Za darmo

Przygody Sindbada żeglarza

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Przygoda druga

Przy śniadaniu porannym oświadczyłem wręcz wujowi Tarabukowi, że dziś wieczorem stanowczo opuszczam Bagdad. Wbrew moim oczekiwaniom, wuj Tarabuk ani się zdziwił, ani zaniepokoił, ani oburzył. Z lekka jeno przymrużył oczy, wydął nieco wargi i rzekł z przekąsem:

– Dlaczego opuszczasz Bagdad – mogę jeszcze jako tako zrozumieć, ale dlaczego dotąd nie raczyłeś mi opowiedzieć pierwszej twojej przygody – tego zrozumieć nie mogę, nie chcę i nie potrafię. Urażasz mnie bardzo, okazując brak zaufania do wuja, którego ciekawość z pewnością dorównuje twojej żądzy podróży. Cierpliwie dotąd wyczekiwałem chwili, w której samochcąc opowiesz mi wszystko. Ponieważ jednak, zamiast oczekiwanej opowieści, usłyszałem dzisiaj z ust twoich postanowienie ponownego odjazdu, wtedy sam cię proszę, abyś przed odjazdem zaspokoił moją ciekawość.

– Drogi mój wuju – odrzekłem – głęboko i szczerze szanuję twoją ciekawość i chętnie ją zaspokoję. Słuchaj mnie uważnie, gdyż przygody moje godne są twoich uszu.

Wuj Tarabuk natężył uszu, otworzył na oścież oczy, rozchylił usta i nabrał tak dziwnego wyrazu twarzy, że trudno było orzec, czy osłupiał z ciekawości, czy też tylko znieruchomiał. Opowiedziałem znieruchomionemu, czy też osłupiałemu wujowi wszystko, co mi się zdarzyło podczas pierwszej mojej podróży. Podobał mu się niezmiernie król Miraż, oczarowała go Piruza, poczuł tylko wstręt do Hindbada oraz pewien rodzaj niechęci do Degiala.

– Drogi Sindbadzie! – zawołał, gdym skończył opowiadanie – Mam ci za złe, że nie potrafiłeś ująć Miraża i Piruzy odpowiednim podarunkiem. Muszę wyznać, iż czarodziejska księga, którą złożył jej w darze Hindbad, była skarbem niezmiernie rzadkim. Co do mnie – potrafiłbym zaćmić ów dar – skromniejszym, a jednak cenniejszym darem. Złożyłbym u stóp pięknej Piruzy wiersz na jej cześć napisany. Uwierz mi, że odwróciłaby oczy od czarodziejskiej księgi, aby je przenieść na świstek papieru, zapisany skromną ręką wielkiego poety. Hindbad odszedłby z kwitkiem, ja zaś pojąłbym za żonę piękną Piruzę. Dla ciebie, Sindbadzie, Piruza stracona jest na zawsze, lecz mam nadzieję pozyskania tej, którąś ty stracił. Czego siostrzeniec nie potrafił – wuj dokona. W tej chwili napiszę wiersz na cześć Piruzy, ty zaś wyrusz wprost do krainy Miraża i ciszkiem wręcz mój wiersz pięknej Piruzie. Powiedz jej tylko trzy słowa: od wuja Tarabuka, to – wystarczy. Bądź pewien, że po odczytaniu mego wiersza, Piruza albo zażąda od męża natychmiastowego rozwodu, albo czarodziejską księgą rozbije łeb podłego Hindbada. Po rozbiciu tego łba lub po dopełnionym rozwodzie – Piruza przyśle po mnie do Bagdadu stu rycerzy, którzy nawet wbrew mojej woli i pomimo lekkiego z mojej strony oporu sprowadzą mnie do państwa króla Miraża, abym tam niezwłocznie poślubił niecierpliwą a oczarowaną moim wierszem Piruzę.

– Wuju! – zawołałem. – Nigdy już noga moja nie postanie w państwie króla Miraża! Dzień mojego powrotu – byłby dniem mojej śmierci. Czyha tam na mnie niewidzialny Degial, a prócz tego widok Piruzy i Hindbada zbyt by mi zakrwawił serce!

Wuj Tarabuk nie słyszał moich słów. Siedział już przy stole z piórem w ręku i pisał. Minął poranek – a wuj Tarabuk pisał. Nastało południe a wuj Tarabuk pisał. Pierwsza gwiazda zabłysła na niebie – a wuj Tarabuk pisał.

– Wuju! – szepnąłem zrozpaczony. – Muszę już w podróż wyruszyć! Przejazd z Bagdadu do Balsory wymaga całej nocy, a okręt z Balsory nad ranem od brzegów odbija.

Wuj Tarabuk pisał.

– Wuju! – krzyknąłem, szarpiąc go za ramię. – Nie mam czasu ani chwili! Odjeżdżam! Do widzenia!

Wuj Tarabuk pisał.

Wdziałem kapelusz na głowę i już byłem u drzwi, gdy wuj Tarabuk triumfująco zawołał:

– Skończyłem!

Głos wuja zatrzymał mnie w progu.

– Skończyłem! – powtórzył wuj, podbiegając do mnie i podając mi świstek papieru.

– Oddasz to Piruzie do rąk własnych! – wołał wuj Tarabuk. – Powiesz jej tylko te cztery słowa: skromny utwór wielkiego poety.

– Dobrze, dobrze! – rzekłem, chcąc jak najprędzej uwolnić się od natrętnego wuja.

Wybiegłem szybko z pokoju i po chwili byłem już na ulicy. Wuj Tarabuk wysunął głowę przez okno i zawołał:

– A pamiętaj powiedzieć Piruzie, żeby przysłała po mnie do Bagdadu stu rycerzy konnych! Będę wprawdzie stawiał opór, ale bardzo lekki!

Przyśpieszyłem kroku i wkrótce tak się oddaliłem od wuja Tarabuka, że już nie słyszałem jego głosu.

Nazajutrz z rana byłem już w Balsorze. Omal się nie spóźniłem, gdyż okręt za chwilę miał już odbić od brzegu. Zdyszany wbiegłem na pokład. Poranek był słoneczny. Radość rozpierała mi piersi, gdym uczuł, że okręt, z lekka się kołysząc, unosi mnie hen daleko – w kraje nieznane. Wsparłem się łokciem o burtę okrętu i zapatrzyłem się w dal morską. Kołysanie okrętu wkrótce mnie uśpiło. Przymknąłem oczy i oddałem się z rozkoszą snowi, ponieważ zmęczony byłem całonocną podróżą. Zaledwo sen owładnął moim ciałem, a już poczułem, że wokoło mnie dzieją się jakieś czary. Fala, która z pluskiem uderzała o ścianę okrętu, rozpadła się nagle na dwoje i wynurzył się z niej znany mi dobrze łeb Diabła Morskiego.

– Jak się masz, Sindbadzie – rzekł Diabeł Morski, zaglądając mi do oczu swymi nieodpartymi ślepiami.

– Mam się nieźle – odpowiedziałem natychmiast, zdobywając się na ironię, nie pozbawioną wszakże strachu. – Nie rozumiem jednak, po co się wynurzasz z fali i ukazujesz moim oczom? Wcale nie jestem spragniony twego widoku.

– Stęskniłem się do ciebie – odrzekł Diabeł Morski – Byłem pewien, że rady moje utkwiły głęboko w twym sercu i że w końcu opuścisz nudny dom wuja Tarabuka, aby na świecie szerokim szukać nowych przygód.

– Gnają mnie w świat nie twoje rady, lecz moje własne marzenia i żądze – odrzekłem z dumą.

– Tym lepiej, tym lepiej, – zauważył Diabeł Morski. – Zawsze się o to starałem, aby rady moje odpowiadały twoim żądzom i marzeniom. Mam do ciebie żal słuszny za to, że ongi list mój wrzuciłeś do głębiny morskiej, zamiast go zachować przy sobie na pamiątkę. Znalazłem ten list w morzu i korzystam ze sposobności, aby go dzisiaj zwrócić tobie.

– Precz z tym listem! – zawołałem. – Nie po to go falom morskim oddałem, aby go znowu przyjąć z powrotem! Nie chcę tego listu! Brzydzę się tym listem! Protestuję przeciw temu listowi!

– Nadaremne twe okrzyki! – odrzekł Diabeł Morski. – Poniechaj wszelkich wysiłków i sprzeciwień. Znieruchomię cię moim wzrokiem i wsunę list z powrotem do kieszeni.

I Diabeł Morski utkwił we mnie swe straszliwe ślepie. Czułem, że pod wpływem jego przenikliwych, nieodpartych spojrzeń tracę z wolna siły i nieruchomieję. Nadaremnie starałem się poruszyć ręką, nogą, głową… Znieruchomiały mi ręce, znieruchomiały nogi i znieruchomiała głowa. Wówczas Diabeł Morski, zauważywszy zapewne, iż stopień mego znieruchomienia jest dość wysoki, zbliżył się do mnie z przeklętym listem w pysku i wsunął mi list do kieszeni, po czym szepnął:

– Zbudź się – zbudź się – zbudź!

Zbudziłem się nagle i dotknąłem ręką kieszeni, chcąc zbadać, czy śniłem tylko, czy też rzeczywiście byłem igraszką Diabła Morskiego. Niestety – list zaszeleścił w kieszeni. Przerażony, wyciągnąłem go zowąd szybko i przekonałem się, że jest to ten sam list, który mi przyniósł tyle nieszczęść podczas pierwszej mojej podróży.

Bojąc się, ażeby kapitan i marynarze nie ujrzeli w moim ręku przeklętego listu, włożyłem go z powrotem do kieszeni. Zaledwie to uczyniłem, niebo zachmurzyło się, błyskawica fioletowym zygzakiem zarysowała się na ołowiu chmur, rozległ się grzmot daleki i okręt nasz zakołysał się nerwowo na wzburzonych falach. Byłem pewien, że przyczyną burzy jest obecność na okręcie listu Diabła Morskiego. Nie myliłem się, gdyż takiej burzy nikt chyba jeszcze nie widział. Niebo i morze tak pociemniały, iż robiły wrażenie dwóch bezdennych otchłani, w których miotała się i ryczała sama ciemność, przemieszana z wichrem. Ludzie na pokładzie stali bez ruchu, nie wiedząc, co czynić. Nawzajem się nie widzieli, nawzajem nie słyszeli swych głosów.

Trudno było w tej ciemności wyróżnić kapitana. Zapewne wydawał jakieś rozkazy w celu ratowania okrętu, lecz – niestety – nikt tych rozkazów nie słyszał wśród ryku burzy i poświstu wichury. Olbrzymie fale wpadały na okręt, zatapiając ludzi i znosząc niektórych z pokładu. Wreszcie usłyszałem głuchy trzask łamiących się masztów i uczułem, że okręt nasz pogrąża się w toni morskiej. Odmówiłem z błyskawiczną szybkością modlitwę, którą marynarze odmawiają zazwyczaj w chwili, gdy okręt ma utonąć. I dobrzem uczynił, bo gdybym się spóźnił o małą chwilę, już bym nie zdążył jej odmówić, a kto wie czy bez pomocy tej modlitwy udałoby mi się uratować swe życie wśród ogólnego zniszczenia.

Woda zalała już pokład. Zapewne dolna część okrętu została naruszona i woda znalazła sobie dość szerokie ujście, gdyż w niespełna kilka minut uczułem, że grążę się wraz z okrętem w morzu. Już woda sięgała mi ramion, szyja tylko i głowa i wzniesione usilnie ręce sterczały nad jej powierzchnią. W tej chwili właśnie niebo z lekka się przejaśniło i zobaczyłem, że dokoła mnie sterczą tak samo szyje i głowy i wzniesione ku niebu dłonie moich towarzyszy. Zapadaliśmy się na dno coraz szybciej. Już dolne wargi nasze dotykały poziomu morza. Po chwili zobaczyłem bezsilne miotania się tonących beznadziejnie ciał ludzkich które nadaremnie borykały się w wodzie z okropną śmiercią. Przyszła kolej i na mnie. Jużem się zachłysnął dwa razy i miałem się zachłysnąć po raz trzeci, gdy nagle ujrzałem w pobliżu olbrzymi maszt, który, wichrem złamany, płynął po fali. Uczepiłem się oburącz tego masztu i popłynąłem wraz z nim tam, kędy17 wicher nas pognał. Płynąłem tak trzy dni i trzy noce, aż wreszcie pewnego poranku dotarłem do brzegów jakiegoś lądu.

 

Wyskoczyłem radośnie na ląd i rozejrzałem się dokoła, chcąc zrozumieć, gdzie jestem i czy znajdę jakiekolwiek pożywienie, czy też czeka mnie śmierć głodowa. Trzy dni bowiem i trzy noce nic w ustach nie miałem. Wokół mnie była zupełna pustynia. Piachy i piachy. Ani drzew, ani kwiatów, ani ptaków. Jeno pośrodku niemal piaszczystej równi ujrzałem przedmiot, który od razu przykuł moją uwagę. Był olbrzymi i okrągły, niby potwornie wielkie jajo. Żaden wszakże ze znanych mi ptaków tak olbrzymich jaj nie znosił. Toteż przyszedłem wkrótce do wniosku, że jeśli ów przedmiot jest – jajem, ptak, który je zniósł, należy w każdym razie do nieznanego mi gatunku ptaków. Prócz tego przyszło mi do głowy, że mogę skorzystać z zawartości tego jaja, aby głód zaspokoić, gdyż nie znajdę wokół żadnego innego pokarmu. W tym celu zbliżyłem się szybko do jaja, wyjąłem zza pasa topór podróżny i uderzyłem nim z całych sił w skorupę. Uderzenie topora nadłamało z lekka skorupy, w której ukazała się wąska szczelina. Natychmiast przez ową szczelinę zaczęło się sączyć białko. Nadstawiłem dłoni i począłem spijać świeże, smaczne białko, które ciurkiem płynęło z olbrzymiego jaja.

Przetrwałem tak kilka tygodni, karmiąc się wyłącznie białkiem. Po kilku tygodniach z jaja trysnęło pachnące, szafranowego koloru żółtko. Rad byłem niezmiernie tej zmianie potraw, gdyż wyznam szczerze, iż białko mi się już sprzykrzyło i od dni kilku z niecierpliwością wyczekiwałem spodziewanego żółtka.

Po kilku wszakże tygodniach wyczerpało się i żółtko. Przede mną piętrzyła się jeno olbrzymia, lśniąca skorupa do cna opróżnionego jaja, które przez czas tak długi było dla mnie pełną powabu spiżarnią. Z rozpaczą spojrzałem na opustoszałą spiżarnię i na dookolną pustynię, gdzie nie mogłem znaleźć dla siebie żadnego pokarmu. Pustynia była spalona słońcem. Przez kilka tygodni mego na niej pobytu ani jedna kropla deszczu nie upadła na jałową ziemię. Właśniem pomyślał o deszczu, gdy nagle niebo się zachmurzyło i poczułem w powietrzu przyjemny, wilgotny zapach zbliżającej się ulewy. Ulewa spadła z takim szumem, jakby w niebie rozwarło się tysiące rdzawych, zgrzytliwych upustów. Rozchyliłem usta i z rozkoszą spijałem olbrzymie, chłodne krople, które mi do ust obficie trafiały. Przemokłem cały do cna, sprawiał mi jednak przyjemność wilgotny dotyk deszczu. Nadszedł wieczór – a deszcz nie ustawał. Nadeszła noc – a deszcz nie ustawał. Zaświtał poranek – a deszcz trwał nadal. Zaczęło mnie to niepokoić. Zamiast pustyni – miałem teraz przed oczyma nieskończoną kałużę, która z każdą chwilą szerzyła się i pogłębiała. Po kostki byłem już w wodzie. Drugi dzień minął, a deszcz lał jak z cebra nieustannie. Woda sięgała mi niemal do kolan. Próżnom dokoła wodził okiem, aby znaleźć jakiekolwiek schronisko. Ani drzew, ani skał nie było dokoła. Wzrok mój padał nieustannie tylko na olbrzymie, puste jajo. Przyszła mi nagle myśl do głowy, że mogę przecież zamieszkać w jego wnętrzu. Natychmiast zbliżyłem się do jaja, rozszerzyłem toporem otwór, który przedtem uczyniłem, i wpełzłem przez otwór do wnętrza. Gdym był już we wnętrzu, zasłoniłem otwór skórzanym kaftanem, który miałem na sobie, aby tym sposobem osłonić moje nowe mieszkanie przed ulewą. Byłem zachwycony moim schroniskiem. Od czasu, jak wyruszyłem w podróż, nie miałem jeszcze tak wygodnego mieszkanka. Było co prawda zbyt okrągłe i zbyt sklepione. Musiałem przez czas pewien przyzwyczajać nogi do chodzenia po wklęsłej, nieckowatej podłodze. Zanim zdobyłem owo nawyknienie, padałem niemal co chwila jak długi na podłogę tym bardziej, że była śliska z powodu resztek białka, które zgarniałem w dłonie i w ten sposób żywiłem się jeszcze przez dni kilka. Tymczasem – nazajutrz po moim zamieszkaniu we wnętrzu jaja, deszcz ustał i pogodne, jaskrawe słońce przeniknęło przez przezroczą18 skorupę jaja, wyzłacając całe jego wnętrze. Sama skorupa, oświetlona rzęsistym słońcem, zdała mi się szczerozłotą. Widziałem, jak z wolna, w miarę zachodu słońca – zmieniała swe barwy, stając się coraz różowszą, aż wreszcie spurpurowiała, wypełniając wnętrze cudownym, purpurowym półświatłem. Ubranie moje i ręce, na które spojrzałem, wszystko teraz było – purpurowe, aż wreszcie purpura zaczęła ciemnieć, błękitnieć, szarzeć i w końcu mrok gęsty zapanował w moim mieszkaniu. Pewnego dnia – w samo południe, zauważyłem nagle, iż przejrzyste ściany mego mieszkania, złociściejące od słońca, pokryły się nagłym i niespodzianym cieniem.

– Pewno się niebo zachmurzyło i burza nadchodzi – pomyślałem w duchu i, chcąc sprawdzić moje przypuszczenia, wyjrzałem na świat przez wyżłobione w jaju okienko.

Jakież było moje zdziwienie, gdym zamiast chmury – ujrzał w niebiosach – tuż nad jajem – olbrzymiego ptaka, który dwojgiem ogromnych skrzydeł przesłonił niebiosy i rzucił cień na ściany mego domu.

Nigdym nie widywał dotąd tak ogromnego skrzydlaka. Zauważyłem, że po chwili lotu znieruchomiał w niebiosach i zaczął się z wolna spuszczać na ziemię – wprost ku miejscu, w którym znajdowało się jajo.

Domyśliłem się, że jajo, w którym mieszkam, jest przyrodzoną własnością skrzydlatego olbrzyma. Jednocześnie przypomniałem sobie nagle słowa pewnego marynarza, który mówił do mnie i do swych towarzyszy:

– Nikt mi chyba nie uwierzy, że widziałem w swoim życiu ptaka, który jest dziesięć razy większy od największego okrętu, chociaż posiada dwa tylko potężne żagle. Kto nie wierzy w istnienie takiego ptaszury, ten niech przynajmniej uwierzy w to, że ptak ów nazywa się Rok. Nie znam jego obyczajów, ale przypuszczam, iż znosi jaja tak wielkie, że można by w jednym z nich schować wszystkie kufry naszej załogi z taką samą łatwością, z jaką ja w tej chwili chowam fajkę do kieszeni. Niewiara prostaków w możliwość zniesienia takiego jaja zasadza się chyba na tym tylko, że nigdy kura swojska takich im jaj znieść nie raczyła, – lecz za możliwością znoszenia jaj takich przemawia nieodparcie ta okoliczność, że ptak Rok wcale nie jest do kury podobny.

Tak mówił stary, wytrawny marynarz. Pamiętam, iż wówczas pierwszy zwątpiłem o prawdzie słów starego marynarza, toteż w tej chwili właśnie poczerwieniałem ze wstydu po uszy na myśl, iż tkwię we wnętrzu jaja, w którego zniesienie nie wierzyłem, i że spuszcza się ku mnie z niebiosów19 sam ptak Rok, którego istnienie podałem niegdyś w wątpliwość. Po krótkiej, lecz bolesnej chwili dojmującego wstydu, zamyśliłem się nad tym, co mam teraz począć – czy pozwolić ptakowi ująć mnie wraz z jajem w szpony i unieść precz z tej wyspy, czy też wysunąć się z jaja przez otwór i zmykać co tchu w jakąkolwiek stronę, gdyż wokół była pustynia jednostajna i wybór tej lub innej strony świata był mi w danym razie i dla danego celu zgoła obojętny. Mniej obojętny wydał mi się ów fakt, iż równia pustynna znacznie utrudniała niespostrzegalność mojej ucieczki. Ani stary marynarz, ani tym bardziej ja – młody podróżnik – nie znaliśmy obyczajów Roka. Obawiałem się, iż obyczaje tego olbrzyma są drapieżne i mściwe, zaś zbyt dokładne i zbyt widoczne opróżnienie przynależnego mu jaja mogło mnie właśnie narazić na zemstę skrzydlatego drapieżnika. Nie miałem zbyt wiele czasu do namysłu. Rok spuszczał się coraz szybciej i szpony jego za chwilę mogły już dosięgnąć jaja.

Zapadło we mnie błyskawiczne postanowienie trwania nadal we wnętrzu pozyskanego trafem przytułku. W razie bowiem udanej nawet ucieczki – czekała mnie na wyspie śmierć głodowa. Wolałem więc pozwolić ptakowi, aby mnie stąd uniósł gdziekolwiek, choćby na szczyty skał lub gór, gdzie zapewne buduje swe gniazda.

Jak pomyślałem, tak się stało. Rok pochwycił jajo w szpony i uniósł je wraz ze mną wysoko – w błękity.

Jajo, które jeszcze przed chwilą było dla mnie czymś w rodzaju niedorzecznie okrągłej chałupy, przedzierzgnęło się teraz w rodzaj dorzecznie okrągłego balonu, który unosił się coraz wyżej dzięki potężnym skrzydłom niestrudzonego Roka.

Wyjrzałem ostrożnie przez otwór i doznałem w pierwszej chwili zawrotu głowy. Tkwiłem gdzieś – w powietrzu – w niewiadomych wysokościach, a pode mną znajdowała się otchłań błękitna, kędy zaledwo zieleniały, na kształt plam przejrzystych, lasy przeniebieszczone rzekami. Zrozumiałem, że już od dawna zostawiliśmy w tyle za sobą wyspę pustynną i że przelatujemy obecnie ponad jakimś krajem rzecznym i lesistym. Lęk mnie chwycił na myśl, że Rok wkrótce znudzi się dźwiganiem jaja i upuści je wraz ze mną w ową otchłań, ponad którą przelatywałem tymczasem zwycięsko. Obawy moje były wszakże płonne. Rok wprawdzie po upływie pewnego czasu utkwił niemal bez ruchu w jednym punkcie przestrzeni, lecz nie po to, aby jajo w otchłań cisnąc, jeno po to, aby się ostrożnie wraz z nim spuścić na ziemię. Uradowałem się na tę myśl, że Rok obchodzi się ze mną tak samo ostrożnie jak z jajem. Czułem, że przy opadaniu na ziemię zachowuje wszelką baczność, aby jaja nie uronić lub nie zbełtać go zbyt mocnym wstrząśnięciem. Wdzięczny mu byłem za tę dobroczynną troskliwość. Coraz szybciej zbliżaliśmy się do widniejącej pod nami ziemi. Po chwili już przelatywaliśmy tuż ponad wierzchołkami gór, pomiędzy którymi zieleniały głębokie kotliny. Ku jednej z tych kotlin skierował Rok swe potężne loty i na jej dnie ułożył ostrożnie jajo. Wyjrzałem wówczas ukradkiem z mej kryjówki, aby zbadać miejsce, w którym się znajduję.

Była to, zda się, jedna z najgłębszych, bezdennych niemal kotlin, szczelnie otoczona stromymi górami, które, kojarząc się w zwarte kolisko, ukazywały jeden tylko stosownie okrągły szmat nieba jak to bywa u wylotu studni. Nikt chyba bez pomocy Roka nie potrafiłby ani wejść, ani wyjść z tej kotliny.

Spojrzałem na jej dno i oczy moje wypełniły się nagle tysiącem skier, gdyż oto dno dziwacznej kotliny było nabite przemieszanymi ze szczerkiem diamentami. Nigdy jeszcze nie widziałem tylu naraz diamentów. Słońce, rozbite o ich ostrza przezrocze, skrzyło się, drgało, dwoiście i troiście złociło się w ich wnętrzach, migotało nagłymi i znikliwymi gwiazdami, przelewało się po ich grzbietach strumieniami blasków i odblasków, wzbierało falami rozwichrzonych świateł, łamało się na złote trójkąty i na złote krzyże, i na złote pióropusze, i na złote drzazgi, aż wreszcie roziskrzone, rozpląsane wnikało do oczu złotym dreszczem i złotym pyłem. Oczarował mnie widok zaklętego dna Kotliny Diamentowej. Zdziwiło mnie wszakże zachowanie się skrzydlatego mocarza. Przykucnął na ziemi, w samym środku kotliny, rozpostarł płazem skrzydła i zaczął nimi uderzać po dnie kotliny, jak dwoma pierzastymi cepami20. Zdziwienie moje nie miało granic. Czułem się w tej chwili tak, jak czuć się może tylko człowiek, który, tkwiąc we wnętrzu jaja, spogląda przez jego otwór na olbrzymiego ptaka, młócącego skrzydłami ziemię Kotliny Diamentowej! Pomyślałem przy tym, że chyba ta czynność osobliwa nie może trwać długo i że zapewne Rok wkrótce jej poniecha. I rzeczywiście Rok poniechał swej niepojętej czynności.

Wówczas spostrzegłem, że dzięki wiadomej młócce21 w skrzydłach jego utkwiło czepliwie mnóstwo diamentów. Przypomniałem sobie, że kruki mają zwyczaj kradzenia klejnotów, i stąd wywnioskowałem, że Rok pochodzi zapewne ze złodziejskiej rodziny jakichś potwornie olbrzymich i rozpanoszonych kruków. Lecz wniosek ten upadł, skorom zmiarkował, że diamenty, w które się Rok zaopatrzył, są niczyje, wtedy czynu Roka nie można było nazwać przywłaszczeniem cudzej własności, tylko szlachetnym pozyskaniem wspaniałej zdobyczy.

 

Postanowiłem i ja ową zdobycz pozyskać. W tym celu powziąłem zamiar opuszczenia mojej kryjówki i pozostania w kotlinie.

Gdy Rok ponownie jajo w szpony pochwycił, wysunąłem się niepostrzeżenie z jego wnętrza na ziemię. Rok dał po dawnemu skrzydłom rozmach, niezbędny dla podźwignięcia jaja, obarczonego brzemieniem mojej osoby, lecz, ponieważ tego ostatniego brzemienia ubyło, tedy ów nadmierny rozmach poskutkował tak, iż jajo wraz z ptakiem znikło mi z oczu w niebiosach z przesadnie błyskawiczną szybkością, wielce podobną do znikania kul kolorowych w palcach umiejętnego sztukmistrza.

Pozostałem sam w kotlinie.

Pozbawiony mieszkania, do którego się już przyzwyczaiłem, uczułem się na razie nieswojo i sieroco, jak się czuje długoletni lokator po zbyt pośpiesznej i nieoględnej wyprowadzce. Lecz przykre to uczucie ustąpiło powoli uczuciu rozszalałej ciekawości. Zacząłem w poskokach biegać tu i tam po kotlinie, upajając się złotym skrzeniem i mżeniem diamentów. Przyglądałem się im z dziecięcą radością, aż wreszcie, przeskakując z miejsca na miejsce, zacząłem zbierać największe i najbłyskotliwsze. Objuczyłem nimi wszystkie kieszenie i skrytki mego ubrania, wypełniłem po brzegi torbę podróżną oraz sakiewkę. Zdawało mi się, że straciłem na owo zbieranie diamentów zaledwo godzinę czasu. Aliści słońce już zachodzić poczęło. Nadszedł wieczór. Pomyślałem, iż czas już wydostać się z kotliny. Daremnie jednak obmyślałem środki wydostania się z owej pułapki szatańskiej! Nie było żadnych środków! Teraz dopiero zacząłem żałować błędu, który popełniłem, zwabiony połyskiem i bliskością diamentów. Co pocznę teraz w tej kotlinie, objuczony diamentami? Przyjdzie mi tu chyba skonać z głodu.

Zadarłem głowę do góry, aby raz jeszcze zawiesić wzrok u wylotu kotliny. Hen – wysoko – na szczycie jednej z gór ujrzałem, zmniejszoną oddaleniem, sarenkę, która z lekka przysiadając na tylnych nogach, gotowała się widocznie do skoku, aby przesadzić wylot Kotliny Diamentowej. Skoczyła wreszcie, lecz skok nie ogarnął zmierzonej na oko przestrzeni. Sarenka, przed chwilą jeszcze tak zręczna w pierwszej połowie skoku, w drugiej jego połowie wyniezgrabniała nagle w powietrzu i spadła na dno kotliny, niby płaszcz zrzucony, który natychmiast krwią się suto zabarwił. Podbiegłem do niej. Umarła cała, prócz oczu. Życie trwało w nich jeszcze przez okamgnienie, podobne do zbytecznej i niezrozumiałej modlitwy. Po czym oczy zaszły bielmem, przez które z lekka przeświecały czarne, rozszerzone śmiercią źrenice. Wzruszyła mnie śmierć sarenki, lecz po upływie pewnego czasu przyłapałem siebie na gorącym uczynku rozmyślania o tym, że mam teraz możność zaspokojenia dręczącego mnie głodu. Tymczasem noc już zapadła. Gwiazdy ukazały się na niebie – u wylotu kotliny. Ochłodzone powietrze sporymi falami wpływało mi do piersi. Księżyc wynurzył się spoza obłoków i rozjarzył kotlinę. Diamenty dziko i zimno połyskiwały w świetle księżycowym. Stalowe ich błyski tajemniczo i złowieszczo krzątały się i pląsały po kotlinie.

Uczułem nagle, że pokład diamentowy, na którym stoję, zaczyna się poruszać i zachwiewać22 pod moimi stopami. Po chwili całe dno kotliny zachwiało się w swych posadach. Jednocześnie posłyszałem jakieś pokątne syki i ujrzałem znienacka atłasowo-połyskliwe, ozdobione pręgowatym ornamentem łby wężów jadowitych, które się i społem, i kolejno wysnuwały z dna kotliny spod natłoku rozjarzonych w księżycu diamentów. Widok ów przejął mnie dreszczem wstrętu i zgrozy. Wyznam szczerze: zbladłem i struchlałem. Cofnąłem się ku skalnym ścianom kotliny i szczęśliwym trafem wykryłem w nich grotę, przywaloną olbrzymim głazem. Uczyniłem wysiłek nadludzki, aby nieco uchylić głazu i przeniknąć do wnętrza groty. Gdy byłem już we wnętrzu i gdy głaz na nowo wejście do groty szczelnie przesłonił, odetchnąłem radośnie, dziękując Allachowi za nagłe zbawienie. Ciekawość jednak kazała mi z lekka uchylić głazu, aby spojrzeć na okropne węże przez szczelinę, której zbytnia wąskość wzbraniała wężom dostępu. To, co ujrzałem, przeszło wszelkie moje oczekiwania. Ujrzałem cud, ale cud potworny i straszliwy! Tłum wężów, jaskrawo oświetlonych blaskiem wylękłego księżyca, snuł się po dnie kotliny, unosząc ku górze łby i prostując smukłe, na kształt potwornych łodyg, tułowie. Zdawało się, iż dno kotliny porosło nagle tysiącem żywych, ruchomych, sprężystych badyli, które miarowo chwiały się na wietrze. Przyglądając się uważniej, postrzegłem, że owe dziwaczne, wzwyż na ogonach klęczące węże przystrojone są w szereg obcisłych pierścieni i sygnetów. Cały tłum wężowy, wsparty na diamentach, zdawał się kołysać rytmicznie. I były chwile, gdy wszystkie naraz węże nieruchomiały, niby przedmioty strojne, lecz martwe, i wówczas, dzięki smukłości tych przedmiotów, zdawało mi się, że mam przed sobą jakiś zbytecznie gęsty las fletów, pionowo w ziemi zatkwionych23. Zrobiłem właśnie owo postrzeżenie, gdy nagle posłyszałem wyraźnie, że z gardzieli nieruchomych wężów dobywają się z wolna dźwięki fletowe. Wkrótce cały chór wężów zabrzmiał rozgłośnie i przysiągłbym, że to śpiewały żywe, zaklęte i ponętnie śpiewne, choć z pewnością jadowite i drapieżne flety. Nie mogłem, mimo wysiłków, pochwycić dziwnej, zawiłej i przenikliwie czarującej melodii. W takt tej melodii, węże poczęły wstrząsać swym tułowiem i pobrzękiwać pierścieniami i sygnetami. Pobrzękując w ten sposób jęły pląsać po jarzących się w księżycu diamentach. Po raz pierwszy w życiu widziałem taniec wężów, taniec dziki, rozszalały, upojony księżycem, roziskrzony natłokiem potrącanych co chwila diamentów. Jeden z wężów – najolbrzymszy24 i najbardziej do fletu podobny – stanął nagle na przedzie rozpląsanego tłumu i głosem niezaprzeczenie fletowym zaśpiewał pieśń dziwną i niezrozumiałą:

„Chwała Kotlinie Diamentowej! Chwała dnu Kotliny Diamentowej! Chwała królewnie, której boski żołądek z taką łatwością trawi diamenty! Co dzień ptak Rok zlatuje na dno kotliny, aby zdobyć nowe zasoby najsłodszych i najpożywniejszych diamentów. Nie możemy wzbronić mu tego połowu, gdyż w dzień morzy nas drzemota niepokonana i dopiero w nocy budzimy się ze snu kamiennego. Bracia-Węże, tańczcie! Bracia-Węże, pląsajcie! Bracia-Węże, pamiętajcie o tym, że ojcowie i praojcowie nasi wierzyli tylko w potęgę Fletu, modlili się do Fletu, klękali przed Fletem i składali krwawe ofiary Fletowi, bo z niego powstała Pieśń, a z Pieśni – taniec, a z tańca – błysk w ślepiach, a z błysku w ślepiach – diamenty, a z diamentów – dno Kotliny Diamentowej, którą odwiedza ptak Rok, odwieczny Narzeczony królewny, której boski żołądek z taką łatwością trawi diamenty!”

Tak śpiewał wąż-przodownik, podczas gdy jego dziwacznie cętkowani towarzysze pląsali, upojnie wsłuchani w tę pieśń, której treści zrozumieć nie mogłem. Zapamiętałem tylko, że Rok ma zwyczaj codziennego odwiedzania Kotliny Diamentowej. Prócz tego zauważyłem, że rozpląsane węże słuchały tajemniczej pieśni z takim właśnie rozkołysaniem się i z takim natężeniem, z jakiem słuchają zazwyczaj dźwięków fletu. Stanowczo – każdy z tych wężów miał w sobie coś fletowego. Po prostu trudno było określić, czy są to zwykłe węże, czy też niezwykłe flety, obdarzone życiem i wyposażone w żądła jadowite. Przez całą noc trwał taniec wężów. Skoro świt zbliżać się zaczął, taniec z wolna zaczął ustawać. Węże stopniowo i kolejno nieruchomiały, aż wreszcie, przy pierwszym brzasku poranku, ogarnął je nagły i gromadny bezruch. Po czym zwinęły się, skłębiły i ukryły w swych norach pod powierzchnią diamentową. Wówczas wyszedłem z groty. Wiedziałem bowiem ze słów dziwacznej pieśni, że węże owe przez dzień cały śpią snem kamiennym. Nie groziło mi więc żadne niebezpieczeństwo. Postanowiłem skorzystać z nowych odwiedzin Roka, aby z jego pomocą wydostać się z Kotliny. Przypuszczałem, że Rok, jako ptak drapieżny i mięsożerny, złakomi się na krwią dotąd woniejące zwłoki nieoględnej25 sarenki.

Przykrępowałem siebie mocno do owych zwłok i czekałem cierpliwie na przylot Roka. Czekałem aż do samego południa. W południe posłyszałem w niebiosach znajomy szmer skrzydeł, które rzuciły na dno kotliny cień olbrzymi. Po chwili ujrzałem Roka, jak spuścił się na dno kotliny, przysiadł na szponach, rozpłaszczył skrzydła po ziemi i zaczął nimi uderzać po diamentowej powierzchni. Gdy sporo już diamentów utkwiło mu w piersiach, zaniechał swej młócki skrzydlatej i zwrócił dziób i ślepie ku sarnie. Zwabił go widocznie smakowity zawiew26 przelanej wczoraj krwi. Podbiegł do sarny, pochwycił ją w szpony i uniósł w błękity, nie wiedząc o tym, że wraz z sarną unosi moją, przywiązaną do niej, osobę.

Nie wiem, jak długo trwał nasz lot w powietrzu. Zawieszony bowiem w przestrzeni i nieosłonięty tym razem skorupą jaja, doznałem nagłego zawrotu głowy i straciłem przytomność. Gdym zmysły odzyskał, zbliżaliśmy się już do celu podróży. Tym celem był dąb, wyrosły z pośrodku jednej z obszernych dolin, dąb tak niezwykłych rozmiarów, że wydał mi się z dala zieleniejącą górą. W dębie tym znajdowała się dziupla takiej wielkości, że dość wygodnie można by w niej było pomieścić cały Bagdad z przedmieściami. Do wnętrza tej dziupli wleciał właśnie Rok. Czekały nań w gnieździe potwornie olbrzymie pisklęta, którym Rok rzucił na pożarcie przyniesioną w szponach sarnę, sam zaś zniknął w przeciwległym otworze, prowadzącym widocznie do dolnych wnętrzy27 i skrytek. Po chwili Rok wrócił do gniazda. Zauważyłem natychmiast, że skrzydła jego były starannie ogołocone z diamentów. Wstrząsnął nimi z lekka, raz jeszcze spojrzał na pisklęta, zajęte powolnym i niedołężnym pożeraniem sarny, i wyleciał nagle z gniazda zapewne w celu zdobycia nowego pokarmu dla piskląt.

17kędy (daw.) – dokąd, gdzie. [przypis edytorski]
18przezroczy – dziś: przezroczysty. [przypis edytorski]
19niebiosów – dziś popr. forma: niebios. [przypis edytorski]
20cep – narzędzie do ręcznego młócenia zboża w celu wyłuskania ziaren z kłosów; cep zbudowany był z dwóch połączonych ze sobą przegubem (z rzemienia lub z dwóch ogniw łańcucha) kijów, z których jeden, dłuższy, służył za uchwyt i zwany był dzierżakiem, zaś drugi, zwany bijakiem, krótszy i wykonany zazwyczaj z twardszego drewna, służył do uderzania w kłosy ułożone na twardym podłożu (klepisku). [przypis edytorski]
21młócka – a. młocka: czynność polegająca na wyłuskiwaniu ziaren z kłosów, strąków itp. za pomocą uderzeń odpowiednimi narzędziami ręcznie (cepem) lub maszynowo; tu: w znaczeniu przenośnym. [przypis edytorski]
22zachwiewać – dziś popr. tylko: chwiać. [przypis edytorski]
23zatkwiony – dziś popr.: utkwiony. [przypis edytorski]
24najolbrzymszy – dziś popr.: najbardziej olbrzymi. [przypis edytorski]
25nieoględny – tu: nieroztropny, nieprzewidujący. [przypis edytorski]
26zawiew – dziś popr.: powiew. [przypis edytorski]
27wnętrzy – dziś popr. forma D. lm: wnętrz. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora