Za darmo

Przygody Sindbada żeglarza

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Wyjmij kwiat z zanadrza! – rzekła królewna.

Wyjąłem kwiat, który płomienił się na swej łodydze.

– Zbliż się do króla! – rzekła znowu królewna.

– Zbudź go – zbudź go – zbudź go! – zawołały tłumy.

– Królewno! – zawołałem. – Pomyśl, co cię czeka? Przestaniesz istnieć i już cię nigdy nie będzie! Kocham cię i chcę cię poślubić! Wprowadzę cię do świata rzeczywistego, do rzeczywistych pałaców, do prawdziwych ogrodów, gdzie kwitną prawdziwe kwiaty i śpiewają prawdziwe ptaki!

– Oczy moje są ślepe na wszelką rzeczywistość, – odparła królewna nie zobaczę tych cudów, które mi obiecujesz. Czyż nie rozumiesz, co to za męka – płakać w chwili, gdy król Mirakles przez sen płacze, i wzdychać, gdy on wzdycha, i uśmiechać się, gdy on się na widok swych zmór uśmiecha! O, pozwól nam rozwiać się – i zniknąć – i przestać być snem tego króla!

– Zbudź go – zbudź go – zbudź go! – zaszeptały znowu tłumy.

W tej chwili właśnie król Mirakles przez sen zapłakał. Gromadny płacz wstrząsnął całym tłumem i zwiewnym ciałem królewny. Nigdy nie słyszałem takiego płaczu! Dopiero teraz pojąłem całą rozpacz i mękę tych istot dziwacznych. Postanowiłem raz na zawsze przerwać ten płacz i tę mękę. Zbliżyłem się wręcz do olbrzymiego króla i uderzyłem go w twarz – płomiennym kwiatem, który znikł w tej chwili z mej dłoni. Jednocześnie – królewna Chryzeida – i tłumy – i cały gród zaklęty – rozwiały się w nic i znikły z oblicza ziemi.

Król Mirakles poruszył się, przetarł oczy i powstał na nogi.

Był tak olbrzymi i wysoki, że nie zauważył nawet mojej obecności.

– Jakże długo spałem! – rzekł sam do siebie. – Śnił mi się jakiś sen błękitny, lecz gdzie się podział ów sen? Gdzie jest królewna Chryzeida? Gdzie są pałace błękitne? Wszystko znikło bez śladu!

Pośpiesznie oddaliłem się od ocknionego olbrzyma, gdyż właśnie spostrzegłem okręt, który płynął tuż koło brzegu. Dałem znak dłonią i okręt zatrzymał się natychmiast.

Wbiegłem szybko na pokład i poradziłem kapitanowi, aby niezwłocznie odbił od brzegu, bałem się bowiem olbrzymiego króla.

Odpłynęliśmy już dość daleko, gdy posłyszałem nagle głos króla Miraklesa, który znów mówił sam do siebie:

– Położę się na brzegu swej wyspy i zasnę innym snem. Po śnie błękitnym, chcę mieć sen purpurowy!

Król Mirakles ziewnął i znowu położył się na brzegu wyspy. Zapewne zasnął natychmiast, gdyż z pokładu okrętu i ja, i kapitan, i marynarze ujrzeliśmy nagle, że na wyspie powstaje kolejno i stopniowo cudowny gród, pełen purpurowych pałaców, purpurowych drzew, i kwiatów i ptaków. Po chwili gród ten zapełnił się ludnością w purpurowych szatach, i zdawało mi się, że wyróżniłem wśród tłumów nowo powstałą królewnę zarówno piękną jak znikniona Chryzeida.

Wkrótce jednak okręt nasz oddalił się tak, że purpurowy gród, wyśniony przez króla Miraklesa, znikł nam z oczu.

Po trzech miesiącach żeglugi przybyłem do Balsory, a stamtąd pośpiesznie udałem się do Bagdadu.

Przygoda siódma

Wróciłem do Bagdadu nie bez przykrego poczucia własnej samotności. Zazwyczaj widok wuja Tarabuka po długiej niebytności w domu sprawiał mi przyjemność. Od czasu jednak, gdy wuj Tarabuk odmienił swą postać pod wpływem i namową Chińczyka, nie mogłem już na jego widok doznawać uczuć rodzinnych. Nie wydawał mi się po dawnemu – wujem, lecz dziwacznym potworem. Na domiar złego nie pozbyłem się moich obaw i podejrzeń. Wciąż jeszcze tkwiła mi w głowie nieznośna i uparta myśl, że wuj pragnie jeszcze za życia przedrukować swe utwory na powierzchni mego ciała.

Niespokojnie i nieufnie wszedłem do pałacu.

Wuj Tarabuk powitał mnie radośnie. Chińczyk, który stał tuż obok niego, skłonił mi się życzliwie.

– Drogi mój Sindbadzie! – zawołał wuj. – Cieszę się, że wracasz zdrów i wesół. Wiedz o tym, że dzień dzisiejszy jest dla mnie dniem uroczystym. Pamiętasz chyba, że w czasie ostatniego twego pobytu w Bagdadzie, plecy moje nie były jeszcze uświetnione żadnym drukiem. Miałem właśnie w pomyśle cudowny poemat i czekałem na jego wykonanie. Ukończyłem go właśnie wczoraj, a dzisiaj mój przyjaciel – Chińczyk – wydrukował mi go na plecach. Upajam się tą myślą, że mam na plecach prawdziwe arcydzieło, wspaniały poemat pt. Naprzód!. Jest to utwór buńczuczny84, czupurny85, zawadiacki86 i zuchwały! Utwór pełen wykrzykników! Utwór wzbierający męstwem i odwagą! Mam go na plecach! Wprawdzie skazany jestem na to, iż nigdy własnymi oczami nie będę go mógł odczytywać, lecz mój chiński przyjaciel co dzień z rana odczytuje mi głośno ów poemat.

Chińczyk uśmiechnął się i z lekka poklepał wuja po plecach.

Stwierdziłem z zadowoleniem, że wuj zapomniał jakoś o przekazanym mi prawie przedruku, a w każdym razie nie poruszał tej drażliwej sprawy.

Zmęczony długą podróżą, udałem się wkrótce na spoczynek. Nazajutrz wuj spytał mnie, czy tym razem wręczyłem jego wiersz jakiejkolwiek królewnie.

– Przebacz mi, wuju, moje karygodne zapomnienie! – zawołałem nieco zawstydzony. – Miałem tyle kłopotów i nieszczęść, że zapomniałem zupełnie o swej obietnicy.

– Widzę, że nie mogę polegać na tobie – odpowiedział wuj Tarabuk. Każesz mi zbyt długo czekać na sposobność, a tymczasem starzeję się z dniem każdym i boję się owej chwili, gdy piękna królewna, oczarowana moim wierszem, dozna poniekąd zawodu, ujrzawszy samego autora zbyt leciwego i zbyt wiekowego. Zamiast mnie nazwać swym mężem, nazwie starym dziadem. Postanowiłem tedy wyruszyć w podróż razem z tobą. Uczony Chińczyk będzie nam towarzyszył. Chciałbym to uczynić jak najprędzej. Kiedy zamierzasz opuścić Bagdad?

– Jestem gotów odjechać choćby dziś jeszcze – odrzekłem. – Żądza podróży stała się moim nałogiem. W Bagdadzie nie widuję nikogo, prócz ciebie i Chińczyka. Tam zaś w krajach nieznanych oglądam takie dziwy i cuda, o jakich wy obydwaj nie macie pojęcia. Wszystko tam jest zaklęte i zaczarowane. Na każdej wyspie rozkwita inna baśń. W każdej baśni przebywa inna królewna.

– A więc skierujemy bieg okrętu wprost ku baśni! – zawołał z zapałem wuj Tarabuk. – Poślubię najpiękniejszą królewnę i zostanę królem zaklętej wyspy. Co myślisz o tym, Sindbadzie?

– Myślę, że królowanie na wyspie zaklętej byłoby dla wuja najodpowiedniejszym zajęciem.

– Siadłbym sobie na tronie i nic bym nie robił, jeno bym królował i królował! Pomyśl tylko: poeta na tronie! Co za cudowny zbieg okoliczności! Od czasu do czasu mój Chińczyk wobec zgromadzonego narodu odczytywałby na głos z mych pleców poemat pt. Naprzód!, a piękna królewna, oczarowana moim poematem, mdlałaby ze wzruszenia i prosiłaby obecnych: – nie cućcie mnie i nie pozbawiajcie zemdlenia, bo chcę zemdleniem uczcić poemat mego męża Tarabuka! Co myślisz o tym, Sindbadzie?

– Myślę, że obecność wuja na wyspie zaklętej jest konieczna i niezbędna.

– A więc jutro opuszczamy Bagdad! – zawyrokował wuj głosem stanowczym.

Stanowczość wuja bardzo mi się podobała. Obawiałem się tylko, że dziwaczny jego wygląd zbudzi pewne podejrzenia w mieszkańcach wysp zaklętych. Może właśnie z tego powodu miałem noc bardzo niespokojną.

Przyśnił mi się, jak zazwyczaj, Diabeł Morski. Drwiąco patrzył na mnie swymi ślepiami i śmiał się do rozpuku.

– Czemu się śmiejesz? – spytałem.

– Śmieję się dlatego, że mi jest wesoło, a jest mi wesoło z tej przyczyny, że wuj Tarabuk wybrał się nareszcie w podróż. Właśnie jego tylko osoby brakowało na wyspach zaklętych!

– Nie obrażaj mego wuja! – zawołałem. – Jest on w każdym razie poetą.

– Nie lubię go – odpowiedział Diabeł Morski – jest on za nudny i za śmieszny. Lubię za to ciebie, Sindbadzie, bo chętnie zwiedzasz kraje nieznane i masz duszę pełną rozmaitych baśni. Pozwól, że na dowód przyjaźni uścisnę cię z całych sił!

Zanim zdołałem cokolwiek odpowiedzieć, Diabeł Morski przedzierzgnął się w olbrzymiego węża, który jednym skokiem rzucił mi się na piersi i oplótł mą szyję swym zimnym cielskiem. Chciałem krzyknąć, lecz nie mogłem, gdyż wąż dławił mi gardło swym uściskiem. Daremnie się przez sen miotałem i jęczałem, wąż przez noc całą trzymał mnie w swym uścisku. Nad ranem dopiero zniknął w chwili, gdym się zaczął budzić. Zbudziłem się – zmęczony potwornym uściskiem węża. Wuj Tarabuk stał już nade mną i potrząsał moją dłoń, aby mnie zbudzić:

– Wstawaj prędzej! – wołał. – Jedziemy! Już czas!

Przetarłem oczy.

– Jedziemy! – powtórzył wuj. – Już od godziny budzę ciebie i dobudzić się nie mogę. Jęczysz i stękasz przez sen, jakby ci się przyśniła kara cielesna. Wstawaj! Nie mamy ani chwili czasu do stracenia. Wyobrażam sobie, z jaką niecierpliwością zaklęta królewna wyczekuje mego przyjazdu! Im prędzej z nią się spotkam, tym lepiej dla niej i dla mnie. – Jedziemy natychmiast!

Pomimo zmęczenia, żwawo wstałem z łóżka.

 

Trzy rumaki czekały już na podwórzu.

Wesoło wskoczyliśmy na ich grzbiety i pokłusowaliśmy w stronę Balsory. Chińczyk do swego siodła przytroczył olbrzymi kufer, po brzegi napełniony lupami. Kufer ten tamował bieg konia i z tego powodu przybyliśmy do Balsory dopiero wieczorem, na pięć minut przed odejściem okrętu, który właśnie stał w porcie. Pierwszy zeskoczyłem z konia i wbiegłem na pokład. Za mną wygramolił się Chińczyk z kufrem na plecach. Wuj Tarabuk zwlekał z niewiadomej mi przyczyny. Ponieważ okręt lada chwila mógł odbić od brzegu, obejrzałem się niespokojnie, aby zobaczyć, co się dzieje z wujem Tarabukiem.

Wuj stał na brzegu i przyglądał się falom, z których wyłonił się nagle Diabeł Morski.

Diabeł trzymał w pysku nieszczęsny list i podawał go wujowi. Czytelnik zapewne przypomina sobie, iż list ów był pisany na świstku papieru, którego jedna strona zawierała jakiś dawny wiersz wuja Tarabuka. Przebiegły Diabeł podał wujowi list tą właśnie stroną, gdzie świetniał wspomniany wiersz. Wuj poznał charakter swego pisma i wyciągnął radośnie dłoń, aby pochwycić rękopis.

– Wuju! – krzyknąłem z rozpaczą. – Nie bierz tego rękopisu!

– To mój rękopis! – odpowiedział wuj. – Mój cudowny wiersz, który niegdyś w morzu zatonął! Błogosławiony potwór, który mi zwraca tak drogocenną zgubę!

Wuj pochwycił rękopis i wbiegł na pokład, zwycięsko potrząsając listem diabelskim.

Diabeł tymczasem zniknął w falach morskich. Rozpacz moja nie miała granic! Przeklęty Diabeł znów obarczył okręt swym listem, wróżącym klęskę i nieszczęście! Marynarze nie spostrzegli tego, co się stało. Okręt już odbijał od brzegu. Na wuja nikt tymczasem nie zwrócił uwagi. Zmierzch wieczorny przesłaniał jego postać oraz list, którym zwycięsko potrząsał.

Co tchu pobiegłem do wuja i szepnąłem:

– Wrzuć ten list z powrotem do morza!

– Nie jestem głupi! – odpowiedział wuj. – Jedyna to pamiątka z owych czasów, gdy nad morzem, na składanym stoliku wiersze pisywałem.

– Wuju – szepnąłem znowu głosem zrozpaczonym – błagam cię, schowaj przynajmniej ten list do kieszeni, ponieważ jest to list Diabła Morskiego. Nie wiesz nawet, jaka odpowiedzialność spada na ciebie za ów świstek papieru!

Pomimo moich błagań i nalegań, wuj triumfująco wzniósł ku górze ów nieszczęsny świstek i zawołał:

– Nie schowam go do kieszeni dopóty, dopóki nie odczytam mego utworu, który już zapomniałem. Największą dla mnie rozkoszą jest przypomnienie zapomnianego wiersza.

I wuj zaczął powoli odczytywać swój dawny wiersz. Przerażenie przenikało na wskroś całą moją istotę. Załoga z łatwością mogła postrzec w ręku wuja – list diabelski. Przerażenie moje wzmogło się w chwili, gdy nagle ujrzałem, że jeden ze starych i wytrawnych marynarzy, przechodząc obok wuja, rzucił badawcze spojrzenie na świstek papieru. Znienawidziłem w tej chwili wuja Tarabuka za jego obłędny upór, który stał się źródłem naszych nieszczęść.

Stary i wytrawny marynarz poznał od razu charakter pisma diabelskiego, ponieważ wuj, zaczytany w swym wierszu, wystawił na widok publiczny tę stronę świstka, na której znajdował się list Diabła Morskiego.

– A to co? – zawołał stary i wytrawny marynarz, dotykając listu palcem wskazującym. – List Diabła Morskiego na naszym okręcie?

Wuj Tarabuk dumnie spojrzał na marynarza.

– Nie przeszkadzaj mi czytać, stary marynarzu – rzekł głosem uroczystym.

Zmierzch wieczorny przesłaniał oblicze wuja tak, że marynarz w pierwszej chwili nie zauważył jego dziwacznych pozorów. Chcąc jednak dokładniej przyjrzeć się nieszczęsnemu właścicielowi diabelskiego listu, wyjął z kieszeni latarkę, zapalił ją i, uniósłszy wzwyż, rzucił snop światła na twarz wuja Tarabuka.

Rozwidniona latarką twarz ukazała swą czarnym drukiem szczelnie pokrytą powierzchnię. Widok ten wywarł na starym marynarzu tak silne wrażenie, że znieruchomiał, osłupiał z latarnią w dłoni. Usta rozwarł na oścież, oczy wywrócił we łbie i przez chwilę trwał bez ruchu. Zapewne głos zamarł mu w piersi, bo nie uronił ani jednego słowa. Struchlałem, patrząc na tę scenę.

Chińczyk, który nie rozumiał grożącego nam niebezpieczeństwa, szepnął mi do ucha:

– Spójrz Sindbadzie, jak uroczyście i cudownie wygląda nasz poeta w świetle latarni!

– Orangutan! – krzyknął nagle stary marynarz głosem zdławionym.

Ten okrzyk wielce obraził mego wuja.

– Jak śmiesz, zwykły śmiertelniku, nazywać mnie orangutanem! – zawołał, z góry spoglądając na marynarza. – Jestem poetą!

– Jesteś synem diablicy i orangutana! – odpowiedział marynarz z oburzeniem. – Znam ja się na takich mieszańcach!

W tej samej chwili kapitan i reszta marynarzy otoczyli kołem wuja, oświetlonego latarnią. Zadrukowana wierszami twarz wuja górowała nad przerażonym tłumem, który mu się uważnie przyglądał.

– Syn diablicy i orangutana! – wrzeszczał stary i wytrawny marynarz. – Jak śmiał potomek tak nikczemnej rasy wtargnąć na nasz pokład? Biada nam! W jego dłoni tkwi przeklęty list Diabła Morskiego! Obecność tego listu na okręcie wróży klęski i nieszczęścia. Kapitanie, radzę ci tego potwora wraz z listem wrzucić natychmiast do morza!

– Do morza! Do morza! – wrzasnęła chórem załoga.

– Nie jestem synem diablicy i orangutana, ale poetą! – zawołał dumnie wuj Tarabuk. – Precz z moich oczu, marny tłumie, który nie umiesz uczcić i ocenić wielkiego poety! Zamiast na klęczkach dziękować mi za moją obecność na okręcie, chcesz mnie, marny tłumie, wrzucić do morza?

– Do morza, do morza! – powtórzyła chórem załoga.

Kilku marynarzy rzuciło się na wuja Tarabuka i, pochwyciwszy za dłonie, znieruchomiło87 w miejscu.

– Nie pozwolę temu człowiekowi nic złego uczynić! – zawołałem nagle, podbiegając do nieszczęsnego wuja. – Jest to mój wuj, którego żadne węzły pokrewieństwa nie łączą z diablicą lub orangutanem!

– Jest to wielki poeta i mój przyjaciel! – zawołał z kolei Chińczyk, zbliżając się też do wuja.

– Tym gorzej dla was obydwóch! – odpowiedział stary i wytrawny marynarz. – Wrzucimy was z nim razem do morza!

– Do morza z nimi, do morza! – krzyknęła znowu załoga.

Nie wiadomo, czym by się skończyło to smutne nieporozumienie, gdyby nagły a niespodziany wypadek nie odwrócił od nas uwagi kapitana i marynarzy. Odpłynęliśmy już na kilka mil od lądu, i okręt nasz bujał na pełnym morzu.

Otaczał nas zmierzch wieczorny, który co chwila gęstniał, zapowiadając noc ciemną.

W tym zmierzchu znienacka błysnęło jakieś światło purpurowe, kołyszące się na miarowo rozechwianych falach.

Światło zdawało się piętrzyć na morzu i coraz zbliżało się do naszego okrętu.

Kapitan pochwycił lunetę i spojrzał przez nią w ową purpurę.

– Baczność! – zawołał po chwili. – Widzę okręt, zwany Purpurowcem. Załoga jego składa się z okrutnych kobiet-olbrzymek, które zajmują się rozbojem na morzu. Warkocze ich są purpurowe, a twarze piękne i straszne zarazem. Kobiety owe napadają na zbłąkane okręty, biorą w niewolę załogę i sprzedają swych niewolników czarodziejom, którzy zamieszkują wyspy zaklęte. Trudno im stawić opór, gdyż są nadzwyczaj silne. Nic nam wszakże nie pozostaje, jak tylko – walczyć do ostatniej kropli krwi! Bądźmy mężni i odważni! Nie ulęknijmy się przemocy tych olbrzymek! Wstyd bowiem okazać się tchórzem – wobec kobiet!

Słowa kapitana wywarły na wszystkich znaczne wrażenie. Marynarze zapomnieli o wuju Tarabuku i o liście diabelskim. Nowe niebezpieczeństwo skupiło uwagę całej załogi. Dzięki zgrozie niespodzianego wypadku – wuj Tarabuk nie został wrzucony do morza.

Pomimo ciemnoty wieczoru, widzieliśmy wyraźnie kołyszący się na falach Purpurowiec. Czerwone drzewo, z którego był zbudowany, jaśniało dziwnym, szkarłatnym blaskiem, niby łuna pożarna. Szkarłatne żagle gęstwiły się na wysokich masztach.

Na pokładzie Purpurowca widniały groźne postacie olbrzymek, które właśnie zaplatały swe purpurowe warkocze, aby im nie przeszkadzały w boju.

Zaplatały szybkim ruchem białych, cudownych dłoni. Oczy olbrzymek płonęły niby gwiazdy.

Wkrótce Purpurowiec zbliżył się do nas o tyle, żeśmy mogli dosłyszeć śpiew strasznych olbrzymek.

– Morze, głębokie morze, bezbrzeżne morze! – śpiewały olbrzymki. – Bystry Purpurowiec unosi nas na wzburzonych falach. W świetle czerwonych latarni płoną nasze warkocze szkarłatne. Zaplatajmy je co prędzej, aby nam nie przeszkadzały w bitwie. Morze, głębokie morze, bezbrzeżne morze! Dziwaczny Purpurowiec kołysze się na grzbietach fal. Noc nadchodzi. Światło czerwonych latarni zabarwia ciemność dookolną. Zaplatajmy co prędzej nasze warkocze szkarłatne. Zbliża się godzina bitwy. Zwycięski Purpurowiec piętrzy się w ciemnościach nocnych. Biada naszym wrogom!

Śpiew olbrzymek napełnił nam piersi uczuciem lęku. Śpiew ten coraz wzmagał się i potężniał. Purpurowiec wciąż zbliżał się do naszego okrętu.

– Panowie! – zawołał kapitan. – Za chwilę – czeka nas walka z olbrzymkami. Zapomniałem wam powiedzieć, że wzrok tych olbrzymek jest straszliwy. Rzadko kto może znieść płomienne pociski ich groźnych spojrzeń. Biada temu, kto stchórzy i, nie zniósłszy owych spojrzeń odwróci się tyłem do okrutnych posiadaczek Purpurowca! Olbrzymki bowiem w takiej chwili natychmiast wbiegają na pokład upatrzonego okrętu. Nie będą wszakże mogły opanować naszego okrętu, jeżeli nikt z załogi nie zdradzi lęku i nie odwróci oczu od ich straszliwych spojrzeń!

– Słyszysz? – szepnąłem do ucha wujowi. – Słyszysz, drogi wuju? Cała sztuka walczenia z tymi olbrzymkami polega na tym, aby patrzeć im prosto w oczy i nie odwracać się do nich plecami. Czy wytrzymasz ich wzrok?

– Mam nadzieję, iż wytrzymam – odpowiedział wuj Tarabuk.

– Panowie! – zawołał znowu kapitan. – Jestem pewien, że nikt z was nie stchórzy! W przeciwnym razie olbrzymki wezmą nas wszystkich do niewoli i sprzedadzą czarownikom na wyspie zaklętej!

Purpurowiec wciąż się zbliżał. Olbrzymki już zaplotły swe warkocze i stanęły szeregiem na pokładzie Purpurowca. Oczy ich zaczęły błyskać niby diamenty.

– Bardzo piękne mają oczy – zauważył szeptem wuj Tarabuk. – Dziwię się tym, którzy nie mogą znieść ich spojrzeń.

– Nie można ufać ich oczom – odrzekłem pośpiesznie. – Nie wiadomo, jakie czary i uroki kryją się w tych oczach na pozór pięknych. Bardzo być może, iż z tych oczu wynikną nagle jakieś węże lub żmije jadowite.

Zaledwie domówiłem te słowa, wuj Tarabuk chwycił mnie mocno za rękę i głosem zdławionym szepnął:

– Litości! już widzę złote żmije i węże, które wynikają z oczu tych wiedźm! O, spójrz, Sindbadzie! Żmije te pełzną po powietrzu wprost ku nam!

W pierwszej chwili wydało mi się, że wuj Tarabuk majaczy. Lecz – niestety – nie było to majaczenie! Oczy olbrzymek rozwarły się na oścież i z ich tajemniczej głębi wynikały rzeczywiście jakieś ruchliwe i lotne żmije złocistej barwy. Wynikały wciąż – jedna za drugą i, kłębiąc się w powietrzu nocnym, płynęły ku nam. Wkrótce całe powietrze zaroiło się od złotych żmij. Ich płomieniste, cienkie jak igły żądła jarzyły się w ciemnościach. Każda z tych żmij trwała tylko jedno okamgnienie i marła, znikając bez śladu. Wszakże na jej miejscu zjawiały się inne tak, że tysiące złotych, cienkich smug żarzyło się wokół.

– Panowie! – zawołał znowu kapitan. – Stójcie odważnie w miejscu i nie odwracajcie się tyłem do Purpurowca! Ktokolwiek się odwróci – ten cały okręt odda w ręce tych wiedźm!

Purpurowiec zbliżył się jeszcze o krok jeden. W oczach naszych migały złote żmijki, których liczba niezmiernie urosła. Źrenice olbrzymek rozszerzały się coraz bardziej.

– Sindbadzie! – szepnął mi do ucha wuj Tarabuk. – Nie masz pojęcia, do jakiego stopnia chce mi się plecami odwrócić do Purpurowca, aby nie widzieć tych złotych żmij o płomienistych żądłach!

– Na Boga! – zawołałem. – Bądź mężny, wuju! Patrz prosto w oczy tym wiedźmom! Jeśli nie wytrzymasz i tyłem się do nich odwrócisz, czeka nas zguba i hańba!

– Zdaje mi się, że nie wytrzymam… – zauważył szeptem wuj Tarabuk. Byłem zrozpaczony.

Tymczasem kapitan, stanąwszy na przedzie całej załogi, dał znak ręką, aby gromadnie posunięto się ku przodowi okrętu.

– Wuju! – szepnąłem. – Uzbrój się w odwagę!

– Zbroję się! – szepnął wuj głosem złamanym.

– Naprzód! – zawołał kapitan.

Marynarze jednoczesnym krokiem posunęli się naprzód. Ja i Chińczyk też niezwłocznie wykonaliśmy rozkaz kapitana. Atoli wuj Tarabuk nie ruszył się z miejsca.

 

– Wuju! – szepnąłem znowu. – Na litość Boga – zrób krok naprzód.

– O, niedomyślny! – odrzekł wuj. – Nie rozumiesz komendy kapitana „Naprzód”? – Wszakże to tytuł poematu, który mam właśnie na plecach Toteż pojmuję komendę kapitana w ten sposób, iż powinienem do straszliwych olbrzymek odwrócić się plecami, ile że na nich właśnie świetnieje ów tytuł…

– Na miłość Boską, wuju! – szepnąłem, chwytając go za rękę. – Nie czyń tego! Zgubisz nas wszystkich i nadomiar złego zniesławisz swe imię, gdyż cię potępią, jako tchórza!

– Trudno! – odpowiedział wuj głosem bezsilnym. – Nie mogę dłużej wytrzymać wzroku tych potwornych kobiet! Widok jadowitych żmij i wężów, które wypełzają z ich oczu, odbiera mi spokój, odwagę i wszelki humor. Jestem pewien, że nie zniesławię swego imienia, gdyż jest ono zbyt znane i znakomite. Nawet kapitan obcego okrętu wykrzykuje tytuł mego poematu. Jest to niezbity dowód mojej poczytności.

– Naprzód! – zawołał znów kapitan.

Tym razem wuj Tarabuk nie wytrzymał i błyskawicznie odwrócił się tyłem do Purpurowca.

Zaledwo to uczynił, a jedna z olbrzymek tygrysim susem przeskoczyła z Purpurowca na pokład naszego okrętu i, spadłszy na kark wujowi, obaliła go na ziemię. W tej chwili reszta jej towarzyszek, skacząc w ślad za nią, przedostała się na nasz okręt.

W okamgnieniu niezwalczone olbrzymki skrępowały sznurami kapitana i całą załogę.

Znieruchomieni marynarze z wściekłością spoglądali na wuja Tarabuka.

– Tchórz! – wołali jedni.

– Potwór! – wrzeszczeli drudzy.

– Zdrajca! Diabeł! – krzyczeli inni.

Bardzo być może, iż na twarzy wuja Tarabuka zakwitł w tej chwili bolesny rumieniec wstydu, lecz nie można go było dojrzeć z powodu zbyt gęstego druku, który pokrywał tę twarz czarną zasłoną.

– Moja to wina i przyznaję się do niej – szepnął nieszczęsny wuj, spuszczając oczy. – Chętnie bym teraz stawił czoła tysiącom najstraszliwszych olbrzymek, ale niestety – chęć moja jest spóźniona, gdyż krępują mnie więzy, których zerwać nie mogę. Mam wszakże nadzieję, iż w inny sposób potrafię nas wszystkich wyratować.

To mówiąc, ściskał w dłoni jakiś papier, szczelnie zapisany. Poznałem ów papier. Był to – wiersz, który wuj Tarabuk niegdyś napisał na cześć Piruzy, a który tyle razy polecał mi wręczyć jakiejkolwiek spotkanej w drodze królewnie.

– Pani! – rzekł wuj Tarabuk, zwracając się nagle do olbrzymki, która stała tuż obok. – Pani! Domyślam się, że jesteś królową olbrzymek, bo górujesz nad nimi wzrostem. Pozwól tedy, królowo, iż ofiaruję ci wiersz, pisany na cześć kobiety, która potrafi ocenić wartość autora tego wiersza. Przeczytaj go, a jestem pewien, że wiersz ten oczaruje ciebie. Uwielbisz poetę, który go stworzył, i pozbawisz więzów jego i całą załogę!

– Nie umiem czytać – odrzekła olbrzymka – i nie mam czasu na czytanie. Musimy natychmiast przenieść was na pokład Purpurowca i płynąć dalej – do brzegów wyspy Szmaragdowej.

Wuj chciał jej coś odpowiedzieć, ale nie zdążył. Olbrzymka dała znak ręką – i natychmiast jej towarzyszki pochwyciły kolejno jeńców i przeniosły ich na pokład Purpurowca. Po chwili Purpurowieć płynął już ku wyspie Szmaragdowej.

Leżeliśmy na dnie okrętu pokotem – bezsilni i bezwładni. Płynęliśmy w ten sposób dni kilka, aż wreszcie przybiliśmy do brzegu wyspy Szmaragdowej.

Olbrzymki niezwłocznie zaniosły nas na sam środek wyspy, gdzie znajdował się główny rynek.

Na rynku tym sprzedawano wyłącznie niewolników.

Wyspę Szmaragdową zamieszkują rozmaici czarodzieje, którzy chętnie skupują niewolników, aby się nimi posługiwać do przeróżnych praktyk czarnoksięskich.

Toteż olbrzymki wkrótce sprzedały kapitana i marynarzy. Pozostałem tylko ja, Chińczyk i wuj Tarabuk. Byliśmy słabsi fizycznie i stanowiliśmy przeto towar mniej ponętny. Olbrzymki po pewnym czasie straciły nawet nadzieję na to, że nas ktokolwiek kupi. Obawy ich jednak były zbyt przedwczesne. Wkrótce bowiem zbliżył się do nas jakiś czarnoksiężnik i, obejrzawszy kolejno mnie, Chińczyka i wuja Tarabuka, wyjawił chęć kupienia całej trójki.

Czarnoksiężnik ten nazywał się Barbel. Był on tak potworny, że widok jego napełnił nas przerażeniem. Miał zamiast twarzy – pysk mopsa i co chwila – warczał, ukazując ostre, białe kły. Warcząc, zwrócił się do olbrzymki, która nas właśnie sprzedawała, i rzekł:

– Potrzeba mi trzech niewolników, a widzę, że masz właśnie trzech do sprzedania. Za tego młokosa dam ci sto dukatów, za Chińczyka – pięćdziesiąt, a za tego trzeciego – dam tylko jednego cekina, ponieważ jest wstrętnie brzydki i ma gębę zgoła zakopconą.

Olbrzymka zgodziła się na ceny, proponowane przez czarnoksiężnika, lecz wuj Tarabuk z oburzeniem spojrzał na kupca i zawołał:

– Jak śmiesz proponować tak niską cenę za mnie! Obrażasz moją osobę i jednocześnie składasz dowód, iż nie umiesz ocenić wartości ludzi. Jestem poetą! Straciłbym cześć dla siebie samego, gdybym się zgodził na tak nikczemną zapłatę!

– Wuju! – szepnąłem. – Na litość Boga, nie opieraj się i nie wszczynaj zbytecznej kłótni! Bądź rad, że kupują nas hurtem i że będziemy wspólnie dzielili swe losy. Byłoby stokroć gorzej, gdyby nas sprzedano rozmaitym czarnoksiężnikom i gdybyśmy musieli rozstać się i zatracić wszelką wieść o sobie.

Wuj Tarabuk dumnie podniósł głowę.

– Nie mogę się zgodzić na to, abym został tak tanim nabytkiem! – zawołał głosem uroczystym. – Wart jestem przynajmniej tysiąca dukatów.

– Nikt cię o zgodę nie pyta – odparła olbrzymka.

– I nikt nie da tysiąca dukatów za takiego smolucha – dorzucił warcząc czarnoksiężnik.

– Nie jestem smoluchem, lecz poetą! Przyjrzyj się mojej twarzy, a przekonasz się, iż świetnieją na niej ogłoszone drukiem poezje!

– Ani mi się śni przyglądać takiej twarzy! – odrzekł czarnoksiężnik. – Bądź zadowolony, że daję za ciebie jednego cekina, bo nie jesteś wart nawet grosza.

Czarnoksiężnik z pogardą odwrócił się od wuja Tarabuka i wypłacił olbrzymce należność za mnie, Chińczyka oraz upartego a nieszczęsnego właściciela zadrukowanej twarzy.

– Przeniosę was teraz do mego pałacu z pomocą zaklęcia – rzekł, zwracając się do nas. – W ciągu jednej minuty będziecie już na miejscu.

Czarnoksiężnik wyciągnął nad nami dłonie i wyszeptał zaklęcie. Natychmiast pod wpływem wyszeptanego zaklęcia jakaś siła niewidzialna przeniosła nas do wnętrza pałacu potwornego Barbela. Znaleźliśmy się nagle w komnacie pałacowej o ścianach pozłacanych, na których wisiały stare portrety dziadów i pradziadów Barbela. Twarze ich miały rysy mopsie, tak że od pierwszego wejrzenia można było z łatwością stwierdzić podobieństwo rodzinne pomiędzy Barbelem a jego przodkami.

W głębi komnaty stały trzy otomany; jedna zielona, druga błękitna, trzecia złota. Na zielonej leżała królewna w szatach zielonych, na błękitnej – królewna w szatach błękitnych, a na złotej – królewna w szatach złocistych. Wszystkie trzy królewny zdawały się być nieruchome, drętwe i jakby nieżywe.

W kącie komnaty stał trójnóg, na którym płonął ogień różowy. Ogień ów zamiast syczeć, wydawał dźwięki melodyjne i taneczne. Czar tych dźwięków był tak nieodparty, że poczułem w całym ciele niezwalczoną chęć tańca.

Barbel pozbawił nas więzów i rzekł:

– Spójrzcie na te trzy królewny, które leżą na trzech otomanach, są one piękne, ale nieruchome. Sen, podobny do snu wiekuistego, obezwładnił ich ciała. Powołać je do życia można tylko z pomocą tańca. Czy słyszycie muzykę cudowną, która się dobywa z głębi płonącego na trójnogu ognia? Ogień różowy gra im do tańca, lecz trzem królewnom brak trzech tancerzy i dlatego też spoczywają na otomanach nieruchome, drętwe i nieżywe. Nabyłem was w tym celu, abyście spełniali przy królewnach czynność wiernych tancerzy. Zbliżcie się do nich i zaproście je do tańca, a natychmiast ożyją i powstaną i wesprą się na waszych ramionach, aby wespół z wami wirować w tańcu zaklętym.

– Czynność tancerza zgoła nie odpowiada powadze mego wieku – odparł wuj Tarabuk głosem urażonym. – Wymawiam ci tedy posłuszeństwo, potworny Barbelu.

– Jesteś niewolnikiem – odpowiedział warcząc Barbel. – Musisz spełniać moje rozkazy. Zapłaciłem za ciebie cekina, więc należysz do mnie.

– Dałeś za mnie tak małą i lichą zapłatę, że nie masz prawa wymagać ode mnie zaklętego tańca – zawołał wuj z najwyższym oburzeniem.

– Zmuszę cię do tańca – krzyknął Barbel, z lekka poszczekując.

– Wuju – szepnąłem. – Nie ściągaj nowych klęsk na nasze głowy!

Wuj nie słuchał mej prośby. Dumnie podniósł głowę i rzekł:

– Nie zmusisz mnie nigdy, potworny Barbelu, do czynności, które nie mają nic wspólnego z moim powołaniem! Jestem nie tylko poetą, ale i księgą, która ujrzała światło dzienne po to, aby ją czytano nie zaś zmuszano do jakiegoś tam zaklętego tańca! Nie będę tańczył i kwita!

Barbel wpadł we wściekłość. Szczeknął kilka razy, wyjął z zanadrza olbrzymią rózgę łozinową, chwycił wuja za kark, obnażył mu plecy na których znajdował się właśnie poemat pt. Naprzód, i jął te plecy niemiłosiernie wspomnianą rózgą okładać.

Chciałem wraz z Chińczykiem wyrwać wuja z rąk okrutnego czarnoksiężnika, ale ten ostatni wyszeptał zaklęcie, które nas obydwu znieruchomiło w miejscu. Bezsilni i bezradni musieliśmy patrzeć na katusze biednego wuja Tarabuka.

Ukarawszy wuja, Barbel schował rózgę w zanadrze i zawołał:

– Powiedz mi teraz, czy będziesz tańczył czy nie?

Wuj, zamiast odpowiedzieć, podbiegł do Chińczyka i szepnął:

– Przyjacielu, spójrz przez lupę na moje nieszczęsne plecy i zobacz, czy podły czarnoksiężnik nie popsuł uderzeniami mego poematu?

84buńczuczny – zawadiacki, zuchwały i pewny siebie. [przypis edytorski]
85czupurny – zawadiacki, wojowniczy. [przypis edytorski]
86zawadiacki – awanturniczy, wyzywający. [przypis edytorski]
87znieruchomić – dziś: unieruchomić kogoś a. coś. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora