Za darmo

Przygody Sindbada żeglarza

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Czyliż to być może – spytałem Hassana i Korybilli – że w państwie waszym nikt nigdy nie używał siodła?

– Czego? – zawołali oboje ze zdziwieniem.

– Siodła – powtórzyłem.

– Nie znamy tego słowa i nie wiemy, co znaczy, a przez to trudno nam odpowiedzieć na twoje pytanie.

Starałem się rozmaicie wytłumaczyć im znaczenie tego słowa.

– Jest to miękki przedmiot – rzekłem – który wtłacza się na grzbiet koniom, aby udogodnić jeźdźcowi jego konne stanowisko.

– Czemuż w takim razie to, co ma stanowić wygodę jeźdźca, wtłacza się na grzbiet koniom, nie zaś jeźdźcom? – spytali oboje.

– Dla tej prostej przyczyny, że siodło ma na celu utworzenie pewnego przedziału pomiędzy jeźdźcem a koniem.

– W takim razie nie pojmujemy, czemu ten, co chce konia dosiąść, jednocześnie powinien się starać o przedział pomiędzy sobą a koniem.

– Grzbiet koński – mówiłem dalej – jest wąski i twardy. Łatwo z niego stoczyć się na ziemię. Tymczasem siodło jest szerokie i miękkie, można utrzymać się na nim doskonale i uniknąć upadku.

– Nikt jeszcze w naszym państwie z konia nie spadł – zauważył Hassan – toteż nie pojmuję, w jakim celu mamy się posługiwać przedmiotem, który właśnie chroni od upadku.

– Widzę, że mi się nie uda wytłumaczyć wam wszystkich przewag siodła. Otóż, zamiast tłumaczyć, zajmę się wyrobem siodeł, a wówczas sami osobiście sprawdzicie ich użyteczność. Będzie to dla mnie zajęcie wielce zyskowne. Zasłynę bowiem w waszym kraju jako pierwszy rymarz i wynalazca siodeł. Prócz tego – sprzedaż siodeł zapewni mi dochody znaczne, a jestem na razie pozbawiony odpowiednich środków do życia.

Zająłem się tedy59 wyrobem siodeł. W ciągu kilku miesięcy mieszkanie moje zapełniło się po brzegi tysiącem najwytworniejszych siodeł. Ogłosiłem wówczas całemu miastu, iż nauczę wszystkich używania do konnej jazdy nowego przysposobienia, które się nazywa siodłem, a które, udogadniając konną jazdę, chroni jednocześnie od upadku. Oznaczyłem godzinę próby i wybrałem na miejsce pokazu najobszerniejszy plac w samym środku miasta.

O godzinie oznaczonej cała ludność zgromadziła się na placu. Sprowadzono tysiąc rumaków, na których zazwyczaj rycerze króla Pawica jeździli na oklep60.

Stanąłem na środku placu, otoczony stosami spiętrzonych siodeł i mając u boku mych przyjaciół – Hassana i Korybillę, którzy z ciekawością wyczekiwali moich pokazów.

Wybrałem dla doświadczeń pierwszego z brzegu rumaka, osiodłałem go i dosiadłem. Zacząłem kłusować po placu, aby dać możność obecnym dosadnego przyjrzenia się mojej jeździe. Po czym, zsiadłszy z rumaka, zaproponowałem, aby z kolei ktokolwiek z rycerzy dosiadł go i wypróbował przewagę siodła nad jazdą na oklep. Nikt wszakże z rycerzy nie chciał się odważyć na próbę. Jedni zdradzali oznaki czegoś w rodzaju wstydu, którego przyczyn zrozumieć nie mogłem. Drudzy najwidoczniej bali się siodła, niby jakiejś zasadzki lub pułapki diabelskiej. Inni zaś wymawiali się tym, że nie są w tej chwili usposobieni do jazdy konnej. Inni jeszcze mówili:

– Jakżeż możemy dosiąść konia, który ma na grzbiecie coś zgoła niekońskiego, a tak zbytecznego, jak wrzód lub garb? Chętnie zresztą dosiądziemy tego rumaka, o ile ów pomysłowy cudzoziemiec umieści swe siodło z dala od grzbietu – pod brzuchem końskim lub przytwierdzi je do ogona.

Usilne moje namowy z pewnością spełzłyby na niczym, gdyby nie to, że sam król Pawic przybył nagle na plac.

Wysłuchawszy cierpliwie moich objaśnień oraz zarzutów rycerzy, rozkazał mi raz jeszcze dosiąść osiodłanego rumaka. Uczyniłem to natychmiast i znowu objechałem plac dokoła.

Król przyglądał mi się uważnie i z widocznym podziwem. Gdy zeskoczyłem z rumaka, rzekł do mnie z wielkim uznaniem:

– Pomysł twój jest wspaniały i ma zapewne na celu rzucanie postrachu na wroga podczas bitwy. Wyglądałeś tak strasznie, że musiałem czynić nadludzkie wysiłki, aby nie uciec lub nie zemdleć! Król, który skorzysta z twego pomysłu, ma zapewnione na wojnie zwycięstwo, żaden bowiem, najodważniejszy nawet nieprzyjaciel nie ustoi przed widokiem straszliwych jeźdźców, którzy, prócz grzbietu końskiego, mają jeszcze pod sobą tak potworny, a tak zbyteczny przyrząd! Proszę cię wtedy, abyś osiodłał wszystkie rumaki nasze, gdyż chcę sam osobiście wraz z całą moją ludnością męską dosiąść rumaków osiodłanych.

Zacząłem tedy siodłać rumaki. Siodłałem je trzy dni i trzy noce – na czwarty dzień raz jeszcze pokazałem królowi i rycerzom, którą nogą powinni wstąpić w strzemię, a którą zarzucić na konia.

Ludność kobieca też się zgromadziła na placu, aby się przyglądać niezwykłemu widowisku.

Na dany znak – król i wszyscy rycerze dosiedli rumaków i wyruszyli kłusem61 za miasto. Niestety – król przez zapomnienie prawą nogą wskoczył do strzemienia62, a lewą przerzucił przez grzbiet koński, toteż pędził teraz na czele całego hufu63, odwrócony tyłem do łba końskiego, a przodem do ogona, który dość krzepko dzierżył w dłoni w celu utrwalenia swego na grzbiecie stanowiska.

Ja i cała ludność kobieca – pokłusowaliśmy w ślad za jeźdźcami, aby śledzić dalsze ich losy. Nadaremnie dawałem królowi znaki, aby się zatrzymał i odmienił swoją przykrą pozycję. Król uśmiechał się do mnie dobrodusznie i wołał:

– Nie mam czasu!

Albo wrzeszczał:

– Za późno, za późno!

Ten ostatni wrzask królewski zbudził we mnie dość uzasadnione przypuszczenie, iż król, mając w dłoniach jeno ogon koński, nie może ani powstrzymać rumaka, ani kierować jego biegiem. Postrzegłem przy tym, iż król bywał to blady, to czerwony i wyprawiał na koniu dziwne podrygi i poskoki. Blednął, poskakując wzwyż, – zaś czerwieniał, spadając z powrotem na siodło.

Inni za to rycerze, jak mi się zdawało, tkwili na koniach należycie. Jeźdźcy wbiegli właśnie na wzgórze, które się za miastem wznosiło i stamtąd wzięli rozpęd ku zieleniejącej u stóp wzgórza dolinie. Ja i cała ludność kobieca zatrzymaliśmy się na szczycie wzgórza, aby ze szczytu poglądać na dalsze ich losy.

Król pierwszy stoczył się w dolinę, zgoła nieuśmiechniętą twarzą zwrócony ku nam, zaś tyłem – ku celowi swej własnej wycieczki.

Za nim stoczyła się reszta rycerzy. Wówczas stało się to, czego się najbardziej obawiałem. Zaledwo konie dotknęły kopytami wonnego podścieliska doliny, gdy król i wszyscy rycerze pospadali z siodeł na ziemię. Wśród całej ludności kobiecej, nie wyłączając mojej osoby, uczynił się zgiełk i zamieszanie, natomiast ludność męska zachowała spokój całkowity, leżąc rozmaicie na dnie doliny i nie starając się nawet czy też nie mogąc powstać na nogi.

Ja i cała ludność kobieca zbiegliśmy co tchu ze wzgórza w dolinę. Politowania godny widok przedstawił się naszym zapłakanym źrenicom. Król i rycerze doznali tak bolesnego upadku, że nie było nawet mowy o tym, aby o własnych siłach wrócili do domu! Przerażenie ludności kobiecej było tym większe, że od stworzenia ziemi nikt w państwie króla Pawica nie spadł dotąd z konia! Po raz więc pierwszy doznano tu tego rodzaju katastrofy i po raz pierwszy stwierdzono możliwość takich upadków!

Ludność kobieca zajęła się przenoszeniem rannych i uszkodzonych do ognisk rodzinnych. Po czym w mieście przez trzy miesiące z górą trwała ponura i bezludna cisza. Cała bowiem ludność męska pod nieustanną pieczą kobiet leżała w łóżkach i czekała cierpliwie, aż rany się zagoją. Wreszcie, gdy już wszystkie rany zagoiły się i zabliźniły, zaczęto mi składać wizyty dziękczynne, gdyż tak kazały obyczaje i grzeczność. Pierwszy odwiedził mnie król Pawic i ze łzami w oczach dziękował za mój wynalazek. Cały był pokryty sińcami, bliznami i guzami.

– Dobry to i ciekawy wynalazek – rzekł, łkając po cichu – ale ma jedną wadę, a mianowicie tę, że jest niewygodny.

Mówiąc to, wręczył mi do rąk własnych siodło, które przyniósł pod pachą. Nazajutrz składała mi wizyty cała ludność męska, ściskając mnie w milczeniu za dłonie i zwracając siodła, którymi ją obdarzyłem. Wkrótce mieszkanie moje znów się po brzegi wypełniło siodłami. Przez czas długi nie wychodziłem z domu na ulicę, bo się wstydziłem pokazać na oczy tym, którzy tyle z mego powodu ucierpieli. Po długim wszakże namyśle napisałem do króla list, treści następującej:

 

Miłościwy Panie!

Boli mnie niezmiernie to, że stałem się mimowolną przyczyną tak wygórowanych klęsk i nieszczęść. Największym jednak dla mnie bólem byłaby strata łaski Waszej Królewskiej Mości. Pomimo bowiem, iż zgodnie z odwiecznym swego kraju obyczajem Wasza Królewska Mość raczyła mi złożyć wizytę dziękczynną, wszakże zwrot siodła każe mi się domyślać, iż Wasza Królewska Mość nie jest ze mnie tak zadowolona jak ja – z Waszej Królewskiej Mości. Domysły moje potwierdza i ta okoliczność, że w oczach Waszej Królewskiej Mości widziałem łzy dość gorzkie, a na czole – sińce, guzy i blizny. Toteż byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby Wasza Królewska Mość na dowód niezmiernej sympatii dla mojej osoby zezwoliła mi na poślubienie jednej ze swych poddanek, których uroda od dawna zastanawia moją uwagę, lecz których zbyt wielka liczba wzbrania mi jeszcze poszczególnego i stanowczego wyboru. Zezwolenie Waszej Królewskiej Mości na ów ożenek będzie dowodem, iż Wasza Królewska Mość nie chowa w swym sercu żadnej do mnie urazy za nieszczęśliwą katastrofę, zdarzoną na kwietnym podścielisku wiadomej doliny.

Cudzoziemiec Sindbad

Nazajutrz po wysłaniu powyższego listu otrzymałem pergamin, własnoręcznym pismem królewskim zapisany, który głosił, co następuje:

My, król Pawic, władyka wyspy, książę wszystkich na wyspie ogrodów, wódz wszystkich na wyspie jeźdźców, arcykapłan wszystkich na wyspie obrzędów, arcyznawca ugrzecznień i gościnności, arcymiłośnik bajek i jazdy konnej, niniejszym wiadomym czynię, iż cudzoziemiec Sindbad może – zgodnie z Naszym zezwoleniem – pojąć za żonę jedną z naszych poddanek, których niezwykła uroda zastanowiła jego uwagę, a których zbyt wielka liczba wzbrania mu dotąd stanowczego i poszczególnego wyboru.

Król Pawic

Otrzymawszy ów cenny pergamin, przykleiłem go co prędzej do szyby mego okna w ten sposób, że pismem zwrócony był na ulicę. Urok pergaminu był zapewne znaczny, gdyż wkrótce tłum kobiet zgromadził się pod moim oknem i odczytywał uważnie pismo królewskie.

Mogłem wtedy do woli przyglądać się pięknym mieszkankom wyspy, aby nareszcie uczynić swój wybór i jednej z nich – na mocy królewskiego zezwolenia – zaproponować ożenek.

Wszystkie jednak były tak piękne, że w żaden sposób nie mogłem przenieść jednej nad drugą, gdyż wybierając jedną, pominąłbym i pokrzywdził resztę. Przyglądałem się i namyślałem tak długo, aż wreszcie noc zapadła i ulica opustoszała. Wszystkie mieszkanki wyspy udały się do swych domów – wszystkie, prócz jednej, która – pomimo nocy – wciąż jeszcze trwała pod mym oknem i zapewne po raz setny odczytywała pismo królewskie.

Otworzyłem tedy okno i rzekłem:

– Piękna samotnico, jak możesz psuć swe błękitne źrenice odczytywaniem po nocy tego pergaminu?

– Treść tego pergaminu – odparła dziewczyna – jest tak ciekawa i porywająca, że wolę raczej popsuć swe oczy, niż pozbawić się rozkoszy odczytywania słów, które się barwią na jego powierzchni. Nazywam się Kaskada.

– Piękne to imię – zauważyłem – znaczy niemal tyle, co wodospad. Pasjami lubię wodospady.

– Szczęśliwy jesteś! – szepnęła dziewczyna.

– Dlaczego? – spytałem.

– Dlatego, że król obdarzył cię tak zaszczytnym zezwoleniem.

– A cóż byś uczyniła ty, gdyby król ci pozwolił poślubić cudzoziemca?

– Wybrałabym ciebie! – zawołała dziewczyna.

– Niechże się stanie, jak rzekłaś! – szepnąłem przez okno dziewczynie.

Nie mogłem sam się zdobyć na wybór, ale za to potrafię być wybrańcem! Nazajutrz poślubiłem Kaskadę.

Pożycie nasze małżeńskie było szeregiem cudów, zachwytów, uśmiechów, rozrywek, nieustannych spacerów, ciekawych pogadanek, pośpiesznych uderzeń serca, złotych snów i nie mniej złotych ocknień. Nic nie mroczyło naszego szczęścia, prócz jednego tylko dziwacznego narowu, który miała piękna Kaskada – mianowicie od urodzenia trawiła ją niepokonana żądza zrzucania się ze szczytów skał i gór – w przepaści i otchłanie. Starałem się nieustannie śledzić Kaskadę i towarzyszyć jej we wszelkich wycieczkach, aby nigdy nie zostawała samotna. Pomimo to kilka razy udało się jej opuścić dom bez mojej wiedzy, i tylko dzięki mojej niespożytej czujności zjawiłem się u jej boku na czas – w chwili, gdy miała właśnie skoczyć ze szczytu urwistej skały do ziejącej pod jej stopami przepaści. Porwałem ją w ramiona i poniosłem z powrotem do domu.

Próżno tłumaczyłem jej całą bezrozumność i niebezpieczeństwo podobnych skoków. Nie mogłem w żaden sposób oduczyć jej owej wrodzonej, a nieprzepartej żądzy, która widocznie była potężniejsza od żądzy życia.

Tymczasem stał się wypadek, który mną wstrząsnął do głębi. Żona mego przyjaciela Hassana – piękna Korybilla, kąpiąc się w jeziorze, pogrążyła się nagle w tak niepokonanej zadumie, że nie postrzegła nawet chwili, gdy zaczęła tonąć. Z owej osobliwej zadumy nie otrząsnęła się nawet wówczas, gdy fale zalały jej oczy i usta. Utonęła, nie wiedząc prawdopodobnie o tym, iż staje się topielicą. Zdarzyło się to nad ranem i nad ranem właśnie zbudziły mnie rozdzierające serce krzyki mego sąsiada. Wybiegłem z domu na ulicę i zastałem go stojącego pod oknami swego mieszkania z dłońmi, załamanymi nad czołem. Wyraz jego twarzy był niemal obłędny. Płakał tak rozpaczliwie, że płacz jego nie tyle wzruszał, ile przerażał.

– Biedny Hassanie – rzekłem – wiem, jakie nieszczęście nawiedziło ciebie. Uspokój się jednak i nie rozpaczaj tak straszliwie! Rozpacz nic nie pomoże. Jesteś jeszcze młody i życie masz przed sobą.

– Drwisz chyba! – zawołał Hassan. – Życie jest już poza mną! Dziś wieczorem opuszczę ten świat raz na zawsze. Czyż nie wiesz o tym, że według naszych obyczajów, w razie śmierci jednego z małżonków – żywcem grzebią drugiego. Toć istnieje u nas przysłowie: „Kogo żona opuści, tego śmierć nie wypuści”. Albo inne przysłowie: „Za życia jak głaz z głazem – po śmierci za to razem”.

Mówiąc to, Hassan zapłakiwał się beznadziejnie. Słowa jego wzbudziły we mnie rozmaite obawy.

– Jak to! – zawołałem. – Czyż być może, aby w kraju, gdzie panuje poczciwy i dobroduszny król Pawic, istniał taki okrutny obyczaj!

– Istnieje, niestety! – odparł, płacząc Hassan. – Dziś jeszcze wieczorem żywcem mnie pogrzebią! Razem ze mną złożą do grobu całe moje mienie ruchome oraz siedem chlebów i siedem dzbanów wody – jako posiłek na cały tydzień pod ziemią.

Hassan jeszcze coś mówił, ale go już nie słuchałem. Pobiegłem co tchu do domu. Chciałem przekonać się, czy Kaskada, zgodnie z danym mi przyrzeczeniem, trwa posłusznie w domu. Bałem się, że wbrew przyrzeczeniu – wymknęła się z mieszkania, aby się wdrapać na szczyt jakiejkolwiek skały i rzucić się stamtąd w przepaść.

Zastałem ją jednak w domu. Wziąłem od niej ponownie uroczystą przysięgę, iż nie wyjdzie bez mojej wiedzy z mieszkania, i udałem się co prędzej do pałacu króla Pawica. Król Pawic, jak zazwyczaj, siedział na tronie i czytał bajki pt. – Opowiadania cudowne.

– Królu! – wrzasnąłem od razu tak głośno, że król natychmiast oderwał oczy od książki i przeniósł je na mnie z pewnego rodzaju mimowolnym przerażeniem.

– Słucham – rzekł grzecznie po chwili.

– Królu! – wołałem dalej. – Dowiedziałem się dzisiaj o istnieniu w twym państwie tak nieludzkiego obyczaju, że włosy dęba stanęły i zapewne dotąd stoją mi jeszcze na głowie.

– Stoją – potwierdził król, przyglądając się mojej głowie. – A zatem, czym ci mogę służyć?

Opowiedziałem mu wszystko, co usłyszałem z ust biednego Hassana, a potem dodałem:

– Powiedz mi, królu, czy cudzoziemcy też podlegają przemocy tego okrutnego zwyczaju?

– Też – odrzekł król zwięźle.

– Bez wyjątku?

– Bez – odparł król krótko.

– Więc i ja w razie stosownego wypadku musiałbym poddać się, niestety, temu obyczajowi?

– Niestety! – potwierdził król.

– Czy jako cudzoziemiec nie mógłbym otrzymać w tym smutnym skądinąd kierunku64 jakichkolwiek przywilejów?

– Na przykład – jakich? – spytał król.

– Na przykład – przywilejów zwłoki, przewłoki lub odwłoki?

– Nie – odpowiedział król stanowczo.

– Dziwi mnie – zauważyłem z goryczą – iż pod panowaniem tak dobrodusznego króla trwają w całej pełni tak okrutne zwyczaje.

– A jednak – odrzekł król z uśmiechem – moja dobroduszność, która ci tak do serca przypada, jest też tylko zwyczajem, któremu muszę się poddać tak samo ślepo, jak ty – pogrzebaniu żywcem twej osoby. Czy jestem dobroduszny z natury – nie wiem. Wiem tylko, iż odwieczny obyczaj mojej krainy przypisuje każdemu królowi dobroduszność. Korzystam z owej przypisywanej mi powszechnie dobroduszności tak skwapliwie, iż od dawna już pod tym względem zatraciłem wszelką miarę i wszelkie probierze. Czytam bajki, uśmiecham się, udaję człowieka roztargnionego, gadam częstokroć niedorzeczności i z każdym rokiem coraz pośpieszniej dziecinnieję. Tak każe obyczaj i jestem mu posłuszny. Spełniam w ten sposób obowiązek, zwany królowaniem, i nie tyle jestem znużony, ile oczarowany owym obowiązkiem. Toteż oburzeniem mnie napełnia niewdzięczny protest i bunt przeciwko łaskawie ofiarowanym ci przez nas obowiązkom. Pomyśl tylko, że twoja niechęć dla zwyczajowego pogrzebania żywcem twej osoby jest tym samym, czym byłby z mojej strony bunt przeciw własnemu tronowi i własnej osobie. Po raz pierwszy zdarza mi się słyszeć w mym państwie tego rodzaju utyskiwania. Przerwałeś mi na chwilę czytanie bajek i nieustanny postęp mej dobroduszności, zdążającej ze zdwojonym w ostatnich czasach pośpiechem do bezwzględnego zdziecinnienia. Pozostaw mnie wtedy w spokoju. Powracam do swej bajki, którą przerwałem w miejscu najciekawszym.

Król znów spojrzał na mnie z dobrodusznym, dziecinnym niemal uśmiechem i pogrążył się w czytaniu, ja zaś ze smutkiem i rozpaczą opuściłem pałac.

Wieczorem tego dnia odbył się pogrzeb Hassana i Korybilli. Orszak pogrzebowy przesunął się przez całe miasto aż ku zamiejskim wzgórzom. Hassan według zwyczaju na własnych barach dźwigał szklaną trumnę z martwą Korybillą. Za nim – na olbrzymim rydwanie – dwa czarne rumaki wiozły cały jego dobytek ruchomy: stoły, krzesła, meble, szafy oraz olbrzymi zbiór albumów z przeróżnymi znaczkami pocztowymi, gdyż Hassan był słynnym i zapalonym zbieraczem znaczków pocztowych i posiadał okazy najrzadsze, których się nigdzie nie spotyka. Na szczycie jednego ze wzgórz znajdowały się drzwi potajemne, które prowadziły do podziemi, przeznaczonych na ogólny grobowiec dla wszystkich poddanych króla Pawica. Otworzono te drzwi uroczyście i przez ich ciemny otwór spuszczono na sznurach do otchłani podziemnej biednego Hassana, martwą Korybillę, meble, stoły, szafy i zbiory znaczków najrzadszych, zaś na końcu siedem bochenków chleba i siedem dzbanów wody. Po czym – drzwi zamknięto.

Uroczystość była skończona.

Wróciłem do domu bardzo wzruszony. Kaskada starała się rozproszyć mój smutek – pieszczotą i śmiechem, ale nadaremnie. Po raz pierwszy widziałem człowieka żywcem grzebanego i po raz pierwszy zrozumiałem, że i mnie może spotkać los podobny.

Przez dni kilka Kaskada zaniechała swych dzikich zlotów ze skał w otchłanie. Nie opuszczała mnie ani na chwilę. Powziąłem więc nadzieję, iż małżonka moja pozbyła się swych chorobliwych nałogów. Pewnego wszakże dnia wymknęła się cichaczem z domu i nie wracała zbyt długo. Zaniepokojony – wybiegłem na miasto, aby jej szukać, lecz nie znalazłem nigdzie. Spotkany przypadkowo pastuch, który zza miasta wracał, powiedział mi, iż ją widział na szczytach skał, biegnącą kędyś, jakby w obłąkaniu.

W towarzystwie kilkunastu przyjaciół pobiegłem ku owym skałom. Zanim zdołaliśmy zbliżyć się zupełnie do skał podnóża, ujrzeliśmy już z dala Kaskadę na szczycie najwyższej skały. Jej długie – rozwichrzone warkocze powiewały, spływając po ramionach. Źrenice płonęły dziwnym, obłędnym ogniem.

Dobiegłem do podnóża skały, na której tkwiła, i zawołałem:

– Kaskado!

Schyliła głowę i spojrzała na mnie.

– Kaskado! – wołałem dalej. – Poniechaj swych obłędnych zamiarów! Powściągnij się, pohamuj! Okiełznaj żądzę zlotu ze szczytu tej skały w paszczę śmierci, która czyha na ciebie!

 

– Sindbadzie! – odkrzyknęła Kaskada. – Mężu mój i kochanku jedyny! Przebacz mi moje nieposłuszeństwo i mój upór! Nie mogę okiełznać tej straszliwej żądzy zlotu! Nie mogę powściągnąć, ani pohamować! Coś mnie wlecze i ciągnie, i kusi, i pcha, i porywa, i zniewala do tego, abym się ze szczytu skały rzuciła gdziekolwiek, byle w dół, byle w przepaść, byle w śmierć, choćby ot, tam, do twoich stóp, na tę trawę niczyją.

– Co czynisz, bezrozumna! – wołałem znowu. – Jeśli mnie kochasz, zejdź żywa i ostrożna w me objęcia!

– Nie mogę zejść, mogę się tylko rzucić ani żywa, ani ostrożna, tylko martwa i nieoględna!

I, zanim zdołałem cokolwiek odpowiedzieć, Kaskada rzuciła się ze szczytu skały i z włosem rozwianym upadła do mych stóp – martwa i nieoględna!

Towarzysze moi ujęli na ramiona ciało Kaskady i ponieśli je milcząc do domu.

Szedłem za nimi, zdziwiony tym, że płakać nie mogę. Śmierć Kaskady była tak niezwykła i tak przez nią samą przywołana i tak na szczycie skał wyśniona, że odebrała mi zdolność i możność płaczu.

Stało się to z rana, a już wieczorem, według zwyczaju, miano mnie żywcem wraz z Kaskadą pogrzebać. Wieczór nadszedł. Na własnych barach poniosłem szklaną trumnę z martwą Kaskadą. Za mną sunął rydwan, obładowany wszelkimi sprzętami, meblami, zaś w ślad za nim sto innych rydwanów, na których piętrzyły się niewiarygodnie olbrzymie stosy siodeł, które mi zwrócono.

Przybyliśmy wreszcie na wiadome wzgórze, które już znałem dobrze. Otworzono drzwi potajemne i spuszczono mnie żywcem do grobu wraz z cudowną Kaskadą i z całym ruchomym mieniem. Gdy już dotknąłem stopami wilgotnego gruntu mrocznych podziemi – musiałem się co prędzej postronić65, aby uniknąć spadku na głowę tysiąca wrzucanych do podziemi siodeł. Na końcu wreszcie spuszczono mi na sznurach siedem bochenków chleba i siedem dzbanów wody i zatrzaśnięto drzwi potajemne.

Ogarnęła mnie ciemność i na chwilę straciłem zmysły.

Gdym je odzyskał – w pierwszej chwili nie mogłem nic dojrzeć dokoła w otaczających mnie ciemnościach. Powoli wszakże i stopniowo oczy moje tak nawykły do mroku, że w końcu mogłem zupełnie swobodnie rozróżniać kształty, a nawet barwy wszystkich przedmiotów.

Znajdowałem się w jakimś dziwacznym labiryncie podziemnym, napełnionym szklanymi trumnami i bielejącymi w mroku szkieletami ludzkimi. Ilość nagromadzonych w podziemiach stołów, krzeseł, szaf i wszelkiego rodzaju sprzętów była wprost niewiarygodna.

Usiadłem na jednym z krzeseł i, przysunąwszy stół, postawiłem na nim siedem dzbanów wody i siedem bochnów chleba. Zapewne bardzo długo trwałem w zemdleniu, gdyż głód mi już dokuczał – głód tak wściekły i niepohamowany, że piłem i jadłem dopóty, dopókim nie wypił wszystkiej wody z dzbanów i nie zjadł wszystkich siedmiu bochnów chleba. Posiliwszy się jako tako, wstałem i pobrnąłem przed się na oślep. Postanowiłem iść bez ustanku, bez przerwy, bez wytchnienia we wszelkich możliwych kierunkach w tej nadziei, iż traf lub przypadek przyjdą mi z pomocą, a zbieg okoliczności pozwoli mi nie w ten, to w inny sposób wydostać się z podziemi na słońce.

Trudno mi określić, jak długo wałęsałem się po krętych korytarzach podziemnych – wśród szklanych trumien, zapełnionych szczelnie i po brzegi zwłokami ludzkimi. Zdaje mi się jednak, iż wędrówka moja trwała dni kilka. Wreszcie pewnego dnia trafiłem na olbrzymią, samotną niszę, w której stała jedna tylko trumna szklana większych niż inne rozmiarów. W trumnie tej leżała na atłasowych poduszkach kobieta niezwykłej piękności ze złotą lutnią w dłoni. Wyglądała jak żywa. Śmierć – czy też nie zdążyła rozkładem dotknąć jej ciała, czy też nie uczyniła jej nic złego, słowem, zdawała się spoczywać w trumnie bez śmierci.

Trumna stała na wielkim, zapleśniałym od wilgoci i liszajami pokrytym głazie. Widok zmarłej czy też śpiącej tak mnie oczarował, że siadłem u stóp trumny na głazie, aby jej przyjrzeć się z bliska i nieco wypocząć, gdyż dotąd ani na mgnienie nie przerywałem swej wędrówki. Machinalnie i bezwiednie zacząłem dłonią odgarniać z głazu pleśń i liszaje. Nagle uczułem pod palcami dotyk jakiegoś metalu. Przybliżyłem oczy i postrzegłem, że były to w złocie kute litery. Zerwałem natychmiast pleśń całkowicie i odsłoniłem napis, złotymi literami ryty w głazie. Z pośpiechem i ciekawością odczytałem napis, który brzmiał, jak następuje:

Rozbij szklaną trumnę uderzeniem pięści, a co ma się szczęścić, to ci się poszczęści.

Uniosłem pięść do góry i z całych sił uderzyłem w szklaną trumnę. Rozpadła się z jękiem i dzwonieniem na drobne kawałki. W tej samej chwili postać kobiety jakby ocknęła się ze snu. Jedną dłonią przetarła oczy, a drugą zmacała lutnię, jakby chcąc się przekonać, czy jej nie zgubiła. Wreszcie, przyciskając lutnię do piersi, powstała i z wolna zeszła z głazu na ziemię. Wówczas wzrok jej padł na mnie.

– Tyś rozbił trumnę? – spytała głosem tak śpiewnym, że nie śmiałem na razie odpowiedzieć, wydało mi się bowiem, iż winienem w odpowiedzi zanucić jakąś pieśń cudowną. Otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, odrzekłem:

– Tak – rozbiłem twą trumnę, odczytawszy napis na głazie.

– Należę przecież do ciebie, bo przyrzekłam, iż poślubię człowieka, który rozbiję moją trumnę i przywróci życie memu ciału.

– Dawno temu umarłaś? – spytałem.

– Nie umierałam nigdy – odrzekła.

– Czy nigdy nie żyłaś na ziemi?

– Nie żyłam nigdy.

– Powiedz, kim jesteś?

– Nie jestem. Nie ma mnie wcale. Nie istnieję. Nie umiem istnieć. Umiem się tylko śnić tym, którzy są snu spragnieni. I oto teraz śnię się tobie.

Śniłam się dawniej królowi Pawicowi, gdy był jeszcze młodzieńcem, lecz go tak męczył ów sen, że kazał mnie jakiemuś czarownikowi przyłapać na gorącym uczynku zjawiania się we śnie i – przyłapaną – zamknął w szklanej trumnie, którą spuszczono w podziemia i utwierdzono w niszy na tym oto głazie. Wówczas wyśniłam napis, któryś na głazie odczytał, a dość mi wyśnić cokolwiek, aby się to spełniło. Napis się spełnił. Obiecałam sobie w duchu poślubić tego, kto ów napis odczyta i trumnę rozbije, aby mnie znowu powołać do czynności sennych. Poślubić znaczy dla mnie tyle, co śnić się. Będę się tobie odtąd śniła wiernie, posłusznie i dozgonnie. Będę ci we śnie grała na mojej lutni pieśni rozmaite. A lutnia moja jest dziwna – dość pieśnią wzruszyć jej struny, aby żarzyły się blaskiem rozmaitym, który wszelkie mroki rozwidnia.

Mówiąc to, dotknęła palcami strun swej lutni i zaczęła grać. Struny jęły się żarzyć rozmaitym blaskiem stosownie do dźwięków, które z nich dobywała. Żarzyły się rozmaicie – to czerwonym, to błękitnym, to zielonym światłem rozwidniając podziemie.

– Czy dobrze ci się śnię? – spytała, grając coraz czarowniej.

– Dobrze – szepnąłem.

– Czy zapominasz, że jestem tylko snem? – spytała znowu.

– Zapominam.

– To znaczy, że śnię ci się dobrze.

– Śnij mi się jeszcze – graj mi jeszcze – szepnąłem.

– Idź za mną, a wyprowadzę cię z podziemi, aby ci się odwdzięczyć za to, żeś mię z trumny wyzwolił.

– Czy pójdziesz za mną do mojej ojczyzny? O ile mnie bowiem wyprowadzisz z podziemi, wyruszę natychmiast do Bagdadu.

– Będę ci się śniła i w Bagdadzie, ale zniknę ci sprzed oczu w chwili, gdy się wydostaniemy na powierzchnię ziemi. Powinieneś zarówno kochać moje zjawienia, jak i moje zniknięcia.

– Powiedz mi, jak ci na imię, abym mógł cię we śnie przywołać, ilekroć tego zapragnę.

– Nazywam się Urgela.

Powtórzyłem kilkakroć jej imię, aby je zapamiętać, ona zaś, grając, prowadziła mnie dalej po korytarzach podziemnych. Struny pod dotykiem jej smukłych palców rozbłyskiwały tysiącem rozmaitych świateł. Posuwaliśmy się naprzód to w szkarłatnym, to w zielonym, to w błękitnym oświetleniu, aż wreszcie zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie ujrzałem skaliste wschody, prowadzące do otworu, przez który przenikało światło słoneczne. Pod wpływem promieni słonecznych postać Urgeli zbladła, a dźwięki jej lutni stały się stłumione i jakby dalekie. Wspiąłem się po wschodach ku górze. Urgela szła za mną. Po chwili wydostałem się przez otwór na powierzchnię ziemi i radośnie stanąłem w słońcu, gdyż było właśnie południe. Obejrzałem się za siebie. Urgela stała przede mną zaledwo widzialna, zaledwo zarysowana na błękitnym powietrzu. Dźwięki jej lutni były już tak dalekie, że nie mogłem ich dosłyszeć.

Wyciągnąłem ku niej dłonie, lecz Urgela znikła.

Znajdowałem się na pustynnym i niezamieszkałym brzegu wyspy, z dala od państwa króla Pawica. Ponieważ właśnie w pobliżu brzegu płynął okręt, zacząłem tedy okrzykami nawoływać go ku sobie. Okręt po chwili zbliżył się do brzegu. Wbiegłem natychmiast na pokład i z radością dowiedziałem się, iż okręt ów płynie do Balsory. Płynęliśmy przez trzydzieści dni i trzydzieści nocy i przez całe trzydzieści nocy śniła mi się Urgela i grała mi we śnie na swej złotej lutni. Kapitan i marynarze dziwili się i nie mogli zrozumieć, jakim sposobem okręt po nocach pełni się cudnymi dźwiękami niepochwytnych pieśni. Urgela grała z takim zapałem i tak głośno, że dźwięki z mego snu przedostawały się do świata poza mną i napełniały cały okręt, który kołysał się śpiewnie pod ich czarowną przemocą.

Po trzydziestu dniach i nocach okręt przybił do portu balsorskiego.

Niezwłocznie udałem się z Balsory do Bagdadu.

59tedy (daw.) – zatem. [przypis edytorski]
60na oklep —jazda konna bez użycia siodła. [przypis edytorski]
61kłus – chód konia, polegający na tym, że dwie przeciwległe kończyny (prawa przednia i lewa tylna a. odwrotnie) odbijają się od podłoża jednocześnie. [przypis edytorski]
62strzemię – metalowy lub drewniany pałąk stanowiący oparcie dla stopy przy siodle; strzemiona ulokowane są po obu stronach siodła na odpowiednio długich paskach. [przypis edytorski]
63huf – hufiec, oddział. [przypis edytorski]
64w tym smutnym skądinąd kierunku – w innym wydaniu: „w tym smutnym skądinąd położeniu” (B. Leśmian, Przygody Sindbada Żeglarza, Czytelnik, Warszawa 1957). [przypis edytorski]
65postronić – odejść na stronę, na bok. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora