiejś pięknej praczce i pragnie ją poślubić dość wrychle37. W miarę jednak opowiadania przekonałem się, iż wuj Tarabuk zdradza jakiś chorobliwy wstręt i dozgonną nienawiść do wszystkich w ogóle praczek. Powoli z gmatwaniny jego niepowiązanych ze sobą wyrazów i zdań wysnułem wreszcie wniosek, iż jakaś przygodna praczka była rzeczywiście sprawczynią jego nieszczęścia. Mianowicie – wuj Tarabuk posiadał dwa hebanowe kufry jednakich kształtów i rozmiarów, tak do siebie wzajem podobne, że nie można było jednego od drugiego rozróżnić. Jeden stał po lewej, drugi zaś po prawej stronie szafy mahoniowej w sypialni wuja. W prawym wuj Tarabuk zwykł składać brudną bieliznę, a w lewym chował swe drogocenne wiersze, które w ostatnich czasach pisywał na pergaminie dla tym lepszego utrwalenia swych utworów. Otóż pewnego razu, gdy prawy kufer po brzegi wypełnił się bielizną, wuj Tarabuk kazał służącemu sprowadzić praczkę. Praczka przyszła, a – zapomniałem powiedzieć, że wuj Tarabuk był mańkutem38.

– Dobra kobieto, weźcie ten oto kufer z brudną bielizną do prania – rzekł wuj Tarabuk, wskazując lewą ręką prawy kufer, – a pamiętajcie dobrze mi wszystko wyprać, wyprasować i wykrochmalić.

Wyrzekłszy te słowa, wuj wyszedł z domu, aby się udać na dłuższą przechadzkę po okolicach Bagdadu.

Wówczas praczka zwróciła się do obecnego w pokoju starego sługi z zapytaniem, który kufer ma zabrać?

– Juści, że prawy – odrzekł sługa – bo przecie widziałem, że pan prawy kufer wskazał.

– Juści, że lewy – odparła praczka – bo przecie widziałam, że pan lewą rękę podniósł do góry.

– Co prawda – to prawda! – potwierdził sługa. – I ja też sobie teraz przypominam, że pan lewą rękę, jak nic, podniósł do góry.

Tedy praczka zabrała lewy kufer.

W trzy dni potem, o poranku, stawiła się z owym kufrem w pałacu. Poranek był w istocie bardzo słoneczny i wuj Tarabuk był w znakomitym humorze.

– No cóż kobiecino? – zwrócił się do niej, gdy weszła do sypialni – Czy wszystko wyprane, wyprasowane i wykrochmalone?

– Wedle rozkazu – odrzekła usłużnie kobiecina – wszystko wyprane, wyprasowane i wykrochmalone. Ani jednej plamki nie ostawiłam, chociaż – po prawdzie – było tam więcej plam, niż czegokolwiek. Plamka koło plamki tak akuratnie wściubiona, jakby kto miał umyślną przyjemność w onym starannym plamieniu.

Wuj Tarabuk i uraził się, i zawstydził.

– Jakże mi możecie, poczciwa kobiecino, taki kłam w oczy zadawać? Czyż jestem jakimś brudasem z zawodu, ażebym w tak pilny sposób plamił bieliznę? Lubię czystość i nie znoszę brudu.

Mówiąc to, otworzył kufer i ukosem spojrzał na jego wypraną, wyprasowaną i wykrochmaloną zawartość. Spojrzał i zbladł. Zbladł i spojrzał znowu, tym razem nie ukosem, tylko wręcz – wytrzeszczonymi oczyma. Pergaminowe rękopisy wuja wyprane do cna ze wszystkich liter, nadzwyczaj starannie wyprasowane – i elegancko, odświętnie, niemal po balowemu sztywne od krochmalu leżały w kufrze – jeden na drugim – spiętrzone w sposób, w jaki zwykle piętrzy się wyprana, wyprasowana i wykrochmalona bielizna. Bił od nich ciepły jeszcze, przyjemny a osobliwy zapach czystości, uzyskanej mydlinami, krochmalem i gorącym żelazkiem. Z bliska robiły wrażenie sztywnych gorsów od koszul, z dalszej nieco, aczkolwiek umiarkowanej odległości, zdawały się stosami chustek do nosa, a z jeszcze dalszego stanowiska miały całkowity pozór najrozmaitszej bielizny.

– Ratunku! – jęknął wuj Tarabuk. – Jestem zgubiony na całe lata! O! cóżeś uczyniła ze mną, niedobra kobiecino! Czyż nie wskazałem ci prawego kufra?

– Lewą rękę podniósł pan do góry, więc pomyślałam, że o lewym kufrze mowa.

– Trzebaż mi było przyjść na świat mańkutem! – rozpaczał wuj Tarabuk. – Czyż nie umiesz, niedobra kobiecino, odróżnić bielizny od nie bielizny? No, powiedz sama, czy tak wygląda bielizna?

– To prawda, że nigdy bielizna aż tak nie wygląda – zauważyła rezolutnie kobiecina. – Toteż długo miarkowałam i nijak zmiarkować nie mogłam, którą część swej osoby przyodziewa jaśnie pan w te zbytki? Bo – ani się tym osłonić, ani się w to wystroić. Ale potem z mnóstwa onych plamek wymiarkowałam, że to pewnikiem jakieś śliniaczki, abo i co innego.

– Precz z moich oczu! – zawołał gniewnie wuj Tarabuk. – Nie chcę cię widzieć nigdy, rozumiesz? Nigdy!

Kobiecina wielce zasmucona opuściła pokój, a wuj Tarabuk przez dni kilka załamywał dłonie i płakał gorzkimi łzami. Pozbawiono go nagle wszystkich rymowanych utworów, które były płodem długiej i wytrwałej pracy. Rozpacz wuja była tak wielka, iż umysł jego, jak się sam wyraził, zsunął mu się nieco na bakier. Tu właśnie tkwiła przyczyna, dla której wuj Tarabuk mimo woli i bezwiednie, dzięki osobliwej chorobie – spowodowanej nieludzką rozpaczą – wyposażał każde zdanie w słowa zaczerpnięte z pracznictwa.

Chciałem go rozerwać opowiadaniem moich przygód, ale nadaremnie! Wuj Tarabuk nie mógł skupić uwagi na żadnym przedmiocie. Uwaga ta była zbłąkana w dziwacznym a parnym świecie mydlin, pralni i praczek. Ba! wuj Tarabuk doszedł do takich zawiłych przemian językowych, że zamiast słowa pracować używał stale wyrazu praczkować, który to wyraz ze względu na zbytnią wieloznaczność brzmi częstokroć tak, jakby zgoła nie miał żadnego znaczenia. Muszę jeszcze ubocznie dorzucić, iż zamiast mówić: osiadł na mieliźnie39, wuj mówił: osiadł na bieliźnie… Po krótkim tedy obcowaniu z wujem wywnioskowałem ciszkiem, iż staremu pomieszał się rozum i język, tym bardziej, że pewnego razu, przyglądając mi się z widocznymi oznakami źle tajonej obawy, szepnął płochliwie:

– Tak dziwnie i tak ukosem popatrujesz na mnie, jakbyś chciał oddać mnie do prania. Wyznaj mi szczerze, czy pielęgnujesz w duszy tego rodzaju myśl nieludzką?

– Uspokój się, drogi wuju! – zawołałem, z lekka rumieniąc się na twarzy. – Nigdy podobna myśl nie postała mi w głowie! Zanadto cię kocham, abym na chwilę nawet pragnął pozbyć się ciebie w sposób tak bezrozumny!

I rzeczywiście postanowiłem w duszy nie opuszczać wuja dopóty, dopóki nie pozbędzie się swych chorobliwych nałogów.

Byłbym z pewnością wykonał mój zamiar szlachetny, gdyby nie to, że Diabeł Morski nie śpi, jak w ogóle każdy diabeł. Czuwał on nade mną i wyczekiwał jeno chwili odpowiedniej, aby mnie znów pokusić do nowych przygód i niebezpieczeństw. Tym razem zjawił mi się we śnie i powiedział, że w dalekim a nieznanym kraju czeka na mnie niecierpliwie – niezwykle piękna i płomienna królewna, która mnie zna ze słychu40 i z opowiadań, gdyż sława moja, jako podróżnika, obiegła niemal cały świat i przenikła41 aż do najbardziej zaklętych krańców ziemi.

Uśmiechnąłem się we śnie z niedowierzaniem i zapytałem niby od niechcenia:

– Czy nie wiesz przynajmniej, jak na imię owej królewnie? – Jakżebym nie wiedział o tym – ja, który z fachu i urzędu winienem wszystko wiedzieć! – zawołał Diabeł Morski. – Królewna owa nazywa się Sermina. Zresztą możesz ją poznać nie tylko po imieniu, lecz i po niezwykle płomiennym wyrazie oczu. Nie znajdziesz na całym świecie drugiej tak płomiennej królewny! Serce jej uderza tysiąc dwieście pięćdziesiąt trzy razy na minutę. Tysiąc pierwszych uderzeń królewna przeznaczyła dla nieznanego młodzieńca, dwieście następnych – dla ulubionego kota, który nigdy swej pani nie opuszcza, pięćdziesiąt przedostatnich – dla każdego, ktokolwiek zachwyci się jej urodą, a trzy ostatnie uderzenia – dla swego męża, który jest słynnym czarnoksiężnikiem i już od lat wielu spełnia wszelkie zachcianki i kaprysy płomiennej królewny. Radzę ci, kochany Sindbadzie, ani chwili nie zwlekać i natychmiast po ocknieniu udać się w podróż do krajów nieznanych, gdzie na pewno spotkasz piękną Serminę, gdyż sam los skieruje bieg twego okrętu ku owym wybrzeżom, kędy42 Sermina wyczekuje niecierpliwie twego przyjazdu.

– Nie opuszczę domu rodzinnego i nie udam się w podróż, do której mnie zachęcasz, z dwóch powodów: – po pierwsze – nie ufam Diabłom Morskim, a po wtóre – nie wierzę w sny, a wiem doskonale, że i ty i twoje słowa są tylko snem, który mi się śni w tej oto chwili.

– Postąpisz tak, jak będziesz uważał za stosowne – odrzekł nieco urażonym głosem Diabeł Morski. – Co do mnie, uważam, iż mi nic innego nie pozostaje, jak usunąć się dyskretnie z twego snu, w który nie wierzysz, – jedyny to bowiem odwet, na jaki może się zdobyć każdy sen: przestać się śnić temu, kto w niego nie wierzy.

Mówiąc to, Diabeł Morski pierzchnął nagle z mego snu. Zbudziłem się niezwłocznie, pełen dziwnych, nieodpartych marzeń o płomiennej Serminie, której serce uderza tysiąc dwieście pięćdziesiąt trzy razy na minutę. Długo walczyłem z pokusą odjazdu w kraje nieznane, kiedy czeka na mnie tak czarowna królewna. Długo i nadaremnie powtarzałem w duchu, iż sen jest złudą, a cała opowieść Diabła Morskiego zmyśloną bajką. Nie mogłem się oprzeć słodkiej pokusie wiary w to, w co wierzyć chciało mi się na oślep. Pewnego dnia uwierzyłem wreszcie w istnienie płomiennej królewny i w jej niecierpliwe wyczekiwanie mego przyjazdu. Jednocześnie zapadło we mnie mocne postanowienie natychmiastowego udania się w podróż do krajów nieznanych. Wuj Tarabuk tym razem po osobliwym wyrazie mych oczu zgadnął43 zatajoną we mnie chęć podróży.

– Widzę, że znów chcesz na czas nieokreślony opuścić swego chorego wuja. Z oczu ci to patrzy! Nieprawdaż, Sindbadzie?

28tułowu – dziś popr. forma D. lp: tułowia. [przypis edytorski]
29otomana – rodzaj kanapy. [przypis edytorski]
30atłasowy – tu: gładki; atłas: błyszcząco-matowa, wykwintna tkanina. [przypis edytorski]
31kwaskawy – dziś: kwaskowy. [przypis edytorski]
32przepierek – dziś r.ż.: przepierka; pranie. [przypis edytorski]
33balia – miednica znacznych rozmiarów służąca daw. do prania. [przypis edytorski]
34praczniczy – dziś: pralniczy. [przypis edytorski]
35pracznictwo – dziś: pralnictwo. [przypis edytorski]
36ścisłość – tu: drobiazgowość, szczegółowość. [przypis edytorski]
37wrychle – rychło, szybko, wkrótce. [przypis edytorski]
38mańkut – osoba leworęczna. [przypis edytorski]
39mielizna – płytkie miejsce w morzu lub rzece. [przypis edytorski]
40ze słychu – dziś: ze słyszenia. [przypis edytorski]
41przenikła – dziś popr. forma: przeniknęła. [przypis edytorski]
42kędy (daw.) – gdzie. [przypis edytorski]
43zgadnął – dziś popr.: zgadł a. odgadnął. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora