Za darmo

Przygody Sindbada żeglarza

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Przygoda piąta

Wonny, słoneczny poranek jaśniał w czystych niebiosach, gdy konno mknąłem po ulicach Bagdadu, zdążając pośpiesznie do mego pałacu. Zastanowił mnie niezwykły ruch i zgiełk, który wzmagał się i wzrastał w miarę, jak się zbliżałem do placu, który się znajdował w pobliżu mego gniazda rodzinnego. Wjechawszy na plac, doznałem zdumienia bez granic. Niezliczone tłumy rojnie66 i zgiełkliwie67 tłoczyły się wokół jakiegoś przedmiotu, którego dojrzeć nie mogłem. Słyszałem dziwne okrzyki i wywrzaski, które napełniały powietrze dzikim zamętem.

– Wariat, wariat! – krzyczeli jedni.

– Szaleniec, szaleniec! – wołali drudzy.

– Obłąkaniec, obłąkaniec! – wrzeszczeli inni.

– Niespełna rozumu, niespełna rozumu! – mruczeli dość głośno ci, którzy stali w moim pobliżu.

Zestawiając te okrzyki i wywrzaski, bez zbytniego trudu doszedłem do wniosku, że mimo pewnych różnic w poglądzie na stopień szaleństwa, wszystkie zgodnie i jednomyślnie przyznają komuś jakieś braki, niedobory i zwichnięcia na umyśle.

Wstrzymałem konia i zwracając się do pierwszego z brzegu widza nieznanej mi katastrofy, spytałem, co się stało?

– Stało się coś, czego nikt nie rozumie! – odpowiedział spytany. – Jestem zbyt daleko od miejsca wypadku, abym ci mógł opowiedzieć, co się tam dzieje w tej chwili.

– A gdzież jest miejsce wypadku?

– Tam – na środku placu, gdzie ścisk i tłok największy. Tam właśnie tkwi ów dziwny jegomość, którego nikt nie może zrozumieć. Bądź jednak cierpliwy, a dowiesz się ciekawszych szczegółów, niż te, którymi cię na razie uraczyć mogłem. Ci, którzy stoją w bezpośrednim niemal zetknięciu z owym jegomościem, podają wieści sąsiadom, sąsiedzi – dalszym szeregom, aż wreszcie wieść, przechodząc z ust do ust, przedostaje się i do nas, co na szarym stoimy końcu.

W tej chwili właśnie ujrzałem, jak wiadomość z miejsca wypadku, idąc z ust do ust, zbliżała się szybko do mojego sąsiada, który po chwili zwrócił się do mnie, aby mi jej z kolei udzielić.

– Uciekają, wciąż uciekają! – wrzasnął mi wreszcie do ucha.

– Kto ucieka i przed kim? – spytałem.

– Nie wiemy jeszcze – kto, ani też nie wiemy – przed kim. Wiemy tylko, że uciekają. To wszystko, co z owej wieści przedostało się do nas, stojących na szarym końcu. Uciekają! Rozumiesz? Uciekają! Bądź zresztą cierpliwy, a dowiesz się wkrótce innych, ciekawszych szczegółów.

Jakaś nowa, a widocznie niecierpiąca zwłoki wiadomość szła właśnie z ust do ust.

– Cóż tam słychać nowego? – spytałem sąsiada, który już stał się posiadaczem nowej wiadomości.

– Wciąż jeszcze uciekają! – odwrzasnął sąsiad. – Już mnie przestała dziwić ta okoliczność, że uciekają, dziwię się tylko, że wciąż jeszcze! Rozumiesz? Wciąż jeszcze!

– Czy dotychczas nie wiadomo, kto i przed kim?

– Mniejsza o to, kto i przed kim! – zawołał sąsiad. – Dość, że wciąż jeszcze!

W tej chwili do uszu mego sąsiada doszła wiadomość następna.

– Jest ich tysiąc! – wrzasnął gwałtownie, udzielając mi nowej wiadomości. – Ni mniej, ni więcej jeno – tysiąc!

– Co oznacza ta liczba? – spytałem.

– Dziękuj Bogu, że wiesz liczbę, i nie dopytuj się o przedmioty, które oznacza – odrzekł sąsiad. – Poprzestań na tej wiadomości, iż przedmiotów tą liczbą oznaczonych jest aż tysiąc! Rozumiesz? – Po prostu uszom własnym nie chcę wierzyć, że tego czy też owego jest aż tysiąc!

Po chwili sąsiad mój otrzymał nową wiadomość, którą niezwłocznie podzielił się ze mną.

– Dziewcząt! – wrzasnął. – Tysiąc dziewcząt! Rozumiesz?

Słowa te zbudziły we mnie pewne uzasadnione obawy. Zadrżałem na myśl, że bohaterem nieznanego mi dokładnie wypadku jest wuj Tarabuk wraz z tysiącem swoich dziewcząt.

Ponieważ niecierpliwiły mnie dorywcze i zbyt luźne wieści, które dochodziły do przedstawicieli szarego końca i ponieważ wzmożony krzyk i zgiełk tłumu świadczył o jakimś opłakanym stanie wspomnianego bohatera, postanowiłem przeto przedrzeć się przemocą przez tłumy aż do samego miejsca wypadku, aby w danym razie przyjść z pomocą memu wujowi.

Spiąłem konia ostrogami i, piersią końską torując sobie drogę, dotarłem do środka placu. Nie omyliły mnie moje przeczucia! Na samym środku placu z czupryną rozwianą w cztery strony świata, z twarzą boleściwie pokurczoną i miejscami pobladłą, z dłońmi na kształt dwojga rozszalałych pomioteł wzniesionymi ku najdalszym przestworom niebieskim – stał, a raczej tkwił, a raczej sterczał męczeńsko wuj Tarabuk jak posąg boleści, a raczej – jako przesadnie wyolbrzymiały w swej męczarni postrach na wróble! Oczy utkwił przed siebie – w dal, w nieskończoność – w bezbrzeż! Usta rozwarł tak szeroko, że chwilami robiły wrażenie bramy zajezdnej, a czasem – przeciwnie – wrażenie jakiejś zgoła samotnej, zbytecznej i niewiarogodnych rozmiarów litery O, jak gdyby ta litera była główną, a nawet jedyną literą alfabetu! Z wnętrza owej litery, a raczej z rozwartych ust wuja Tarabuka, wyłaniały się dźwięki podobne do tych, które wydają głuchoniemi w chwili, gdy chcą podzielić się z kimkolwiek jakąś straszliwą, a wymagającą niezwykłego pośpiechu wiadomością. Zauważyłem na domiar, iż czerwonoskóry nos wuja Tarabuka podrygiwał konwulsyjnie, jakby przerażony wyrazem reszty oblicza, z którym go tak ścisłe łączyły węzły pokrewieństwa!

Zeskoczyłem z konia i chwyciłem nieszczęsnego wuja za jedną z wyciągniętych ku niebiosom dłoni.

– Co się stało? – krzyknąłem z mocą. – Mów prędzej, co się stało?

Te same co uprzednio dźwięki bezładnie i gromadnie wyrwały się z gardła nieszczęsnego wuja. Nabiegłe krwią gały jego oczu zwróciły się ku mnie, lecz nie poznały mojej osoby.

Rozejrzałem się dokoła, aby stwierdzić naocznie, jaki rodzaj klęski przytrafił się memu wujowi.

Na placu, który był miejscem tajemniczego wypadku, krzyżowały się cztery ulice, zdążające w cztery strony świata. W progu tych ulic ujrzałem kilka dziewcząt i poznałem w nich natychmiast – powiernice natchnień mego wuja. Obok każdej dziewczyny stał młodzieniec i rumak. W chwili, gdy to zobaczyłem, młodzieńcy dosiedli właśnie rumaków i, porwawszy w pół każdy swoją dziewczynę, zmykali co tchu w cztery strony świata: jedni – na północ, drudzy – na południe, inni – na wschód, a inni wreszcie – na zachód.

Obłąkane oczy wuja Tarabuka wytężały się w ślad za zbiegami. Dłonie jego wyciągnęły się teraz kolejno w kierunku wszystkich czterech ulic.

– Chwytajcie je! Chwytajcie! – zawołał z rozpaczą nieludzką. – To utwory moje! Moje utwory!

– Wariat! Wariat! – zawołano znowu w tłumie – Szaleniec! Obłąkaniec! O jakich on utworach gada?

– Utwory moje, utwory! – wrzeszczał wuj Tarabuk. – Było ich tysiąc i wszystkie uciekły! Uciekły i uniosły ze sobą wszystek skarb mego ducha! Znalazły sobie jakichś młokosów, urwipołciów, wisusów68 spod ciemnej gwiazdy i uciekły z nimi na wschód i zachód, północ i południe!

Rzuciłem znowu okiem na cztery z placu wychodzące ulice i ze smutkiem stwierdziłem, że resztki wiadomego „tysiąca” zmykały co tchu po wspomnianych ulicach, ginąc mi z oczu na zakrętach.

Wuj Tarabuk znieruchomiał, zesztywniał, stracił chwilowo czucie, rozum i wolę. Ująłem go pod ramię i skierowałem jego kroki ku pałacowi. Szedł posłusznie i bezwiednie, chociaż z widocznym trudem. Tłum gapiów towarzyszył nam aż do samego domu.

Gdym wszedł z wujem do pokoju, szepnął głosem doszczętnie złamanym:

– Ktokolwiek jesteś – zły duch czy przyjaciel – posadź mnie w fotelu, gdyż jestem bezwzględnie zmęczony, a nie mam siły woli, której nakaz potrafiłby doprowadzić mnie do postawy siedzącej.

Usadowiłem wuja w fotelu i stanąłem tuż obok.

– Wuju – rzekłem – opamiętaj się i uspokój. Czy nie poznajesz mnie? To ja, twój siostrzeniec, Sindbad!

– Wierzę ci na słowo – odparł wuj – aczkolwiek stokroć wolę własnymi oczyma sprawdzić tożsamość twej osoby.

I wuj podniósł na mnie swe oczy, dotąd nieruchome i nic nie widzące.

– Poznaję cię – szepnął głosem słabym i wątłym – poznaję cię, mój drogi Sindbadzie. Przybywasz właśnie w chwili, gdy, nauczony gorzkim doświadczeniem, mogę ci dać dobre i cenne na przyszłość rady. Trwalszy jest pergamin, trwalszy jest papier, niźli pamięć płochej dziewczyny. Jeśli kiedykolwiek będziesz wiersze pisywał, notuj je na pergaminie lub na papierze, kreśl je kciukiem lub małym palcem na piasku, lecz nie karbuj ich nigdy w pamięci dziewczęcej! Tysiącu dziewcząt powierzyłem swe utwory i ani jedna z tego tysiąca nie dotrzymała mi co dzień ponownie składanej przysięgi! W ostatnich czasach spłodziłem tyle wierszy, że na każdą dziewczynę przypadło dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć cudownie rymowanych utworów. Czyliż mogłem świeżej i młodej pamięci dziewczęcej udzielić wspanialszego i wdzięczniejszego brzemienia? A jednak spotkała mnie niewdzięczność, wołająca o pomstę do nieba! Wprawdzie zauważyłem, iż od pewnego czasu wszystkich tysiąc przybladło nieco i zmizerniało. Nie zauważyłem wszakże, iż wszystkich tysiąc knuło przeciwko mnie spisek potworny i zbrodniczy! Nie wiem doprawdy, jak i gdzie, i kiedy wszystkich tysiąc zaręczyło się z jakimiś urwisami, pędziwiatrami, oczajduszami i wspólnie ze zgrają swych narzeczonych umyśliły gromadną ucieczkę. Dzień dzisiejszy był właśnie umówionym dniem owej ucieczki. Skoro świt – posłyszałem w pałacu jakiś szmer i szelest, i pełną śmieszków krzątaninę. Byłem jednak tak znużony nocą bezsenną, że mi się nie chciało wstać z łóżka i zbadać przyczyny owych szmerów i szelestów. Przymknąłem oczy i zdrzemnąłem się najsmakowitszą drzemką poranną, która, nie wchodząc w zakres obowiązkowego snu, stanowi tym milszą, że niespodzianą gratkę. Nigdy jeszcze tak smacznie, tak głęboko i tak zapamiętale nie drzemałem. Drzemka, aczkolwiek wyjątkowo pokrzepiająca, trwała krótko, jak każde w ogóle szczęście. Ocknąłem się dość rześko i, przypomniawszy sobie owe szmery i szelesty, jąłem bacznie nasłuchiwać. W pałacu jednak tym razem trwała cisza tak doskonała i tak nieskalana, jakby go ktoś wyludnił. Pośpiesznie tedy wdziałem na się ubranie i przebiegłem cały pałac, aby wykryć przyczynę wspomnianych szmerów i szelestów. Zajrzałem też i do komnat, w których mieszkały dziewczęta. Komnaty były puste. Złe przeczucie ścisnęło mi serce, a w gardle doznałem czegoś w rodzaju wielce nieznośnej dławicy. Tknięty złym w sercu przeczuciem i udręczony nieznośną w gardle dławicą, wybiegłem z pałacu. Widok tłumu, zgromadzonego na ulicach, potwierdził moje obawy. Biegłem dalej i, o ile pamiętam, przytomność umysłu malała we mnie z każdym krokiem. Trudno mi obecnie powiedzieć, z jak wielkim zasobem pilnie malejącej przytomności dotarłem wreszcie do placu. Tam zdybałem moje dziewczęta. Brak mi słów, drogi Sindbadzie, aby ci opisać rozpacz, która mnie ogarnęła na widok tego, jak niewierne dziewczęta wraz ze swymi narzeczonymi zmykały konno sprzed moich przerażonych oczu! Nadaremniem wołał, nadaremniem groził, nadaremniem wstydził je69, przypominając dane mi wczoraj jeszcze przysięgi! Nic nie pomogło! Nic ich nie odwróciło, nie powściągnęło od zamierzonej ucieczki! Własnymi oczyma musiałem patrzeć na to, jak znikały kolejno na zakrętach ulic, raz na zawsze pozbawiając mnie moich utworów, które z pewnością wyrzucą ze swej pamięci w chwili, gdy poślubią owych urwipołciów! Tłum wziął mnie zapewne za wariata i bronił mi dostępu do dziewcząt, sądząc, że zamierzam je zabić w napadzie jakiegoś szaleństwa lub obłędu. Pouciekały wszystkie! Straciłem bezpowrotnie mój kilkoletni dobytek poetycki! Zostałem oto sam – bez tysiąca dziewcząt i bez dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu tysięcy moich arcydzieł!

 

Wymówiwszy to słowo: arcydzieł, wuj Tarabuk załamał dłonie i rozpłakał się jak dziecko. Pocieszałem go, jak mogłem i jak umiałem, ale cóż znaczyły słowa pociechy wobec tak nieodpartej a tak rozpaczliwej rzeczywistości? Wuj płakał dopóty, dopóki mu łez całkiem nie zbrakło. Wówczas sam stwierdził swój stan wewnętrzny.

– Przed chwilą na placu – rzekł smutnie – zbrakło mi słów, aby swą rozpacz wypowiedzieć. Obecnie zbrakło mi łez, aby swój ból wypłakać. Tedy pozostaje mi jedno: spać póty, póki się nie wyśpię i nie odzyskam sił do nowej pracy.

Sam własnoręcznie ułożyłem wuja do snu. Zasnął snem tak kamiennym, że obudził się dopiero nazajutrz wieczorem. Sen go niezwykle pokrzepił, a nawet odmłodził. Nie zdradzał tym razem żadnych na umyśle uszkodzeń. O niedawnej klęsce napomykał chyba ten jeden nowo nabyty nałóg, iż wuj bardzo często używał w rozmowie słowa tysiąc, co jednak nie tylko nie robiło złego wrażenia, lecz nawet wzmacniało liczebnie poniektóre wspomniane przez wuja przedmioty.

– Jakże się spało? – spytałem ockniętego.

– Do tysiąca piorunów, niezgorzej! – zawołał wuj, przecierając oczy. – Czemuż tak patrzysz na mnie, jakbyś miał tysiąc oczu we łbie? Jestem tak głodny, że chętnie bym pożarł tysiąc wołów. Przy obiedzie opowiesz mi swoje przygody. Wiem z góry, że masz nie byle co do opowiedzenia, bo tysiączny z ciebie chłop. A opowiedz mi wszystko dokładnie, bo ostatnim razem jeno tysiączne przez tysiączne opowiedziałeś. O ile pamiętam, powracasz z czwartej podróży. Nie martw się, jeśli ci się niezupełnie udała, bowiem, jak mówi przysłowie: do tysiąca razy sztuka.

Wuj zamiast: „setny chłop”, mawiał obecnie: „tysiączny chłop”, zamiast: „piąte przez dziesiąte”, używał wielce niefortunnego wyrażenia: „tysiączne przez tysiączne”, zaś zawartość przysłowia: „do trzech razy sztuka” pomnożył i rozwlekł aż do tysiąca.

Przy obiedzie opowiedziałem mu wszystko, co mi się zdarzyło. Wuj słuchał z ciekawością, lecz przy końcu opowiadania twarz mu się wydłużyła, a w oczach zjawił się dość przykry wyraz goryczy.

– Widzę, żeś pomimo obietnicy żadnej ze spotkanych królewien nie ofiarował mego wiersza – rzekł wreszcie z bezdennym smutkiem w głosie.

– Miałem tyle kłopotów, nieszczęść, zdarzeń i wrażeń, że zupełnie o tej obietnicy zapomniałem.

Wuj nic na to nie odpowiedział, ale czułem, że na dnie serca ma do mnie urazę.

Dzień cały aż do nocy spędziliśmy na rozmowach. Noc przyszła jasna, wonna, gwiaździsta. Zasnąłem snem mocnym. Nawiedziła mnie we śnie Urgela i przez noc całą grała mi na złotej lutni. Gdy się zbudziłem nad ranem, ujrzałem wuja, który stał przy mnie i wsłuchiwał się w cudowne dźwięki, z mego snu na świat wybiegłe.

– Trzeba przyznać tej twojej Urgeli, że gra pięknie jak z nut! – zauważył, przyglądając mi się uważnie.

– Odwiedza mię co noc we śnie, a ma w dłoni lutnię złotą – odrzekłem.

– Czybyś jej nie mógł poprosić, aby mi się tej nocy przyśniła? – spytał wuj nieśmiało.

– Nie mogę – odrzekłem – ponieważ dla niej przyśnić się znaczy tyle, co poślubić. Trudno mi ją prosić o to, aby poślubiła wuja, gdyż mnie właśnie jest poślubiona.

Wuj westchnął głęboko i nic nie odpowiedział.

Od czasu przyjazdu mego do Bagdadu Diabeł Morski nie przyśnił mi się ani razu, nie znalazł bowiem miejsca dla siebie we wnętrzu mego snu, który całkowicie zapełniała Urgela. Dźwięki jej lutni odstraszały Diabła Morskiego, a prócz tego trudno było takiemu jak wspomniany diabeł potworowi przedostać się do snu, na którego straży stała cudowna wróżka. Przypuszczam też, iż nie chciał objawić mi się w jakiejkolwiek postaci ludzkiej, gdyż wiedział, że go poznam tym razem po pysku diabelskim, który od czasu do czasu będzie mi musiał ukazać. Postanowił więc użyć innego fortelu, aby mnie skusić do nowej podróży i obarczyć mnie w ten lub inny sposób wiadomym listem.

Pewnego razu, gdym spacerował za miastem, zjawił mi się we własnej swojej postaci. Zdziwiła mnie jego zuchwałość i bezczelność.

– Jak śmiesz na oczy mi się pokazywać? – zawołałem gniewnie. – Natręctwo twoje nie ma granic ani miary!

– Nie gniewaj się na mnie – odpowiedział Diabeł Morski – postanowiłem nigdy nie kusić cię do podróży, lecz do innych zgoła czynów.

– Do jakich? – spytałem, marszcząc brwi.

– Do błahych – odrzekł Diabeł spokojnie – mianowicie pragnę cię zniewolić do tego, abyś, po pierwsze – zabił we śnie Urgelę, po wtóre – zamordował na jawie wuja Tarabuka i po trzecie – śmiał się z tych dwóch czynów i we śnie, i na jawie.

Słowa te oburzyły mnie tak, że w pierwszej chwili osłupiałem z nadmiaru oburzenia. Potem wpadłem w taką wściekłość, jakiej z pewnością nikt pod słońcem nie doznał.

– Zabiję cię, potworze przeklęty! – wrzasnąłem, wyciągając i tężąc pięście. – Zabiję cię, zanim zdążysz raz jeszcze powtórzyć te słowa zbrodnicze!

Z zaciśniętymi pięściami rzuciłem się na Diabła. Lecz ten ostatni, udając przerażenie, zaczął co tchu przede mną uciekać. Wściekłość moja wzrastała coraz bardziej, gdyż potwór, uciekając, odwracał ku mnie swój łeb i powtarzał wciąż te wyrazy:

– Musisz zabić we śnie Urgelę, zamordować na jawie wuja Tarabuka i śmiać się z tych dwóch czynów i we śnie, i na jawie!

Ścigałem go niestrudzenie, lecz uchodził tak chyżo, że wymykał mi się z rąk w chwili, gdy byłem już pewien swego zwycięstwa. Wściekłość moja była tak wielka, że postanowiłem ścigać go dzień i dwa, i trzy, dopóty, dopóki nie pochwycę go i nie ukaram! Oślepłem w tej chwili na wszelkie inne uczucia prócz gniewu i zemsty. Nie widziałem wokół i przed sobą nic prócz Diabła Morskiego, którego chciałem, którego musiałem pochwycić. Któż mi uwierzy, gdy powiem, żeśmy biegli dwa dni i dwie noce bez ustanku! A jednak tak było! Dwa dni i dwie noce bez wytchnienia, bez spocznienia! Diabeł uciekał w stronę Balsory i na trzeci dzień goniłem go już po ulicach tego miasta. Nie zauważyłem jednak, że się znajdujemy w Balsorze. Oślepiony wściekłością, nie widziałem miasta, widziałem tylko Diabła, którego chciałem, którego musiałem pochwycić. Potwór tymczasem skierował swój bieg w stronę portu Balsorskiego. Biegłem za nim. Dotarliśmy w ten sposób do samego portu, gdzie stał okręt, który w tej chwili właśnie miał odbić od brzegu. Lecz nie widziałem okrętu, ani portu – widziałem tylko Diabła, którego musiałem pochwycić. Odwrócił właśnie ku mnie swój łeb i po raz ostatni zawołał:

– Musisz zabić we śnie Urgelę, zamordować na jawie wuja Tarabuka i śmiać się z tych dwóch czynów i we śnie, i na jawie.

Powtórzył te słowa po raz ostatni i wbiegł na pokład odchodzącego okrętu. Wbiegłem za nim. Nie zauważyłem, że okręt odbił już od brzegu i kołysał się na falach wezbranego morza. Nie mogłem tego zauważyć, gdyż właśnie w tej chwili postrzegłem, że na karku Diabła Morskiego sterczy rąbek jakiegoś białego przedmiotu, za który łacniej go mogłem pochwycić. Szybko więc wyciągnąłem dłoń i schwyciłem ów rąbek, który został mi w dłoni, podczas gdy Diabeł Morski jednym susem przesadził burtę okrętu i zniknął w głębinie morza. Zostałem na pokładzie płynącego kędyś okrętu z owym białym przedmiotem w dłoni, który to przedmiot był ni mniej, ni więcej – tylko znanym mi już od dawna listem Diabła Morskiego.

Ma się rozumieć, iż moje nagłe i niezwykłe wraz z Diabłem Morskim wtargnięcie na pokład nie uszło uwagi kapitana i załogi. W pierwszej chwili na widok ściganego przeze mnie potwora kapitan osłupiał, a załoga skamieniała ze zdziwienia. Dzięki tym dwóm okolicznościom osłupienia i skamienienia – nie stawiano nam żadnych przeszkód i pozwolono wbiec na pokład odpływającego okrętu. Obecnie wszakże i kapitan i załoga otrząsnęła się z pierwszych zbyt gwałtownych wrażeń i postanowili zapewne w ten lub inny sposób zaznaczyć swe odrębne stanowisko w sprawie mego samozwańczego włączenia swej osoby do liczby legalnych pasażerów.

Skupiono się wokół mnie w chwili, gdym stanął w miejscu, dzierżąc w dłoni list Diabła Morskiego, który właśnie, przeskoczywszy krawędź okrętu, zniknął w głębinie spienionego morza. Wielki zgiełk i tumult uczynił się dokoła mej nieszczęśliwej osoby. Jeden ze starych i wytrawnych marynarzy zbliżył się wręcz do mnie i jął mnie pilnie i badawczo od stóp do głów oglądać. Zastygłem w miejscu bez ruchu z rozwartymi na oścież oczyma i z wyciągniętą przed się dłonią, w której tkwił list przeklęty. Zrozumiałem, że byłem igraszką diabelskiego fortelu, z którego pomocą natrętny potwór po raz już piąty zmusił mnie do podróży.

Pochłonięty ową myślą, nie zauważyłem nawet, że stary i wytrawny marynarz dotknął z lekka mej przed się wyciągniętej dłoni, a następnie ujął dwoma palcami list, który w niej sterczał. Wówczas opuściłem dłoń pozbawioną listu i zbladłem. Stary i wytrawny marynarz zbliżył list do oczu i zaczął go starannie odczytywać. Po czym znów spojrzał na mnie, ale tym razem tak groźnie, że struchlałem. Stary i wytrawny marynarz zauważył natychmiast moje struchlenie i zapewne był upojony potęgą własnego wzroku, gdyż w milczeniu począł raz po raz miotać na mnie błyskawice nieodpartych i nieuniknionych spojrzeń. Czynność owa trwała chwil kilka i przyprawiła mnie o szczególny rodzaj nieznośnych, a nieznanych mi dotychczas cierpień, które się przejawiały na zewnątrz uporczywą drgawką całego ciała, tudzież wielce przykrym brakiem tchu w piersiach. Nauczony gorzkim doświadczeniem wiedziałem, że czeka mnie zatarg z całą załogą – zatarg, który może zakończyć się bardzo smutnym dla mnie wyrokiem. Wolałem jednak jak najgorsze, byle natychmiastowe rozstrzygnięcie moich losów, niźli owo milczące miotanie spojrzeń starego i wytrawnego marynarza. Nie mogłem ich znosić dłużej, toteż drżącym i przerywanym głosem zawołałem, a raczej zaszeptałem, błagalnie wyciągając ku niemu dłonie:

 

– Nie dręcz mnie bezpotrzebnie pociskami swych spojrzeń, stary i wytrawny marynarzu! Mów wprost, co masz do powiedzenia! Szczerze i dokładnie odpowiem na każde twoje pytanie, choćby odpowiedź moja miała pociągnąć za sobą karę śmierci! Wolę śmierć szybką niż twoje długotrwałe spojrzenia! Nikt nigdy jeszcze dotąd nie patrzył na mnie w ten sposób!

– Znam potęgę mego wzroku – odparł stary i wytrawny marynarz – wypróbowałem jej na niejednym zbrodniarzu, lecz każda nowa próba sprawia mi nową przyjemność. Nikt i nic nie ukryje się przed mym wzrokiem. Widzę cię – na wskroś, na wylot, na przestrzał i do cna. List, który w czas udało mi się wyrwać z twej dłoni, jest listem Diabła Morskiego – ty zaś jesteś jednym z jego najbliższych krewniaków. Obecność tego listu na okręcie wróży klęski i nieszczęścia. Jedynym dla nas, aczkolwiek niezupełnym ratunkiem – jest jak najrychlejsze pozbycie się tego listu oraz twojej osoby, która bezprawnie wbiegła na pokład, poprzedzona z tych lub innych powodów przez samego Diabła Morskiego. Nie moją jest rzeczą wybór środków i sposobów pozbycia się ciebie i listu. Wybór ten należy do naszego kapitana, który jest obecny i który słyszał z pewnością moje powyższe sprawozdanie.

Kapitan spojrzał na mnie spode łba i po chwili rzekł głosem surowym:

– Czy chcesz i czy możesz odeprzeć zarzuty, którymi cię obarczył stary i wytrawny marynarz?

– Chcę i mogę! – odparłem. – Nie jestem bowiem krewnym Diabła Morskiego, lecz ślepym narzędziem jego przebiegłych i natrętnych knowań70.

Nabrałem tchu, odchrząknąłem głośno i opowiedziałem kapitanowi wszystkie moje z Diabłem Morskim przygody, nie wyłączając ostatniej, która mnie przeciw woli i wbrew zamiarom wpędziła na pokład okrętu.

– Tak! – dorzuciłem na końcu. – Przysięgam na miłość, jaką czuję dla wuja mego Tarabuka, że Diabeł Morski usidlił mnie w swych sieciach i z pomocą umyślnej obelgi oraz udanej ucieczki – uprowadził mnie z Bagdadu do Balsory, a z Balsory – na pokład waszego okrętu w chwili jego odjazdu.

– Czy masz jakiekolwiek dowody na potwierdzenie prawdy tych słów?– spytał kapitan.

– Mam! – zawołałem radośnie.

– Słuchamy tedy – rzekł kapitan.

– Mam wprawdzie jeden tylko dowód, ale za to niezbity! – zawołałem znowu w uniesieniu.

– Cóż to za dowód? – spytał stary i wytrawny marynarz, ironicznie mrużąc oczy.

Pod wpływem nadmiernych wrażeń, a szczególniej pod przemocą spojrzeń starego i wytrawnego marynarza wszystkie myśli zmąciły mi się w głowie i ani przypuszczałem, iż dowód, który na poparcie mych wyznań przytoczę, narazi mnie na to, na co mnie właśnie naraził. Spojrzałem prosto w oczy kapitanowi i rzekłem:

– Jedynym, ale niezbitym dowodem mej prawdomówności jest ten, że goniąc w ślad za bezczelnym Diabłem nie zdążyłem się nawet pożegnać z wujem Tarabukiem dla tej właśnie przyczyny, iż nie zamierzałem zgoła udać się w jakąkolwiek podróż.

Cała załoga wybuchnęła głośnym śmiechem, któremu wtórował sam kapitan.

– Koszałki-opałki! – zawołał stary i wytrawny marynarz. – Kręty-węty! Tere-fere-kuku! A maszże tam jeszcze w zapasie choćby kilkoro takich cacanych dowodów? Dowody tego rodzaju w naszych oczach mają wartość opowiadań babuni dla grzecznych dzieci, z tą tylko różnicą, że jesteś zgoła niepodobny do babuni, my zaś nie jesteśmy grzecznymi dziećmi! Jesteś krewnym Diabła Morskiego i – basta! Poznaję to po wyrazie twych oczu, po rysach twarzy, po głosie i po tym, że nie mogłeś zbyt długo znosić mych potężnych i wypróbowanych spojrzeń! Starego wróbla nie weźmiesz na plewy! Zanadto jestem stary i zanadto wytrawny, aby zaufać byle wybiegom takiego jak ty diabelskiego gagatka. Powtarzam więc, iż wybór sposobów pozbycia się raz na zawsze ciebie i owego listu należy nie do mnie, lecz do kapitana.

– Rozkazuję – rzekł kapitan – rozkazuję staremu marynarzowi, aby list niezwłocznie rzucił do morza. Ciebie zaś, krewniaku diabelski, wysadzimy na pierwszym lądzie, który po drodze spotkamy. Przypuszczam iż będzie to ląd, a raczej wyspa bezludna, na której albo zginiesz z głodu, albo umrzesz z nadmiaru samotności, albo skonasz z powodu zbyt wyłącznego przebywania sam na sam ze sobą, ile że jesteś nasieniem diabelskim i obecnością swoją nie tylko innym, lecz i sobie samemu możesz, jak myślę, śmiertelnie dokuczyć.

Nic na to nie odrzekłem. Czułem, że wszelkie z mej strony tłumaczenia spełzłyby na niczym. Przez dwa dni żeglugi nie zobaczyliśmy naokoło ani lądu, ani wyspy. Przez te dwa dni karmiłem się tylko chlebem i wodą, które mi podawano z rozkazu kapitana.

Nocą, jak zazwyczaj, piękna Urgela grywała mi na złotej lutni i dźwięki jej pieśni, przelewając się swym nadmiarem przez brzegi snu, napełniały czarownym echem wnętrze całego okrętu, który kołysał się w takt ich melodii.

Zauważył to kapitan i załoga, a przede wszystkim stary i wytrawny marynarz.

Nie pytano mnie jednak o przyczyny i źródła owych dźwięków, ustalił się bowiem na okręcie taki obyczaj, że nikt do mnie się nie zbliżał i nikt ze mną nie rozmawiał. Słyszałem tylko z dala, jak stary i wytrawny marynarz tłumaczył kapitanowi pochodzenie owych dźwięków.

– Krewni Diabła Morskiego – mówił, znacząco marszcząc brwi – krewni Diabła Morskiego lubują się czasem w połykaniu rozmaitych przedmiotów, sprzętów i narzędzi, gdyż żołądki ich trawią nawet kamienie. Ten, który na naszym przebywa pokładzie, pewnikiem okradł jakiegoś muzykanta wędrownego, aby skradzionym instrumentem nasycić swój wiecznie głodny żołądek. Może połknął harfę, albo skrzypkę71, albo wiolonczelę72, albo basetlę73, albo cytrę74, albo gitarę, albo drumlę75 jakowąś, która, zamiast burczeć, będzie mu grała w brzuchu dopóty, dopóki jej do cna nie strawi.

Kapitan wielce podziwiał zasoby wiedzy starego i wytrawnego marynarza, ten zaś smutnie głową kiwał, jakby bolejąc nad połkniętą przeze mnie drumlą lub gitarą. Wreszcie na trzeci dzień mitrężnej76 żeglugi ujrzeliśmy przed sobą wyspę samotną, bezludną i skalistą. Na tej właśnie wyspie wysadzono mnie, a raczej kazano wysiąść. Zaledwo stopą dotknąłem lądu wyspy, okręt odpłynął i wkrótce znikł mi z oczu. Zostałem sam, nie wiedząc, gdzie się znajduję. Wyspa pokryta była skałami. Zresztą – ani drzew, ani ptaków, ani strumieni, ani nawet źdźbła trawy. Skały, skały i skały. Pomiędzy skałami wiły się ścieżki zawiłe. Zacząłem się błąkać po tych ścieżkach, rozmyślając o bliskiej śmierci głodowej, która mnie czekała.

Nagle na zakręcie jednej ścieżki ujrzałem pałac kuty w skale. Miał olbrzymie drzwi z szarego kamienia, które stały otworem. Natychmiast wszedłem do wnętrza pałacu. Wbiegłem po pustych schodach na piętro, a stamtąd do obszernych, złocistych komnat, w których unosił się smaczny zapach rozmaitych potraw. Komnaty jednak były puste, bezludne, samotne. Węsząc zapachy smażonego, pieczonego i duszonego mięsiwa, szedłem dalej – z komnaty w komnatę, aż wreszcie w ostatniej komnacie ujrzałem postać ludzką. Był to ani zbyt młody, ani zbyt stary tłuścioch, ubrany w szaty jaskrawożółte i tak lśniące, że mimo woli przesłoniłem dłonią urażone oczy. Pulchna jego twarz posiadała aż trzy pulchne podbródki, które co chwila głaskał nie mniej pulchną dłonią. W zadumie i w skupieniu poruszał pulchnymi wargami i pomlaskiwał pulchnym językiem tak, jakby rozważał smak zjedzonych przed chwilą potraw, których woń gęsta, tłustawa i jeszcze ciepła obficie przesycała i urozmaicała powietrze komnaty. Nie spojrzał nawet na mnie, zbyt zajęty rozsmakowywaniem swych świeżych i wonnych wspomnień podniebieniowych.

Każdy jego ruch i każdy wyraz twarzy budził we mnie tak nieznośny i tak zapalczywy apetyt, że nie mogłem ani na mgnienie oderwać swych oczu od owych ruchów i wyrazów. Trwaliśmy tak w milczeniu przez chwil kilka.

Wreszcie tłuścioch raczył zwrócić uwagę na moją obecność i nie zdziwiony nią zgoła, głosem tłustawym i smakowitym rzekł, niby od niechcenia:

– A, bardzo mi przyjemnie ujrzeć znienacka w mym własnym pałacu gościa poniekąd nieproszonego.

– Jestem podróżnikiem, zbłąkanym wśród skał tej wyspy – odrzekłem, wsłuchując się w jego nieustanne mlaskanie językiem. – Przypuszczam, iż na całej kuli ziemskiej nie ma człowieka głodniejszego ode mnie, który by jednocześnie wdychał nozdrzami tyle smakowitych a uroczych zapachów!

– Jak to! – zawołał tłuścioch z wielkim niepokojem. – Jesteś głodny i nikt cię dotąd nie nakarmił! Bój się Boga, człowieku marudny, czemuś wcześniej do mnie nie przyszedł? Byłbyś sobie podjadł świeży i wonny obiadek, a teraz, niestety, będziesz musiał zadowolić się odgrzanymi resztkami. Z góry cię za to przepraszam, ale Bóg widzi, że nie moja w tym wina! Jak mogłeś tak się spóźnić na obiad? Wyrządziłeś mi, człowieku niedobry, wielką krzywdę i większą jeszcze przykrość. Powiedz że mi co prędzej, człowieku uparty, czy masz dostateczny apetyt, gdyż w razie braku apetytu dam ci ziółek gorzkich, które apetyt natychmiast pobudzą.

– Ziółka mi są zgoła niepotrzebne! – zawołałem niecierpliwie. – Mam wprost wilczy apetyt i każda chwila zwłoki jest dla mnie męczarnią nie do zniesienia!

– Cierpliwości, cierpliwości, człowieku gwałtowny! – rzekł tłuścioch z uśmiechem dobrotliwym. – Musimy przede wszystkim zasiąść do tego oto stołu, który tkwi niemal w pośrodku komnaty.

66rojny – rojący się od czegoś. [przypis edytorski]
67zgiełkliwie – gwarnie, głośno. [przypis edytorski]
68urwipołeć, wisus – określenia synonimiczne: łobuz, urwis. [przypis edytorski]
69wstydzić kogoś – zawstydzać. [przypis edytorski]
70knowanie – intryga, podstęp, spisek. [przypis edytorski]
71skrzypka (gwar.) – skrzypce. [przypis edytorski]
72wiolonczelę – tenorowo-basowy instrument strunowy z grupy smyczkowych. [przypis edytorski]
73basetla – instrument smyczkowy o niskiej skali, posiadający od 2 do 4 strun kształtem przypominający wiolonczelę, większy od niej, a mniejszy od kontrabasu. [przypis edytorski]
74cytra – ludowy instrument muzyczny strunowy, szarpany; stroi się go naciągając odpowiednio struny za pomocą kluczy; gr. kitara. [przypis edytorski]
75drumlę – niezwykle prosty, niewielki ludowy instrument muzyczny z grupy idiofonów (tj. samodźwięcznych), zbudowany z ruchomej podłużnej blaszki ujętej obejmą; grający zwykle wkłada nieruchomą obejmę do ust, językiem wprawiając w drgania blaszkę, przy czym jama ustna pełni rolę pudła rezonansowego; drumla jest popularna w Europie (np. w kapelach cygańskich), Azji, na Alasce. [przypis edytorski]
76mitrężny – wykonywany na marne, nieprzynoszący rezultatu; od: mitrężyć: marnować. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora