Za darmo

Hrabia Monte Christo

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Prawda. Mogłyby powstać jakieś wątpliwości.

– We Francji, jak pan wie, przepisy są bardzo surowe. Nie wystarczy, jak we Włoszech, pójść do księdza i powiedzieć mu: kochamy się, połącz nas. We Francji małżeństwo jest aktem cywilnym i aby zawrzeć takie małżeństwo, trzeba przedstawić dowody tożsamości.

– Co za nieszczęście! Że ja tych papierów nie wziąłem!

– Na szczęście ja je mam.

– Pan hrabia?

– Tak.

– Ach, doprawdy, ależ mamy szczęście! – zawołał Toskańczyk, który sądził, że cel jego podróży został chybiony z braku dokumentów i zląkł się, że przez to mogą wystąpić pewne trudności w sprawie czterdziestu ośmiu tysięcy liwrów. – W ogóle o tym nie pomyślałem.

– Dalibóg, trudno myśleć o wszystkim. Na szczęście ksiądz Busoni pomyślał o tym za pana.

– To człowiek godny podziwu! A więc przysłał panu te papiery?

– Oto one.

Pełen zachwytu Toskańczyk złożył dłonie jak do modlitwy.

– Poślubiłeś pan Olivię Corsinari w kościele Świętej Pauliny de Monte Catini. Oto zaświadczenie kapłana.

– No tak! Coś podobnego! – rzekł major spoglądając ze zdumieniem na zaświadczenie.

– A to metryka chrztu Andrei Cavalcanti, wydana przez proboszcza w Saravezza.

– Wszystko się zgadza – oznajmił major.

– Weź pan te dokumenty, bo nic mi po nich. Oddasz je synowi, będzie je starannie przechowywał.

– Ja myślę!…

– A teraz, co się tyczy matki tego młodzieńca…

– O Boże! – zawołał Toskańczyk, któremu zdawało się, że co krok pojawia się nowa trudność – jej też będziemy do tego potrzebować?

– O nie, majorze. A zresztą, czyż ona już nie…

– O tak, o tak – wtrącił major.

– Czyż nie spłaciła już długu naturze?…

– Niestety, tak – odparł spiesznie Toskańczyk.

– Wiedziałem o tym – powiedział Monte Christo. – Umarła dziesięć lat temu.

– A ja nadal opłakuję jej śmierć – major wyciągnął z kieszeni chustkę do nosa i otarł najpierw jedno, potem drugie oko.

– Co robić, wszyscy jesteśmy śmiertelni – pocieszył go Monte Christo. – Teraz rozumie pan, że nie trzeba, aby ktoś we Francji dowiedział się, że byłeś z synem rozłączony przez piętnaście lat. Wszystkie te historyjki o Cyganach porywających dzieci są u nas niemodne. Posłałeś go pan do kolegium, gdzieś na prowincji, a teraz chcesz, aby tę edukację doszlifował w paryskich wyższych sferach. Właśnie dlatego wyjechałeś pan z Viareggio, gdzieś mieszkał od śmierci żony. To wystarczy.

– Tak pan myśli?

– Oczywiście.

– No to świetnie.

– A gdyby ktoś dowiedział się o tej długiej rozłące…

– A tak. Co mam mówić?

– Że zdradziecki preceptor, zaprzedany wrogom pańskiej rodziny…

– Corsinarim?

– Oczywiście… porwał dziecko, aby pańskie nazwisko wygasło. A teraz, skoro już ustaliliśmy wszystko, skoro odświeżyliśmy pańskie wspomnienia i już pana nie zawiodą, domyślasz się pan, że przygotowałem mu niespodziankę.

– Przyjemną?

– O, jak widzę, nie da się oszukać ojcowskiego serca i oka.

– Hmm – odchrząknął major.

– Może ktoś panu coś niedyskretnie powiedział albo po prostu sam pan odgadł, że on tu jest.

– Kto?

– Pańskie dziecko, pański syn, Andrea.

– Tak, domyśliłem się tego – rzekł Toskańczyk z doskonałą flegmą. – Naprawdę tu jest?

– Tak – rzekł Monte Christo. – Lokaj, który tu był, dał mi właśnie znak, że już przybył.

– Ach, to cudownie, cudownie – powtarzał major, dociskając szamerowania czamarki.

– Drogi panie, pojmuję twoje wzruszenie, trzeba ci dać czas, abyś ochłonął. Chcę także przygotować naszego młodego człowieka do tak upragnionego spotkania. Na pewno niecierpliwi się nie mniej niż pan.

– O, na pewno.

– A więc za jakiś kwadransik wrócimy tu do pana.

– A więc przyprowadzisz go pan do mnie? Okażesz aż tyle dobroci, by mi go sam przedstawić?

– Nie, nie mam zamiaru stawać między ojcem i synem. Zostawię was samych, panie majorze. Ale proszę się nie martwić, gdyby głos krwi zamilkł na chwilę, nie pomyli się pan. Wejdzie tymi drzwiami. To piękny blondyn, może trochę zanadto jasny, o ujmujących manierach, zobaczy pan.

– A propos – odezwał się major – wie pan, że miałem ze sobą tylko dwa tysiące franków, które przekazał mi ksiądz Busoni. Wydałem sporo na podróż i…

– Potrzeba panu pieniędzy… Nic oczywistszego, panie Cavalcanti. Proszę, osiem tysięcy franków akonto.

Oczy majora zabłysły jak karbunkuły.

– Winien jestem panu jeszcze czterdzieści tysięcy franków – rzekł Monte Christo.

– Czy dać ekscelencji pokwitowanie? – spytał major, chowając banknoty do wewnętrznej kieszonki czamary.

– A po co?

– Żeby miał pan hrabia dowód dla księdza Busoni.

– No, to dasz pan pokwitowanie na całą sumę, kiedy już dostaniesz pozostałe czterdzieści tysięcy. Pomiędzy ludźmi uczciwymi niepotrzebne są takie środki ostrożności.

– A, tak, pomiędzy ludźmi uczciwymi – zawtórował major.

– I jeszcze jedno słówko.

– Ależ słucham.

– Otóż byłoby dobrze, gdybyś pan rozstał się z tą czamarką.

– Doprawdy? – zdumiał się major, patrząc na czamarkę z pewnym upodobaniem.

– Tak właśnie. To się może jeszcze nosi w Viareggio, ale w Paryżu taki strój, choć bardzo elegancki, wyszedł już z mody.

– Ale co tu mam na siebie włożyć?

– To, co pan ma w swoich kufrach.

– W jakich kufrach? Mam ze sobą tylko tłumoczek.

– Przy sobie, oczywiście. Po co się obarczać bez potrzeby? A zresztą, taki stary żołnierz lubi podróżować na lekko.

– I właśnie dlatego…

– Ale pan jesteś człowiekiem przezornym i wysłałeś swoje kufry wcześniej. Przybyły wczoraj do Hotelu Książęcego przy ulicy Richelieu. Przecież tam zamówiłeś pan sobie apartament.

– To w tych kufrach?…

– Mniemam, że kazał pan lokajowi włożyć tam wszystko, co się może panu przydać: ubrania cywilne, mundury. Przy ważnych okazjach ubierzesz pan oczywiście mundur. Proszę nie zapominać o orderze. We Francji wszyscy się z tego śmieją, ale kto tylko może, zawsze je nosi.

– Znakomicie, znakomicie, znakomicie! – powtarzał major zaskakiwany wciąż czymś nowym.

– A teraz – rzekł Monte Christo – skoro przygotował pan już serce na żywsze wzruszenia, proszę szykować się na spotkanie z synem.

I ukłoniwszy się z wdziękiem oszołomionemu z radości Toskańczykowi, zniknął za drzwiami.

55. Andrea Cavalcanti

Monte Christo wszedł do błękitnego salonu, gdzie czekał już nań młody człowiek dość elegancko ubrany, o swobodnej postawie, który wysiadł pół godziny wcześniej przed bramą pałacu z wynajętego kabrioletu.

Baptysta łatwo go poznał; rysopis dany mu przez hrabiego zgadzał się co do joty: młody, wysoki, jasnowłosy, z rudawą bródką, czarnym okiem, o nadzwyczaj bladej skórze i rumianych policzkach.

Spostrzegłszy Monte Christa, podniósł się żywo.

– Czy to pan jesteś hrabią de Monte Christo?

– Tak – odparł Monte Christo. – A ja mam zapewne zaszczyt z wicehrabią Andreą Cavalcanti?

– Z wicehrabią Andreą Cavalcanti – powtórzył młodzieniec, kłaniając się dość nonszalancko.

– Musisz pan mieć przy sobie list, który mi pana poleca?

– Nic o nim jeszcze nie mówiłem, gdyż podpis wydaje mi się naprawdę dziwny.

– Sindbad Żeglarz, prawda?

– A tak. Ponieważ zaś znam tylko jednego Sindbada Żeglarza, tego z Tysiąca i jednej nocy

– No cóż, to jeden z jego potomków, a mój przyjaciel, bardzo bogaty Anglik, oryginał, prawie wariat, naprawdę nazywa się lord Wilmore.

– A, teraz rozumiem wszystko. Tak, wszystko jest w porządku. Właśnie tego samego Anglika poznałem w… tak, doskonale!… Jestem więc na rozkazy pana hrabiego.

– Jeśli to prawda, coś mi pan raczył powiedzieć – uśmiechnął się hrabia – mam nadzieję, że będziesz tak łaskaw i opowiesz mi trochę o sobie i swojej rodzinie.

– Chętnie, panie hrabio – i młodzieniec jął opowiadać z płynnością, która dowodziła, że ma znakomitą pamięć.

– Jestem wicehrabią Andreą Cavalcanti, synem majora Bartolomea Cavalcanti wywodzącego się z rodu zapisanego we florenckiej złotej księdze. Choć nasza rodzina jest bardzo bogata – ojciec ma pół miliona renty – wiele wycierpiała. Ja sam, panie hrabio, zostałem porwany w wieku pięciu lat przez zdradzieckiego guwernera i od piętnastu lat nie widziałem się z ojcem. Odkąd zacząłem myśleć jak człowiek dorosły, gdy osiągnąłem pełnoletniość i stałem się panem samego siebie, szukam go wszędzie, ale bezskutecznie. Dopiero pański przyjaciel Sindbad doniósł mi w liście, że ojciec jest w Paryżu, i upoważnił mnie, abym się udał do pana po dalsze informacje.

– Istotnie, mój panie, to, co mi pan opowiadasz, jest bardzo ciekawe – rzekł hrabia, wpatrując się z ponurym zadowoleniem w tę nonszalancką twarz, przypominającą z urody upadłego anioła. – Dobrześ pan uczynił, że się tak we wszystkim zastosowałeś do rad Sindbada: ojciec pański rzeczywiście tu jest i szuka pana.

Hrabia od chwili wejścia do salonu nie spuszczał młodzieńca z oka. Był pełen podziwu dla pewności, jaką okazywał w spojrzeniu i w głosie; ale gdy padły tak naturalne słowa: „ojciec pański rzeczywiście tu jest i szuka pana”, Andrea podskoczył i wykrzyknął:

– Mój ojciec! Mój ojciec tutaj?!

– No tak – odparł Monte Christo – pański ojciec, major Bartolomeo Cavalcanti.

Przestrach znikł natychmiast z twarzy młodzieńca, jak starty gąbką.

– A tak, tak – odetchnął. – Major Bartolomeo Cavalcanti. I mówi pan hrabia, że mój kochany ojciec tu jest?

– Tak, drogi panie. Dodam, że tylko co się z nim rozstałem, a to, co mi opowiadał o swoim utraconym synku, mocno mnie przejęło. Naprawdę, jego cierpienie, obawy, nadzieje mogłyby stworzyć wzruszający poemat. Wreszcie pewnego razu otrzymał wiadomość, że ci, co porwali mu syna, mogą mu go oddać lub wskazać, gdzie się znajduje za dość znaczną sumę. Ale zacny ojciec nie cofnąłby się przed niczym. Wysłał te pieniądze na granicę piemoncką – razem z paszportem opatrzonym we wszystkie potrzebne wizy do Włoch. Bo przebywałeś pan przecież w południowej Francji, dobrze mi się wydaje?

 

– Tak – odparł Andrea, cokolwiek zakłopotany – przebywałem właśnie w południowej Francji.

– Powóz miał na pana czekać w Nicei?

– Tak, panie hrabio. Z Nicei pojechałem do Genui, z Genui do Turynu, z Turynu do Chambery, z Chambery do Pont-de-Beauvoisin, a stamtąd do Paryża.

– No proszę! Ojciec wyznaczył panu tę trasę, bo i sam tamtędy jechał i miał nadzieję, że się spotkacie po drodze.

– Ale nawet gdybyśmy się spotkali, wątpię, czy mój kochany ojciec by mnie poznał. Troszeczkę się zmieniłem od czasu, gdy widzieliśmy się po raz ostatni.

– Ale jest przecież głos krwi – zareplikował Monte Christo.

– Aha, no tak, nie pomyślałem o głosie krwi.

– A teraz jedna tylko rzecz niepokoi markiza Cavalcanti: co pan robiłeś w czasie tej rozłąki? Jak obchodzili się z tobą prześladowcy? Czy przestrzegali względów, jakie ci się należały z uwagi na urodzenie? Czy wreszcie cierpienia duchowe, tysiąckroć gorsze od cierpień fizycznych, nie nadwyrężyły u pana zdolności, jakimi obdarzyła pana natura i czy czujesz się pan w stanie godnie reprezentować w świecie swój ród?

– Panie hrabio – wyjąkał oszołomiony młodzieniec – mam nadzieję, że żadna fałszywa plotka…

– Ależ usłyszałem o panu po raz pierwszy od mego przyjaciela, lorda Wilmore'a, filantropa. Wiem od niego, że znalazł pana w bardzo trudnej sytuacji, nie wiem, o co chodziło, i nie pytałem go o nic, nie jestem wścibski. Zainteresowały go pańskie nieszczęścia, a więc był pan godzien zainteresowania. Powiedział mi, że chce panu zwrócić pozycję, jaką pan stracił, że poszuka pańskiego ojca, że go odnajdzie; i zdaje się, że go znalazł, skoro pański ojciec tu jest. Wreszcie wczoraj uprzedził mnie o pańskim przyjeździe, dając mi jednocześnie pewne instrukcje co do pańskiego majątku; ot, i wszystko. Wiem, że lord to oryginał, ale jest zarazem człowiekiem, na którym można polegać, a bogatym jak kopalnia złota – i może sobie pozwolić na takie dziwactwa bez obawy, że go zrujnują. Toteż obiecałem, że zastosuję się do jego instrukcji. Proszę mi więc nie mieć za złe tego pytania: będę musiał panu nieco patronować i dlatego chciałbym wiedzieć, czy nieszczęścia, których przecież nie jest pan winien i które nie umniejszają w niczym szacunku, jaki do pana żywię, nie sprawiły, że stał się pan w pewnym sensie obcy światu, w którym miał pan zrobić tak świetną karierę dzięki fortunie i nazwisku.

– Panie hrabio – odpowiedział młodzieniec, który w miarę, jak mówił hrabia, odzyskiwał poprzednią pewność siebie – jeśli o to chodzi, możesz pan być zupełnie spokojny. Porwano mnie ojcu z pewnością po to, aby mu później mnie odsprzedać, co też i uczynili. Dlatego wykalkulowali sobie, że aby uzyskać za mnie lepszą cenę, należało podwyższyć moją wartość. Otrzymałem więc dość staranną edukację. Traktowano mnie jak owych niewolników w Azji Mniejszej, których panowie uczyli gramatyki, medycyny i filozofii, aby następnie sprzedać ich drożej w Rzymie.

Monte Christo uśmiechnął się z zadowoleniem. Chyba nie spodziewał się aż tyle po panu Andrei Cavalcanti.

– Gdyby zresztą – dodał młodzieniec – w moim wychowaniu ujawniły się jakieś usterki albo raczej w moim obyciu, mam nadzieję, że świat będzie miał dla mnie trochę pobłażliwości, zważywszy na nieszczęścia, jakie mnie spotkały w dzieciństwie i w młodości.

– No cóż, zrobi pan tak, jak się panu będzie podobało – odparł niedbale Monte Christo. – Jesteś panem własnej woli, to wszystko tylko pana dotyczy; ale przysięgam, że nie powiedziałbym na pańskim miejscu ani słowa o tych przygodach. Pańska historia to romans, a świat, który uwielbia romanse w żółtych okładkach, jakoś nie chce ufać tym, które stanowią żywy welin, nawet jeżeli miałby on takie złocenia, jak pan. To jest trudność, którą pozwalam sobie panu zasygnalizować. Zaledwie opowie pan komuś tę wzruszającą historię, a już pomknie w świat zupełnie zniekształcona. Byłby pan takim pozerem, jak Anthony, a czasy Anthony'ego już trochę przebrzmiały. Być może dzięki temu wszyscy by się panem zainteresowali, ale nie wszyscy lubią być w centrum uwagi i przedmiotem komentarzy. W końcu by to pana zmęczyło.

– Chyba ma pan słuszność – odparł młodzieniec, blednąc pod przenikliwym spojrzeniem Monte Christa. – Bardzo by mi to przeszkadzało.

– Och, ale nie trzeba też przesadzać, bo wtedy, aby uniknąć błędu, popadlibyśmy w jakiś obłęd. Nie, trzeba tylko ustalić prosty plan postępowania. A człowiekowi tak inteligentnemu jak pan będzie się tym łatwiej do niego zastosować, że jest on zgodny z pańskim interesem. Musi mieć pan jakieś dowody i nawiązać przyjaźń z ludźmi godnymi szacunku, aby przeważyło to nad tym, co w pańskiej przeszłości jest niezbyt jasne.

Andrea wyraźnie stracił kontenans.

– Chętnie zaświadczałbym za pana – ciągnął Monte Christo – ale mam w zwyczaju nie tylko wątpić o moich najlepszych przyjaciołach, ale nawet starać się, by inni o nich wątpili. Dlatego też odegrałbym tu rolę niezgodną z moim charakterem, jak mówią dramatopisarze, i naraziłbym się na wygwizdanie, czego sobie wcale nie życzę.

– Ale, panie hrabio, przez wzgląd na lorda Wilmore, który mnie polecił panu hrabiemu… – rzekł zuchwale Andrea.

– No tak, ale lord Wilmore nie ukrywał przede mną, kochany panie Andrea, że pańska młodość była dość burzliwa. Och – rzekł hrabia, widząc, że Andrea drgnął niespokojnie – bynajmniej nie żądam od pana spowiedzi. Zresztą właśnie dlatego, aby nie musiał pan szukać jakiegoś obcego protektora, posłano do Lukki po pańskiego ojca, markiza Cavalcanti. Zaraz się pan z nim zobaczy. Jest może trochę sztywny, trochę sztuczny, ale to sprawka munduru. Kiedy wszyscy dowiedzą się, że służy od osiemnastu lat w armii austriackiej, wszystko będzie jasne; zazwyczaj nie wymagamy zbyt wiele od Austriaków. Podsumowując, zupełnie wystarczy panu ten ojciec.

– O, uspokaja mnie pan. Rozstaliśmy się tak dawno, że nie zostało mi o nim nawet jedno wspomnienie.

– A poza tym wie pan, że dużo wybacza się osobom o wielkim majątku.

– To mój ojciec jest naprawdę tak bogaty?

– Jest milionerem… pięćset tysięcy liwrów renty.

– A więc – zapytał młodzieniec – znajdę się w dość… przyjemnej sytuacji?

– Drogi panie, w najprzyjemniejszej. Ojciec da panu pięćdziesiąt tysięcy liwrów rocznie, póki będziesz pan w Paryżu.

– W takim razie zostanę tu na zawsze.

– Hm, kto może ręczyć za to, co się kiedyś stanie, drogi panie? Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi.

Andrea westchnął.

– Jeżeli jednak przez czas mojego pobytu w Paryżu nie zdarzy się nic, co by mnie zmusiło do wyjazdu, będę na pewno otrzymywał te pieniądze?

– Ależ oczywiście.

– Od ojca osobiście? – zaniepokoił się Andrea.

– Tak, ale sumę tę zagwrantował panu lord Wilmore, który na prośbę pańskiego ojca otworzył panu kredyt, w wysokości pięciu tysięcy franków miesięcznie, u pana Danglars, jednego z najpewniejszych bankierów w Paryżu.

– A mój ojciec długo zamierza zabawić w Paryżu? – zapytał Andrea z niepokojem.

– Tylko kilka dni. Obowiązki nie pozwalają mu na wyjazdy dłuższe niż dwa do trzech tygodni.

– Kochany ojczulek! – westchnął Andrea wyraźnie uradowany rychłym odjazdem.

– Dlatego też nie chciałbym – rzekł Monte Christo, udając, że nie poznał się na prawdziwym znaczeniu słów Andrei – opóźniać dłużej waszego spotkania. Jesteś pan gotów uściskać zacnego pana Cavalcanti?

– Chyba pan w to nie wątpi?

– No to proszę wejść do salonu, drogi przyjacielu. Ojciec czeka tam na pana.

Andrea skłonił się głęboko i wszedł do salonu.

Hrabia odprowadził go wzrokiem, a gdy młodzieniec znikł za drzwiami, nacisnął ukrytą sprężynę; w jednym z obrazów płótno odchyliło się od ramy, tworząc szparę, przez którą można było obserwować, co się dzieje w salonie.

Andrea zamknął za sobą drzwi i podszedł do majora, który wstał na odgłos kroków.

– Ach, panie ojcze, ojcze najdroższy! – zawołał Andrea tak głośno, aby hrabia mógł to usłyszeć przez zamknięte drzwi – czy to naprawdę ty?

– Witaj, ukochany synu – rzekł z powagą major.

– Po tak długiej rozłące, cóż to za radość, że możemy się znów spotkać! – mówił Andrea, popatrując wciąż w stronę drzwi.

– Jak sobie życzysz, synu.

I mężczyźni uściskali się tak, jak to się robi w Teatrze Francuskim – to znaczy padli sobie sztywno i z rozmachem w ramiona.

– I już nigdy się nie rozłączymy, prawda?

– Ależ oczywiście. Ale zdaje mi się, synku, że uważasz teraz Francję za swoją drugą ojczyznę?

– Prawdą jest, że byłbym zrozpaczony, gdybym musiał opuścić Paryż.

– A ja, rozumiesz, mogę żyć tylko w Lukce. Wracam więc jak najprędzej do Włoch.

– Ale przed odjazdem, kochany ojcze, oddasz mi na pewno dokumenty, za pomocą których łatwo mi będzie dowieść mojego pochodzenia?

– Ależ tak, właśnie dlatego przyjechałem, zbyt wiele trudów to wymagało, aby cię odnaleźć i oddać ci je, byśmy mieli znów zacząć się szukać. Zajęłoby mi to resztę życia.

– A gdzież te papiery?

– Oto i one.

Andrea porwał chciwie akt ślubu ojca i swoją metrykę chrztu, a rozłożywszy je ze skwapliwością naturalną u dobrego syna, przebiegł błyskawicznie wzrokiem oba dokumenty, co świadczyło o wprawnym oku i najżywszej ciekawości.

Gdy skończył, twarz rozświetliła mu niewypowiedziana radość; spojrzał na majora z dziwnym uśmiechem i zagadnął:

– Coś podobnego – i w jego ustach zabrzmiała czysta toskańska mowa – czyżby we Włoszech nie było galer?

Major wyprostował się.

– Skąd to pytanie?

– No, jeżeli fabrykuje się tam bezkarnie podobne dokumenty! Za jeden taki papierek, mój kochany ojczulku, posłano by cię we Francji na lat pięć świeżego powietrza do Tulonu.

– Co proszę? – oburzył się Toskańczyk, usiłując zachować majestatyczną minę.

– Kochany panie Cavalcanti – rzekł Andrea i uścisnął znacząco ramię majora – ile ci płacą, abyś był moim ojcem?

Major zaczerpnął tchu do odpowiedzi.

– Ćśś! – rzekł Andrea, zniżając głos – ja pierwszy dam ci dowód zaufania. Dają mi pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie, abym był twoim synem. Rozumiesz pan więc, że byłbym ostatnią osobą, która przeczyłaby, że jest pan moim ojcem.

Major rozejrzał się wokół z niepokojem.

– E, niech się pan nie boi, jesteśmy sami – rzekł Andrea. – Zresztą mówimy po włosku.

– No, to mnie dają jednorazowo pięćdziesiąt tysięcy franków – oświadczył Toskańczyk.

– Panie Cavalcanti, wierzy pan w bajki?

– Do tej pory nie wierzyłem, ale teraz chyba muszę zacząć.

– A więc ma pan dowody?

Major wyjął z zanadrza garść złota.

– I to namacalne, jak pan widzi.

– I sądzisz pan, że mogę wierzyć obietnicom, jakie mi dają?

– Tak mi się zdaje.

– I ten zacny hrabia dotrzyma słowa?

– Co do joty. Ale rozumiesz pan, aby dotrzymał, musimy dobrze odegrać nasze role.

– Kim są ci „oni”?

– Do licha, bo ja wiem? Ci, którzy napisali do pana. Nie otrzymałeś pan listu?

– No tak.

– I co było w tym liście?

– A nie zdradzisz mnie pan?

– O, na pewno nie, nasze interesy się pokrywają.

– No to niech pan czyta.

I major podał list młodzieńcowi.

Andrea przeczytał półgłosem:

Jesteś ubogi. Czeka Cię nieszczęśliwa starość. Czy chciałbyś pan, jeśli nawet nie zostać bogatym, to przynajmniej uzyskać niezależność?

Jedź natychmiast do Paryża, udaj się do hrabiego de Monte Christo (Pola Elizejskie 30) i zapytaj go o syna, którego miałeś z markizą Corsinari, a którego porwano, gdy miał pięć lat.

Syn ten nazywa się Andrea Cavalcanti.

Abyś nie miał pan wątpliwości, jeśli idzie o dobre chęci niżej podpisanego, załączam:

1. Bon na dwa tysiące czterysta lirów toskańskich, płatny u pana Gozzi we Florencji;

2. List rekomendacyjny do pana hrabiego de Monte Christo, u którego otwieram panu kredyt w wysokości czterdziestu ośmiu tysięcy franków.

Przyjdź do hrabiego 26 maja o siódmej wieczorem.

Podpisano:
Ksiądz Busoni.

– Dostałem niemal identyczny list.

– Od księdza Busoniego?

– Nie. Od jakiegoś Anglika, lorda Wilmore'a, który używa przydomku Sindbad Żeglarz.

– Widziałeś go pan?

– Raz w życiu.

– Gdzie?

– A, właśnie tego nie chcę panu powiedzieć. Nie może pan wiedzieć tyle, co ja.

– No, a co było w tym pańskim liście?

– Czytaj pan.

Jesteś pan biedny, masz przed sobą nędzną przyszłość. Chcesz zdobyć pozycję, być wolnym i bogatym?

 

– Do licha! – wtrącił młodzieniec, kołysząc się na piętach – po co w ogóle pytać o takie rzeczy!

Wsiądź do dyliżansu pocztowego, który będzie na Ciebie czekać gotowy przy wyjeździe z Nicei za rogatką genueńską. Pojedziesz przez Turyn, Chambery i Pont-de-Beauvoisin.

26 maja o siódmej wieczorem staw się u hrabiego de Monte Christo (Pola Elizejskie) i zapytaj go o Twego ojca.

Jesteś synem markiza Bartolomea Cavalcanti i markizy Olivii Corsinari, jak to stwierdzają dokumenty, które Ci doręczy markiz. Dzięki nim będziesz mógł występować pod tym nazwiskiem na paryskich salonach.

Dochód w wysokości pięćdziesięciu tysięcy franków rocznie pozwoli ci na życie zgodne z Twoją pozycją.

Załączam bon na pięć tysięcy franków, płatny u pana Ferrea, bankiera w Nicei, i list polecający do hrabiego de Monte Christo. Zobowiązałem hrabiego, aby zaspokajał pańskie potrzeby.

Sindbad Żeglarz

– Widziałeś się pan z hrabią?

– Właśnie przed chwilą.

– I co, potwierdził?

– Tak, wszystko.

– Ktoś tutaj jest na pewno robiony w konia.

– W każdym razie to chyba ani ja, ani pan, prawda?

– Nic nas to nie obchodzi, nieprawdaż?

– No właśnie, to samo chciałem powiedzieć. Grajmy do końca, ale ostrożnie.

– Dobrze. Zobaczysz pan, że jestem godzien, aby być pańskim partnerem.

Monte Christo wybrał tę chwilę, aby wejść do salonu.

Słysząc jego kroki, ojciec i syn rzucili się sobie w objęcia; tak zastał ich hrabia.

– I cóż, panie markizie? – spytał Monte Christo. – Zdaje mi się, że odnaleziony syn przypadł panu do serca?

– O, panie hrabio! Z radości aż zaparło mi dech w piersiach!

– A pan, młodzieńcze?

– O, panie hrabio, ze szczęścia odjęło mi mowę!

– Szczęśliwy ojciec! Szczęśliwy syn! – wzruszył się hrabia.

– Smuci mnie tylko jedno – odezwał się major – że muszę tak prędko opuścić Paryż.

– O, drogi panie Cavalcanti – rzekł Monte Christo – zanim pan odjedziesz, mam nadzieję, że pozwolisz, abym cię przedstawił kilku moim przyjaciołom.

– Jestem na rozkazy pana hrabiego.

– A teraz, młody człowieku, wyspowiadaj się.

– Ale przed kim?

– No, przed ojcem. Powiedz mu cokolwiek o stanie twoich finansów.

– Tam do diabła! – zafrasował się Andrea. – Dotykasz pan delikatnej struny.

– Słyszy pan, majorze? – zagadnął Monte Christo. – Twoje ukochane dziecko mówi, że potrzeba mu pieniędzy.

– Cóż ja na to poradzę?

– Do licha, dasz mu je pan!

– Ja?

– No tak, pan.

Monte Christo stanął pomiędzy obu panami.

– Masz – rzekł, wsuwając Andrei do ręki plik banknotów.

– Co to?

– Odpowiedź twojego ojca.

– Mojego ojca?

– No tak. Przecież dałeś mu do zrozumienia, że potrzebujesz pieniędzy?

– Tak. I co z tego?

– To z tego, że pański ojciec poprosił, abym przekazał to panu.

– Zaliczka na poczet moich dochodów? O, kochany ojcze!

– Bądź pan cicho, widzisz przecież, że nie chce, abyś wiedział, że to od niego.

– Doceniam jego delikatność – rzekł Andrea, chowając bilety bankowe do kieszeni spodni.

– Dobrze – odparł Monte Christo – a teraz się pożegnamy.

– A kiedy będziemy mieli znów zaszczyt ujrzeć pana hrabiego? – zapytał Cavalcanti.

– A, tak. Kiedy będziemy mieli ten zaszczyt? – powtórzył Andrea.

– W sobotę, jeśli już jesteście panowie tak mili… no tak… w sobotę. Będę miał na obiedzie w domu przy ulicy de la Fontaine 28 w Auteuil kilka osób, między innymi pana Danglarsa, pańskiego bankiera. Przedstawię mu panów: musicie się przecież poznać, macie wspólne rachunki.

– W stroju galowym? – spytał półgłosem major.

– W stroju galowym: mundur, pludry, order.

– A ja? – zapytał Andrea.

– O, pan jak najskromniej. Czarne spodnie, lakierki, biała kamizelka, frak czarny albo granatowy, halsztuk. Do tego polecam panu firmę Blin albo Véronique. Jeśli nie zna pan adresów, proszę się zwrócić do Baptysty. Jesteś pan bogaty – im mniej będziesz okazywał pretensjonalności w ubiorze, tym lepsze wrażenie pan zrobisz. Jeśli zechcesz pan kupić konie, idź pan do pana Devedeux. Faeton możesz pan kupić w wozowni Baptiste.

– O której godzinie mamy się stawić? – spytał młodzieniec.

– Och, około wpół do siódmej.

Panowie Cavalcanti pożegnali hrabiego i wyszli.

Hrabia podszedł do okna: szli pod rękę przez dziedziniec.

– To dopiero wyjątkowe łotry – szepnął do siebie. – Co za szkoda, że nie są naprawdę ojcem i synem!

Na chwilę zatonął w posępnych myślach, po czym rzekł:

– Pójdę do Morrelów. Mdli mnie od niesmaku jeszcze bardziej niż od nienawiści.

Inne książki tego autora