Za darmo

Przygody Sindbada żeglarza

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Nie zapieram się mych zamiarów – odrzekłem, spuszczając nieco oczy.

– Nie zapierasz się? – szepnął wuj głosem przerażonym. – Dobrze robisz, że się nie zapierasz. W każdym razie stokroć jest lepiej niedopierać się, niż zapierać. Kiedyż odjeżdżasz?

– Natychmiast.

– A więc – do widzenia!

– Do widzenia!

Tegoż dnia byłem w Balsorze, a nazajutrz olbrzymi okręt unosił mnie po morzu do krajów nieznanych.

Dzień był tak upalny, że kapitan postanowił po kilku godzinach podróży przybić chwilowo do brzegu, ażeby dać możność załodze gwoli ochłody zażycia kąpieli morskiej. Cała wtedy załoga wysiadła na brzeg i po chwili setka obnażonych ciał ludzkich z radością pogrążyła się w wodzie.

Obnażyłem się na ostatku i ja i, złożywszy ubranie na brzegu, wskoczyłem do wody i dałem nura, gdyż pływać umiałem doskonale.

Podczas gdym się kąpał, Diabeł Morski wypłynął nagle na brzeg i poskoczył na brzuchu wprost do mego ubrania. Domyśliłem się, iż chce znów włożyć mi do kieszeni ów list przeklęty, który mi tylu klęsk i nieszczęść przyczynił. Odpłynąłem jednak zbyt daleko od brzegu i nie mogłem już mu wówczas przeszkodzić. W pierwszej chwili miałem zamiar okrzykiem zwołać na pomoc całą załogę, lecz w porę powściągnąłem się od owego okrzyku. Znajomość moja z Diabłem Morskim mogła, jak zazwyczaj, zbudzić rozmaite podejrzenia i całą załogę przeciwko mnie usposobić. Albo odwrócono by się ode mnie, albo – co gorzej – poniechano by mnie na brzegu. Musiałem więc, milcząc, patrzeć na to, jak Diabeł Morski pilnie i starannie wsuwa do mojej kieszeni znany mi dobrze list, a potem bezkarnie wraca do morza, aby się w nim pogrążyć.

Tymczasem kapitan dał znak, iż kąpiel skończona. Wdzieliśmy na się swe ubrania i co prędzej wróciliśmy na pokład.

Nie miałem czasu, ani sposobności pozbycia się diabelskiego listu, gdyż marynarze towarzyszyli mi nieustannie, a jeden z nich ujął mnie nawet przyjaźnie pod ramię i wesoło wrócił ze mną na pokład.

Wiedziałem, że obecność w kieszeni przeklętego listu wróży mi klęski i nieszczęścia. Cóż jednak miałem począć? Okręt płynął z szybkością błyskawiczną. Nadaremnie starałem się osamotnić. Marynarze poczuli dla mnie szczerą przyjaźń i nie opuszczali mnie nawet na chwilę. Uciekłem się tedy do wybiegu – zaproponowałem marynarzom strzelanie z łuku – dla rozrywki. Zaczęliśmy strzelać kolejno, aby zbadać kto najlepiej i najdalej strzela. Gdy przyszła kolej na mnie, rzekłem z udanym i dość zresztą niedołężnym uśmiechem:

– Strzelam zazwyczaj tak daleko, że dla poznaki mojej strzały wolę przypiąć do brzechwy44 kawał papieru.

Drżącą ręką wyjąłem z kieszeni list diabelski, przytwierdziłem go mocno do brzechwy i, z całych sił napiąwszy cięciwę, wypuściłem lotną strzałę w powietrze. Wystrzeliłem jednak tak nieoględnie, że strzała zamiast przed się, wzbiła się wzwyż nad okrętem i, dosięgnąwszy pewnej wyżyny, zaczęła z szybkością spadać z powrotem. Byłem zrozpaczony! Oczy wszystkich podniosły się wzwyż – za strzałą. Cała załoga z ciekawością śledziła ruchy strzały.

– Spadnie z powrotem na pokład, czy nie spadnie? – mówił jeden z marynarzy, wytrzeszczając ciekawie oczy.

– Chyba nie spadnie – zauważył drugi.

– Pewnikiem spadnie – twierdził, ku mojej rozpaczy, trzeci.

– Już spada! – zawołał czwarty.

– Spada wprost na pokład! – pochwycił piąty.

– Spada, spada! – krzyknęła radośnie cała załoga.

I strzała spadła. Spadła wprost na pokład wraz z listem diabelskim, który tak mocno i tak starannie przytwierdziłem do brzechwy. Tysiące rąk wyciągnęło się ku strzale. Struchlałem. Czułem, że za chwilę zemdleję. Zrobiłem wysiłek, aby nie utracić zmysłów. Strzała przechodziła z rąk do rąk. Przyglądano się jej uważnie i ciekawie. Wreszcie pochwycił ją jeden ze starych i wytrawnych marynarzy. Rzucił jeno okiem na list diabelski i, widocznie zrodziło się w nim jakoweś podejrzenie, gdyż przymrużył oczy, skrzywił się, odczepił list od brzechwy i zaczął go najpierw pilnie oglądać, a potem z wolna odczytywać. Byłem zgubiony.

– Toś jeno dla poznaki strzałę swoją w tę szatę diabelską wystroił? – spytał mnie wreszcie z szyderczym uśmiechem, którego nigdy nie zapomnę.

Milczałem.

– Takiego starego jak ja wróbla nie weźmiesz na plewy! – mruczał znowu marynarz. – Znam ja charakter pisma diabelskiego z opowiadań mego dziada. Słuchajcie, panowie załoga, sam to Diabeł Morski własnoręcznie ten list, do brzechwy przytwierdzony, pisał i własnoręcznie go adresował na imię tego podróżnika, który jest takim znakomitym strzelcem, że sama strzała powraca do niego, jak pies wierny do swego pana!

Zgiełk i ruch uczynił się na pokładzie. Jedni szemrali – inni mruczeli złowrogo pod wąsem – inni jeszcze – wygrażali mi pięściami. Kapitan spojrzał na mnie surowo i rzekł głosem poważnym, a zgoła nieprzychylnym:

– Nie wiemy, jakie węzły pokrewieństwa czy też powinowactwa łączą ciebie z Diabłem Morskim, podejrzany cudzoziemcze. To jedno wiemy, iż obecność na okręcie listu Diabła Morskiego wróży nam klęskę. Musimy więc w ten lub w inny sposób pozbyć się i ciebie, i owego listu. List rozkazujemy ci natychmiast wrzucić do morza. Ciebie zaś wysadzimy na pierwszym lądzie, zanim to jednak nastąpi odmawiamy ci wszelkich pokarmów, ponieważ według naszych obyczajów nie wolno nam bezkarnie dzielić się swym pożywieniem z diabłami lub z ich najdalszymi nawet krewniakami.

Milcząc, wrzuciłem list Diabła Morskiego do odmętu fal. List skurczył się, rozwiał się w pianę i zniknął. Wiedziałem z góry, że wszelkie moje tłumaczenia trafią na ogólną niewiarę. Wolałem więc milczeć. Usunąłem się na przeciwległy kraniec pokładu i – osamotniony – wyczekiwałem mężnie dalszych wypadków.

Tymczasem niebo zachmurzyło się nagle i szalony wicher zaczął hulać po morzu. Oczy moje nigdy nie widziały takiej burzy. Zdaje mi się, iż była to burza zaklęta – zrodzona pod piekielnym wpływem diabelskiego listu. Wicher złamał nam żagle i ster. Okręt bezsilny i bezradny płynął tam, gdzie go gnała nieprzewidziana wola opętanej wichury.

Kapitan – zachowując zimną krew – stał na przedzie okrętu i poglądał przez lunetę w dal, która się zasnuwała coraz czarniejszymi chmurami. Nagle luneta zadrżała mu w ręku, a twarz jego powlekła się śmiertelną bladością.

– Baczność! – zawołał głosem, pełnym rozpaczy. – Widzę z dala czarną plamę, która jest na pewno – Górą Magnetyczną!

Ta sama śmiertelna bladość powlekła natychmiast oblicza wszystkich marynarzy. Nie rozumiałem na razie, ale przekonałem się wkrótce, czym grozi okrętowi najmniejsze zbliżenie się do Góry Magnetycznej. Góra owa ma szatańską własność przyciągania wszelkich przedmiotów metalowych. Nie tylko kotwica, kufry żelazne, noże, łyżki i inne sprzęty, ale nawet gwoździe, którymi zbite są deski okrętowe, wyskakują same ze swych miejsc i odlatują ku owej Górze, aby zwiększyć jeszcze jej objętość. Nadaremnie marynarze starali się skierować okręt w stronę przeciwną. Wicher gnał go wprost ku Górze Magnetycznej. Po chwili dziwaczne i straszliwe działanie na odległość owej Góry dało się odczuć na okręcie. Luneta wyrwała się z rąk kapitana i w ciągu jednej chwili, znikła mu sprzed oczu. Natychmiast i ja, i wszyscy marynarze, i sam kapitan – uczuliśmy szybkie i nerwowe odrywanie się guzików od naszej odzieży. Całe powietrze napełniło się tysiącem metalowych guzików, które, jak chmara drobnych owadów, pofrunęły ku Górze Magnetycznej. Pozostaliśmy bez guzików. Ubranie dolne opadło z nas nagle, obnażając nogi, dygocące od strachu. Wszakże nogi kapitana tkwiły mocno i mężnie na przodzie okrętu. Lecz oto – niestety – gwoździe z desek okrętowych zaczęły wyskakiwać ze rdzawym hałasem i odlatywały niezwłocznie ku straszliwej Górze, której wierzchołek już wyraźnie ukazał się naszym oczom. Okręt, pozbawiony gwoździ, zaczął się z wolna rozpadać. Woda przeniknęła do jego wnętrza. Zbliżaliśmy się coraz bardziej do Góry Magnetycznej. Rondle, noże, widelce i łyżki z kuchni okrętowej, dzwoniąc i pobrzękując, uniosły się w powietrze i z kotwicą na czele pofrunęły ku Górze Magnetycznej. Dziwno mi było i nieswojo, gdy patrzyłem na owe zgoła niezgodne z codziennym ładem – odloty rozmaitego żelastwa, które ptasim obyczajem unosiło się w powietrze. Jeszcze dziwniej i jeszcze bardziej nieswojo czułem się wówczas, gdy w chwili uciszenia wichrów i nagłej pogody, stwierdziłem, iż ostatnia obręcz żelazna, która jako tako trzymała w zespole nasz okręt, zerwała się zeń ku górze, pozwalając mu rozsypać się na drobne części. Zanim to się jednak stało i zanim okręt z całą załogą poszedł na dno, zdążyłem jeszcze spostrzec, iż kocioł, w którym zazwyczaj zupy warzono, wtoczył się sam na schody i podskakując biegł po schodach na pokład. Miałem tyle przytomności umysłu, że do tego kotła wskoczyłem. Kocioł natychmiast wraz ze mną wzbił się w powietrze i pofrunął ku Górze Magnetycznej. Po drodze spotkałem w powietrzu tu i owdzie całe roje spóźnionych rondli, widelców i dukatów. Wszystko to leciało na oślep i na wyścigi ku Górze Magnetycznej. Siedząc wygodnie we wnętrzu kotła, wychyliłem nieco głowę i spojrzałem w stronę naszego okrętu. Atoli nie było po nim ani znaku. Zatonął wraz z całą załogą. Jeno od czasu do czasu wyfruwał jeszcze z wody zgoła spóźniony scyzoryk, guzik lub dukat z kieszeni zapewne samego kapitana, który w tej chwili leżał martwy na dnie morskim. Wreszcie – na ostatku – wyfrunęły z morza ogromne okulary, które widziałem na nosie kucharza okrętowego. Po czym wszystko ucichło. O ile mogę ufać memu poczuciu czasu, wędrowałem w powietrzu we wspomnianym kotle najwyżej kwadrans. Po kwadransie kocioł stanął na samym wierzchole Góry Magnetycznej. Wyskoczyłem wówczas z kotła i rozejrzałem się dokoła.

 

Pode mną – piętrzyła się czarna jak heban Góra Magnetyczna, najeżona gwoździami, nożami, widelcami, siekierami, mieczami, dukatami, talarami, guzikami, kotwicami i tysiącem innych przedmiotów oraz klejnotów złotych i srebrnych. Różnorodność i zbyteczność owych najeżonych po zboczach Góry przedmiotów narzucały nieodparcie myśl o jakimś bezładnym wnętrzu śpichrza, którego właścicielem jest lub był wariat. Wyobrażam sobie, ilu nieszczęść przyczyną była ta Góra, najniepotrzebniej w świecie gromadząca na swej powierzchni tyle żelastwa! Zdawało mi się, iż tkwię na czubie jakiegoś śmietnika i nie mogłem zrozumieć, czemu taki śmietnik tai w sobie tak nieodpartą potęgę! Powoli uniosłem oczy wzwyż i ze zdziwieniem ujrzałem przed sobą na samym wierzchole Góry pomnik, olbrzymi spiżowy45 pomnik jakiegoś rycerza. Siedział na spiżowym rumaku, dumnie wznosząc czoło i dumnie krzyżując obydwie dłonie na piersi. Zbliżyłem się, aby odczytać napis na pomniku.

Napis głosił, co następuje:

– Nazywam się Ktokolwiek, żyłem jakkolwiek, po śmierci przebywam – gdziekolwiek. Przygodny zwiedzaczu Góry Magnetycznej, jeżeli chcesz mnie na nowo do życia powołać, wymów wobec mnie słowo: Geniusz, a natychmiast obudzę się na dźwięk mego imienia, lecz strzeż się w rozmowie ze mną użyć słowa: Osioł, gdyż natychmiast obrócę się w spiż, którym jestem obecnie.

Odczytawszy ów napis, namyśliłem się i po długim namyśle wyrzekłem dość głośno:

– Geniusz.

Rycerz niezwłocznie otworzył oczy, przetarł je i szepnął:

– Czy mnie kto wołał?

– Nie tyle wołałem, ile wykonałem poradę, zawartą w twym napisie – odrzekłem, przyglądając mu się uważnie.

– Owom tedy46 jest – mówił dalej rycerz. – Czuję, jak życie na nowo wypełnia moją istotę i krew poczyna krążyć w mych żyłach.

– Przyjemne to zapewne uczucia i nie każdemu dostępne – przerwałem, przyglądając mu się coraz uważniej. – Powiedz mi jednak, kim właściwie jesteś, i za co wystawiono ci taki spiżowy pomnik na wierzchole tej Góry?

– Kim jestem? – powtórzył rycerz. – I trudno, i łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Jestem człowiekiem, który byłby zupełnym zerem, gdyby go nie obdarzono pomnikiem. Dla tej właśnie, a nie innej przyczyny zbudowano mi pomnik. Uwieczniony w spiżu stoję tu – na wierzchole Góry, ponieważ stać mnie na to, abym stał. Jestem jednym z tych, którzy są do wszystkich podobni, i wyróżniam się jedynie pomnikiem. Za życia słynąłem z pomnikowej głupoty, słuszna wtedy, iż po śmierci mam – pomnik. Kochałem życie w jego przejawach codziennych i nienawidziłem go w jego wzlotach ku wyżynom. Słuszna wtedy, iż po śmierci postawiono mnie na wyżynie, aby mi wynagrodzić nieustanne za życia przebywanie na nizinach. Zbudowałem świątynię bożkowi codzienności i ściągałem do niej wiernych, obiecując im dnie powszednie i noce bez widzeń sennych. Po śmierci ściągam do siebie też wszystko, cokolwiek dzięki Górze Magnetycznej ściągać mogę, a więc – widelce, noże, dukaty, gwoździe, guziki – nie gardzę niczym, bo mnie raduje sama możność ściągania czegokolwiek. W tym tkwi prawdziwe życie, mieści ono w sobie widelec obok dukata, kocioł obok guzika, słowem wszystko, co jest rzeczywistością. Z bliska owa rzeczywistość wygląda jak śmietnik, lecz z daleka za to nabiera zgrozy i wygląda, jak zatopiony okręt pełen tysiąca cierpień ludzkich. Czyż zatem niewart jestem pomnika? Pozwól mi jednak zejść z mego piedestału, bo już od dawna stopami nie dotykałem ziemi. Stęskniłem się do niej. Chętnie porozmawiam z tobą – o ile zechcesz od czasu do czasu – czy to na stronie, czy też od niechcenia – wymawiać słowo: Geniusz.

– Osioł! – zawołałem dość gwałtownie.

Twarz rycerza zbladła. Spojrzał na mnie wylękłym wzrokiem i zamienił się znowu w spiż. Siedział po dawnemu na spiżowym koniu, dumnie wznosząc czoło i dumnie krzyżując na piersi obydwie dłonie. Pośpiesznie zszedłem z wierzchoła Góry ku jej podnóżu.

Góra znajdowała się na środku niewielkiej wyspy, pokrytej jeno pokrzywą. Zbliżyłem się do brzegu, aby zobaczyć, czy na morzu nie widać jakiegoś czółna lub barki, lecz wokół była pustka.

Nagle ujrzałem nad sobą – w powietrzu – przelatującego potwora. Zgadłem, że był to czarownik, tym bardziej, że w objęciach unosił jakąś cudowną królewnę, która do piersi tuliła białego kota. Gdy właśnie nad moją głową przelatywali, królewna nieznacznie i niepostrzeżenie rzuciła mi wprost do rąk liścik w różowej kopercie.

Chwyciłem ów liścik i, przekonawszy się, iż czarownik wraz z królewną znikł już na widnokręgu, otworzyłem kopertę i przeczytałem liścik, z którego się wywiewała woń róż, lilii, konwalii i lewkonii47. Jakież było moje zdziwienie, gdy przeczytałem następujące wyrazy:

Kochany Sindbadzie!

Dzięki sztuce czarnoksięskiej, której jestem świadoma, wiedziałam wczoraj jeszcze, iż dziś o tej właśnie godzinie będziesz wystawał na brzegu wyspy, kędy się znajduje Góra Magnetyczna. Od dawna już pragnęłam spotkać się z tobą, gdyż tobie przeznaczyłam tysiąc pierwszych uderzeń mego serca. Dziś w nocy, gdy księżyc zaświta na niebiosach, stań na brzegu wyspy i zawołaj przed siebie – w nieskończoność – donikąd i do nikogo: Bywajcie, bywajcie! A natychmiast stanie się to, co stać się powinno. Zapamiętaj te wyrazy: Bywajcie, bywajcie! oraz nie opóźniaj się z wołaniem, bo czas nagli.

Twoja płomienna Sermina.

Byłem oczarowany i upojony treścią listu. Diabeł Morski nie okłamał mnie we śnie. Płomienna Sermina nie tylko istniała naprawdę, lecz wyczekiwała mego przyjazdu i przeznaczyła mi już zawczasu tysiąc pierwszych uderzeń swego serca.

Skoro tylko księżyc rozwidnił nocne niebiosy, stanąłem na brzegu wyspy i starając się skierować głos przed siebie – w nieskończoność, zawołałem donikąd i do nikogo:

– Bywajcie, bywajcie!

Natychmiast pod wpływem tych magicznych słów całe powietrze napełniło się srebrnymi, skrzydlatymi istotami, które poczęły krążyć wokół mnie w blasku księżycowym. Krążąc, zbliżały się do mnie coraz bardziej tak, że wkrótce mogłem dokładnie rozróżnić ich twarze. Zdziwiony byłem rozmaitością tych skrzydlatych postaci, charakterystycznym wyrazem ich twarzy oraz ich ubiorami. Każda z nich trzymała w ręku lub pod pachą jakiś tobołek lub zawiniątko. Przyjrzawszy się uważniej, domyśliłem się, iż jest to skrzydlaty rój srebrnych krawczyków, srebrnych szewczyków i wielu innych srebrnych wyrobników przeróżnych przedmiotów zbytku i przepychu. Każdy z nich, krążąc wokół mnie w blasku księżycowym, rozwijał swój srebrny tobołek lub zawiniątko i, ukazując przedziwne wyroby swego kunsztu, zalecał mi swój towar.

Zrozumiałem, iż zgodnie z pragnieniem płomiennej Serminy, powinienem przywdziać strój odpowiedni, aby w tym stroju ukazać się jej oczom. Wybrałem tedy na chybił-trafił niezbędne przedmioty i natychmiast skrzydlaty krawczyk ubrał mnie w strój królewski, skrzydlaty szewczyk wzuł mi na nogi złociste buty, skrzydlaty pielęgniarz wąsów podkręcił mi wąsy tak, iż sterczały równo i chwacko jak u chrabąszcza, skrzydlaty pielęgniarz brody rozczesał mi brodę, a potem jakiś skrzydlaty właściciel wonności skropił mnie i namaścił wonnościami. Tkwiąc na brzegu wyspy, świetniałem, złociłem się i pachniałem w nieskończoność, która jarzyła się w mych oczach rozwiewnym światłem księżyca.

– Czyś zadowolony ze swego stroju, ze swoich butów i z wonności? – zawołał rój skrzydlatych istot.

– Jestem najzupełniej zadowolony – odrzekłem, głaskając dłonią swe jedwabne ubranie. – Chciałbym teraz znaleźć się tam, gdzie przebywa płomienna Sermina. Nie wiem jednak, jak to uczynić? Po pierwsze nie znam miejsca jej pobytu, po wtóre zaś – nie mam ani ludzi, ani konia, ani żadnego w ogóle sposobu wydostania się z tej wyspy.

Zaledwom domówił tych słów, zjawił się przede mną rydwan ognisty, zaprzężony w cztery ogniste rumaki. Wsiadłem do rydwanu i po chwili rumaki ogniste uniosły mnie w powietrze. Słyszałem jedynie szum ognistych kół i parskanie ognistych rumaków, którym ze ślepi i z nozdrzy sypały się nieustanne skry. Zdawało mi się, że ogarnął mnie jakiś pożar zaklęty, w którym za chwilę spłonę na popiół. Nie spłonąłem wszakże. Przeciwnie – ogień, z którego utkany był rydwan oraz czwórka rumaków, – wywiewał z siebie łagodną a pełną różanej woni ochłodę.

Ogniste rumaki zatrzymały się nagle w jakimś pustym i samotnym ustroniu. Wyskoczyłem z rydwanu i, zaledwo stopą dotknąłem ziemi, wszystko nagle znikło sprzed mych oczu – i rydwan, i rumaki. Rozejrzałem się dokoła, ale nie zauważyłem nigdzie nawet śladów owego pałacu, którego się spodziewałem, byłem bowiem pewien, że rumaki ogniste staną wraz ze mną przed pałacem Serminy.

Nie wiedziałem, dokąd mam się teraz udać. Postanowiłem tedy czekać na dalsze wskazówki zaklęte.

Czekałem godzinę całą, ale nadaremnie.

Wtem posłyszałem głos, jakoby spod ziemi wybiegły.

Idź za mną, Sindbadzie! – To ja – płomienna Sermina. Mieszkam tu w podziemiach. Idź w ślad – za mym głosem, a zaprowadzę ciebie do wyjścia. Będę śpiewała piosenkę, abyś głos mój mógł słyszeć nieustannie.

– Śpiewaj – rzekłem – głos twój czaruje mnie i upaja. Pójdę chętnie za twym głosem.

W tej chwili rozległ się podziemny śpiew Serminy. Śpiewała dziwną a cudowną śpiewkę podziemną, której słowa zachowałem w pamięci:

 
W podziemiach śnię i marzę,
W ustach mam roje słów.
Podziemne korytarze
Pełne są moich snów.
Dość mi rozkazać snowi:
Śnij mi się tak a tak!
A sen się już różowi,
Podając złoty znak.
Jam tu – z mym snem i losem,
Najpłomieńjsza z dziew!
Idź w ślad za moim głosem,
Dla ciebie nucę śpiew!
 

Tak śpiewała Sermina. Nie widząc jej postaci, słyszałem jeno głos cudowny i szedłem w ślad za owym głosem. Szedłem po powierzchni ziemi, podczas gdy ona szła pod jej powierzchnią. Pilnie nasłuchiwałem śpiewu, aby się nie rozminąć przypadkiem z moją podziemną przewodniczką. Śpiew nagle umilkł. Zatrzymałem się natychmiast w miejscu, gdzie nastało milczenie. Domyśliłem się, iż w tym właśnie miejscu znajduje się wejście do podziemi.

– Czy widzisz krzew różany u swoich stóp? – zapytała mnie z podziemi Sermina.

– Widzę – odrzekłem.

– Wyrwij z korzeniem ów krzew różany, a zobaczysz pod nim drzwi żelazne. Wówczas zerwij jedną różę i ową różą prowadź po drzwiach tak, jakbyś pisał – litera po literze – moje imię, a drzwi niezwłocznie się rozewrą. Ujrzysz pod nimi schody marmurowe i po tych schodach zejdziesz do podziemi, gdzie czekam na ciebie, bo już od dawna przeznaczyłam ci tysiąc pierwszych uderzeń mego serca.

Wyrwałem z korzeniem krzew różany i znalazłem na jego miejscu drzwi żelazne. Zerwałem jedną z róż i zacząłem nią prowadzić po drzwiach tak, jakbym pisał – litera po literze – imię Serminy.

Gdy zakreśliłem literę S – drzwi poruszyły się niespokojnie. Gdy zakreśliłem literę e, ukazała się na drzwiach klamka złota. Gdy zakreśliłem literę r – zjawiła się dziurka od klucza. Gdy zakreśliłem literę m – klucz złoty wyniknął z ziemi i jął pełznąć ku dziurce. Gdym zakreślił literę i – klucz sam wszedł do dziurki. Gdym zakreślił literę n – klucz przekręcił się w dziurce trzy razy. Gdy zakreśliłem literę a – drzwi skrzypnęły i rozwarły się przede mną na oścież.

Pode drzwiami ujrzałem schody marmurowe. Zszedłem po nich w dół i znalazłem się nagle w pośrodku olbrzymiej komnaty pałacowej, gdzie czekała na mnie Sermina.

 

– Co mam czynić dalej? – spytałem płomiennej królewny.

– Musisz najpierw wysłuchać mojej krótkiej opowieści, która ci wytłumaczy wiele tajemniczych rzeczy. Jestem córką króla tej wyspy, na której znajduje się Góra Magnetyczna. Mała to wysepka, ale dziesięć lat temu istniało na niej cudowne i bogate miasto. Ludność tego miasta składała się z samych poetów, prócz jednego tylko człowieka, który się nazywał Ktokolwiek i który poetą nie był. Ów Ktokolwiek dzięki swemu sprytowi i pomimo wrodzonej głupoty zawładnął wkrótce całym miastem. Wszyscy bowiem uwierzyli w jego wyższość i uważali go za geniusza. Sam król powierzył mu rządy miasta. Ktokolwiek zaczął rządzić. Pod wpływem jego rządów kwiaty, drzewa, pałace i cała ludność – słowem wszystko tak doszczętnie zszarzało, iż szarość owa przyprawiła o melancholię i króla, i jego poddanych. Poeci zaczęli z wolna wymierać i po pewnym czasie wymarli wszyscy co do jednego, zbudowawszy uprzednio pomnik owemu Komukolwiek. Umarł wreszcie król. Zostałam tylko ja i Ktokolwiek oraz jego pomnik. Ktokolwiek chciał mnie pojąć za żonę. Wolałam jednak umrzeć, niż zostać jego żoną. Ponieważ znałam sztukę czarnoksięską, przeto rzuciłam na niego czary śmierci. Ktokolwiek umarł. Byłam sama jedna na wyspie. Pewnego dnia ujrzał mnie przelatujący przypadkowo nad naszym miastem czarodziej Murumadarkos. Upodobał mnie sobie, porwał mnie w objęcia i uniósł do tego właśnie podziemia. Pod wpływem jego czarów, muszę przebywać w tym podziemiu wraz z moim ulubionym białym kotem, któremu przeznaczyłam pięćset uderzeń mego serca. Murumadarkos odwiedza mnie tylko co trzy lata i wówczas bierze mnie zazwyczaj ze sobą na spacer – po powietrzu, gdyż przepadam za takimi napowietrznymi spacerami. Wczoraj właśnie był dzień jego odwiedzin. Odbyłam już z nim ów spacer napowietrzny, podczas którego ujrzałam ciebie na brzegu wyspy. Znów mam trzy lata zupełnego spokoju. Nie mogę powiedzieć, abym nie lubiła Murumadarkosa. Przeznaczyłam dlań trzy uderzenia mego serca. Jest on wszakże zawzięty, potężny i straszny. Zabiłby każdego, kogokolwiek zastałby w podziemiach. Nikomu bowiem nie wolno zwiedzać tych podziemi. Możesz tu jednak z całym spokojem na trzy lata zamieszkać. Strzeż się jeno tego lustra, które stoi w kącie pokoju, naprzeciwko mego łoża, oraz tego łuku, który wisi w przeciwległym kącie pokoju. Gdybyś strzałą z owego łuku wypuszczoną ugodził w owo lustro – Murumadarkos natychmiast zjawiłby się w podziemiach. Ów łuk i lustro zostawił umyślnie w mym pokoju, abym go mogła przywołać w razie jakiejś nagłej potrzeby lub katastrofy.

– Wiem teraz, czego mam się strzec, więc bądź o mnie spokojna. Jestem dość rozsądny, aby nie rozbić owego lustra strzałą, wyrzuconą z owego łuku. Ani mi w głowie tego rodzaju zabawa!

Sermina wzięła mnie za rękę i oprowadziła po podziemiach. Było tam mnóstwo cudownych komnat oraz ogrodów, gdzie rosły podziemne drzewa, kwitły podziemne kwiaty i śpiewały podziemne ptaki.

Zamieszkałem razem z Serminą w podziemnym pałacu, gdzie było mi daleko przyjemniej i weselej, niż w domu rodzinnym obok wuja Tarabuka. Ponieważ wuj Tarabuk był poetą, więc Sermina ciekawa była moich o nim opowiadań. Dnie schodziły nam na rozmowach oraz czytaniu ksiąg czarnoksięskich.

Tak minęło dni pięć, a minęłoby i więcej, gdyby nie przygoda nieszczęsna, która pozbawiła mnie na wieki płomiennej Serminy.

Pewnego wieczoru wszedłem do pokoju Serminy. Sermina spała. Usiadłem więc pod ścianą, aby jej nie budzić, i z zachwytem patrzyłem na śpiącą. Nagle ujrzałem olbrzymiego szczura, który wysunął się spod łóżka i w okamgnieniu wskoczył na łóżko, na którym leżała Sermina. Ponieważ siedziałem pod ścianą, na której wisiał łuk, porwałem więc łuk do ręki, chcąc ukarać śmiałka. Wymierzyłem w samo ślepie szczura. Wypuściłem strzałę, spodziewając się, iż szczura na wylot przeszyję. Lecz ku mojemu zdziwieniu-posłyszałem brzęk tłuczącego się lustra. Sermina zbudziła się, spojrzała na lustro i załamała dłonie. Szczur uciekł, a ja stałem zrozpaczony, z łukiem w ręku. Niestety! Lustro było tak doskonałe, że odbicie Serminy i szczura wziąłem za rzeczywistość. Zamiast przeszyć strzałą rzeczywistego szczura, przeszyłem lustro w tym miejscu, gdzie szczur się odbijał.

– Co uczyniłeś? – zawołała Sermina – Murumadarkos natychmiast zjawi się w podziemiach! Jesteśmy zgubieni, chyba – że uratuje nas moja sztuka czarnoksięska.

Nagłe uderzenie pioruna oznajmiło nam, iż Murumadarkos przybywa. I rzeczywiście – tuż obok rozbitego lustra zjawiła się jego postać straszliwa i potężna. Zdążyłem ukryć się za kotarą drzwi. Nasłuchiwałem uważnie rozmowy Murumadarkosa z Sermina, aby w razie potrzeby przyjść z pomocą.

Sermina w pierwszej chwili tak się zmieszała, że odpowiedzi jej były nierozsądne.

– Czegoś chciała ode mnie? – spytał Murumadarkos.

– Chciałam się dowiedzieć, która godzina? – odrzekła, rumieniąc się, Sermina.

– Jak to? W tak błahym celu wezwałaś mnie z tak daleka? Byłem przed chwilą na końcu świata, zajęty polowaniem na lwy i tygrysy.

– Jest to błahy cel dla ciebie, lecz nie dla mnie – tłumaczyła się Sermina. – Zegarek mój idzie tak źle, że nigdy nie wiem, o której mam wstać, a o której do snu się ułożyć. Dzień – dwa – a nawet tydzień – a nawet miesiąc można żyć bez zegarka, ale trzy lata – to trochę za długo.

Murumadarkos spojrzał na zegar, wiszący na ścianie, zmarszczył brwi i rzekł:

– Zegar twój idzie aż nadto dobrze. Zapewne jakiś inny zamiar lub przypadek zmusił cię do rozbicia lustra.

Sermina zarumieniła się znowu i rzekła z pośpiechem:

– Właściwie było tak: zaczęłam się nudzić sama w podziemiach i pomyślałam, że aż trzy lata muszę czekać na twoje odwiedziny. Zrobiło mi się tak nudno, ale to tak nudno, że postanowiłam dla rozrywki zatańczyć przed lustrem jakiś taniec solowy, aby się przyglądać swemu rozpląsanemu w lustrze odbiciu. Zaczęłam tańczyć. Tańczyłam tak zapalczywie, ale to tak zapalczywie, że nieostrożnie podniosłam w zapale tanecznym nogę tak wysoko, ale to tak wysoko, że rozbiłam lustro.

Murumadarkos jeszcze mocniej brwi zmarszczył i mruknął pod wąsem:

– Przecież widzę, że lustro przeszyte jest na wylot strzałą z mego łuku.

Sermina zarumieniła się po uszy i zawołała:

– Zapomniałam ci powiedzieć, że tańczyłam mój ulubiony taniec z łukiem. Tańcząc, napięłam cięciwę tak mocno, ale to tak mocno, że strzała nieostrożnie wysunęła mi się z dłoni i przeszyła na wskroś lustro w tej samej właśnie chwili, kiedy, jak ci to już wyznałam, podniosłam zbyt wysoko nogę.

Tupnął nogą o ziemię Murumadarkos.

– Nie jestem głupcem, ani osłem, ażebym zaufał tak jawnie kłamliwym słowom! Mogłabyś przynajmniej jakieś zręczniejsze kłamstwo obmyśleć! Spójrz mi prosto w oczy i mów, co się stało.

Sermina spojrzała mu prosto w oczy.

– Patrz prosto! – powtórzył groźnie Murumadarkos.

– Czyż nie patrzę dość prosto?

– Właściwie patrzysz dość prosto i to mnie właśnie zupełnie zbija z pantałyku48. Podejrzewam teraz ciebie o to, że chcesz mnie zbić z pantałyku.

– Przecież sam kazałeś mi patrzeć prosto w oczy.

– Kazałem ci patrzeć prosto w oczy, ale nie kazałem ci zbijać mnie z pantałyku.

– Więc cóż mam teraz uczynić, aby cię nie zbijać z pantałyku?

– Powinnaś spuścić oczy i wyznać, że po tym, co się stało, nie możesz mi patrzeć prosto w oczy.

– Po cóż mam spuszczać oczy, jeżeli nic się nie stało i jeżeli mogę z zupełnym spokojem patrzeć ci prosto w oczy.

Murumadarkos poczerwieniał ze złości i począł nozdrzami węszyć wnętrze pokoju. Zapewne coś zwęszył, bo nagle chwycił łuk, przyłożył do cięciwy strzałę, napiął cięciwę i wymierzywszy wprost w kotarę, za którą byłem ukryty, rzekł z uśmiechem szyderczym do Serminy:

– Przeszyłaś strzałą moje lustro, wtedy pozwól, że tą samą strzałą przeszyję twoją kotarę.

– Nie rób tego! – zawołała Sermina. – Ta kotara jest pamiątką po mojej matce.

– Mylisz się – tę kotarę dałem ci sam w podarku ślubnym, a kupiłem ją osobiście od kupca perskiego.

– Pamiętam to dobrze! – zawołała Sermina. – Pamiętam, że ta kotara jest twoim podarkiem ślubnym, ale jednocześnie jest ona tak dziwnie podobna do ulubionej kotary mojej matki, że uważam ją niemal za pamiątkę po mojej matce.

– Pomimo to – odpowiedział Murumadarkos – będę oto liczył do trzech. Za trzecim razem strzała przeszyje ową pamiątkę po twojej matce.

Ukryty za kotarą poczułem się nagle nieswojo.

– Raz! – rzekł Murumadarkos.

– Błagam cię, nie strzelaj! – zawołała Sermina.

– Dwa! – rzekł nieubłagany Murumadarkos.

Chcąc w czas uprzedzić okrutne trzy, które by niechybnie pociągnęło za sobą cios dla mnie śmiertelny, wysunąłem się mimo woli spoza kotary.

– A kto to? – zawołał Murumadarkos, przysiadając do ziemi ze zbytniego zapewne zdumienia.

– Precz stąd, podły czarnoksiężniku! – zawołałem odważnie – kocham Serminę i nie pozwolę nadal więzić jej w tych podziemiach. Albo zabiję ciebie, albo sam zostanę zabity.

– To ostatnie jest o wiele prawdopodobniejsze – odpowiedział czarownik i przedzierzgnął się nagle w olbrzymiego psa.

Pies rozwarł paszczę i chciał się już rzucić na mnie, gdy Sermina przedzierzgnęła się w wilka. Wilk rzucił się na psa i rozpoczęła się wściekła walka. Podczas tej walki pies nagle przeobraził się w tygrysa. Wówczas wilk przemienił się we lwa. Tygrys stał się nagle – żółtym z zazdrości i złości płomieniem. Z niepokojem spojrzałem na lwa, czekając, w co się teraz odmieni. Lew po krótkim namyśle rozwichrzył się w cudowny, purpurowy płomień. Przypomniałem sobie wówczas, iż Sermina słynęła jako płomienna. Dwa te płomienie – żółty i purpurowy – wichrząc się i powiewając jęzorami, splotły się i zgmatwały wzajem ze sobą. Długo trwała walka płomieni. To żółty, to purpurowy unosił się wzwyż, panując nad przeciwnikiem. Mocowały się ze sobą – wijąc się kłębami po ziemi, polatując ku sklepieniu, prześlizgując się po ścianach, paląc po drodze kotary i makaty. Wreszcie znieruchomiały obydwa i zwarły się w jeden ognisty, żółto-purpurowy zamęt. Znać było iż tężą się i zmagają w walce ostatecznej. Zaparłem dech i z zamarłem w piersi sercem śledziłem skutki walki, od której zależało życie moje i Serminy. Nagle płomień żółty zachwiał się, syknął, zadymił i zaczął z wolna wątleć, przygasać, szarzeć, aż w końcu, zamieniony w popiół, opadł na ziemię. Sermina zwyciężyła! W kształcie purpurowego płomienia zbliżyła się do mnie i owiała moją twarz wonnym, czarownym, upojnym żarem. Wyciągnąłem dłonie i pogrążyłem je w purpurowym płomieniu. Nie spaliły się, jeno zadrgały, przejęte wnikliwą spiekotą podobną do spiekoty wiosennego południa. Rozchyliłem wargi i zacząłem wdychać wonny żar, który wywiewał się z płomienia. Spijałem też żar purpurowy chciwie i radośnie, gdyż przelewał mi się do piersi i uderzał do głowy jako wino.

44brzechwa – środkowa, drewniana część tradycyjnej strzały; promień strzały. [przypis edytorski]
45spiż – stop miedzi, cyny, cynku i ołowiu, służący jako materiał do budowy pomników, broni lub dzwonów. Symbol trwałości. [przypis edytorski]
46tedy (daw.) – zatem. [przypis edytorski]
47lewkonia – roślina ozdobna z rodziny kapustowatych, o kwiatach w kolorze białym lub różnych odcieniach różu i fioletu, wydzielających silny, odurzający zapach; jej odmianą jest maciejka ogrodowa. [przypis edytorski]
48zbić z pantałyku – zbić z tropu. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora