Za darmo

Komediantka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

III

Dzień był bardzo piękny i ciepły.

Łazienki dyszały wiosną… Róże kwitły i jaśminy rozlewały duszącą woń po parku… Było tak cicho i pięknie, że Janka siedziała parę godzin nad stawem, zapominając o wszystkiem.

Łabędzie z podniesionemi skrzydłami, niby chmurki białe, płynęły po błękitnej tafli wody; marmurowe posągi bóstw promieniowały czystą białością i wnosiły szlachetnemi liniami w tę słoneczną ciszę parku zielonego jakiś ton antycznego piękna…

Zieleń świeża, puszysta, niby morze wielkiego szmaragdu, nasyconego złotem słońca, rozlewała się wokoło.

Czerwone kwiaty kasztanów spływały bez szelestu na ziemię, na wodę, na trawniki i, niby różowe płomyki migotały w cieniach drzew.

Gwar miasta nadpływał przycichłem echem i rozlewał się po gąszczach.

Czasem wiatr zaszumiał w gałęziach, zmarszczył atłasową gładkość wody i przeleciał, pozostawiając po sobie drżenie ciszy jeszcze głębsze.

Janka przyszła tutaj wprost z teatru. Potrzebowała samotności z przyzwyczajenia; nie mogła w gwarze miasta myśleć, ani przyciszyć w sobie serca, rozkołysanego radością dostania się do teatru, i chciała się pozbyć przykrości, jaką jej sprawiły te kłótnie na próbie.

Niepokoiło ją to, co widziała; czuła w sobie jakiś tępy ból zawodu, podobny do wahania. Cień jakiś ją straszył.

Nie chciała nic pamiętać, tylko sobie powtarzała raz po raz:

– Jestem w teatrze!… jestem w teatrze!…

Jakby sama potrzebowała w to uwierzyć, że spełniły się marzenia lat całych, że ta śniona przyszłość jest już przed nią… że jej „jutro” przedzieli się od „wczoraj” niezmierną odległością.

– Jak to będzie?… – myślała.

I przesuwały się przed nią postacie tych przyszłych koleżanek, instynktownie przeczuwała, że w tych twarzach niema nic przyjaznego, tylko jakby zawiść i obłuda, i że ona i tutaj nie znajdzie ręki ani serca przyjacielskiego, że tak musi iść sama, jak szła dotychczas.

Rozmarzała się znowu i wtedy robiło się jej wszystko obojętnem, bo uczuwała w sobie jakąś siłę, czy talent – i wtedy zdawało się jej, że będzie dosyć wystąpić raz, zagrać jakąś rolę, aby zdobyć sobie wszystko i iść naprzód!

Ale gdzie?… dokąd?… Nie wiedziała, gdzie ma dojść, nie widziała żadnej granicy, pragnęła tylko z całą gwałtownością swej natury iść naprzód ciągle i nieustannie wzlatywać w nieskończoność…

Wybierała sobie w myśli rolę, w jakiej chciałaby wystąpić po raz pierwszy.

Było jej tak dobrze siedzieć i marzyć, że już później prawie nic nie myślała, tylko z biernością poddawała się przyjemności oddychania powietrzem wonnem i czystem, patrzenia na łagodne barwy nieba i drzew.

Czuła w sobie tentna tej przyrody bujnej, rozrastającej się niepowstrzymanie i miała w sobie to samo roślinne szczęście życia, ciche i mocne. Marmurowe postacie bogów i te młode pędy wierzb, zdawały się jej błogosławić z życzliwością głęboką i szeptać słowa zachęty i obietnic.

Wiosnę czuła w sobie, rwanie się młodego i silnego życia – i te wszystkie nieśmiertelne, niezniszczone, idące przez wieki i przez ludzkość, przez uśmiechy i cierpienia – siły duszy powszechnej i uczucia.

Zbudził ją z tego rozmarzenia skrzyp piasku. Szedł jakiś młody człowiek, który tuż na sąsiedniej ławce usiadł i zdjął czapkę; zobaczyła wtedy wysokie, bardzo białe czoło, brwi silnie zakreślone i oczy siwe. Położył się prawie na ławce i zaczął czytać jakąś małą książeczkę.

Widziała przesuwające się wrażenia po jego ruchliwej, bladej twarzy: marszczył brwi, to podnosił siwe oczy w górę i tonął w długiej zadumie, a po ustach wił mu się uśmiech rozmyślania.

Przechodząc obok niego, odruchowo spojrzała na książkę: Musset – Poezye.

Zerwał się z ławki i bystro spojrzał na nią; odwróciła głowę, żeby nie zobaczył jej uśmiechu i czuła na sobie jego spojrzenie dosyć długo, ale gdy się odważyła obejrzeć, leżał znowu z głową w dłoniach ukrytą i czytał.

Zatrzymała się zdziwiona przed Satyrem tańczącym, jakby w klatce uplecionej z bzów zielonych. Nie mogła się oderwać od tej twarzy ironicznej, szyderskiej, śmiejącej się głośno ostrymi rysami; od tych ruchów rozkiełznanej wesołości.

Gęste, poczerniałe kędziory, poskręcane, niby kwiaty hyacyntu, zdawały mu się trząść w tańcu, a te pogięte, koźle nogi i ten grymas komiczno-bachancki jego rysów złośliwych, przejmowały ją lękiem, którego nie umiała sobie wytłómaczyć.

Satyr śmiał się, jakby z tego słońca, co złociło jego kamienne ciało i nadawało mu pozór życia, z tej wiosny, co wrzała dokoła, z siebie i ze świata; śmiał się i szydził, obojętny na wszystko, co nie było samą wesołością.

Poszła, ale kilka razy zdawało się jej, że w gąszczach przebłyskuje twarz wykrzywiona i szyderska, że słyszy cichy śmiech, przenikający ją zimnem.

Zasępiła się, bo na jej wrażliwe usposobienie to spotkanie podziałało dosyć przykro. Ugryzły ją w serce usta kamienne – twarde usta!

Śpiesznie pobiegła do hotelu, w którym stanęła za poradą współtowarzyszek podróży do Warszawy. Hotel ten był tani i odległy; lokowali się w nim przeważnie drobni oficyaliści rolni i aktorzy małych towarzystw prowincyonalnych.

Dano jej mały pokoik na trzeciem piętrze, z oknem wychodzącem na dachy staromiejskie, czerwone i biegnące w pokrzywionych liniach.

Był to tak brzydki widok, że przyszedłszy z Łazienek, z oczyma i duszą pełną zieleni i barw słonecznych, natychmiast spuściła roletę i zabrała się do częściowego rozpakowania kufra.

Nie miała jeszcze czasu myśleć o ojcu. Miasto, które widziała po raz pierwszy, gwar, jaki ją otoczył, zaraz na dworcu, zmęczenie podróżą i ostatniemi chwilami w Bukowcu, potem te gorączkowe starania o zaangażowanie się do teatru, próba, Łazienki, oczekiwanie wieczoru i tej wstępnej próby, wszystko to tak ją całą zajmowało, że prawie zapomniała o domu.

Ubierała się długo i starannie, bo chciała wyglądać dobrze.

Kiedy przybyła do ogródka, światła były już pozapalane i publiczność zaczynała się schodzić.

Poszła śmiało za kulisy.

Maszyniści ustawiali dekoracye; z towarzystwa nie było jeszcze nikogo.

W garderobach gazy płonęły jasno. Krawiec szykował jaskrawe kostyumy, a fryzyer, pogwizdując, czesał jakąś perukę o długim, jasnym warkoczu.

W damskiej garderobie, jakaś stara kobieta szyła coś, stojąc pod światłem gazu.

Janka chodziła po kątach i oglądała wszystko, ośmielona tem, że nikt na nią nie zwracał najmniejszej uwagi. Ściany murów poza olbrzymiemi płachtami dekoracyi, były brudne, poobijane z tynków i pokryte jakąś lepką wilgocią, przejmującą wstrętem. Brud panował na podłogach, przystawkach, meblach poobdzieranych i dekoracyach, które się jej wydały nędznymi łachmanami.

Woń mastyksu, szminek i włosów przypiekanych, rozwłócząca się po scenie, sprawiała jej nudności.

Oglądała zamki wspaniałe, komnaty królów operetkowych, krajobrazy olśniewające – i zobaczyła z blizka marną mazaninę, która mogła zadowolnić tylko grube zmysły i z daleka. W rekwizytorni ujrzała tekturowe korony; aksamitne płaszcze były tylko marnym welwetem, atlasy – kitajką, gronostaje – perkalem malowanym, złoto – papierem, zbroje tekturą, miecze i sztylety – drzewem.

Kłamstwo! kłamstwo! kłamstwo!

Przyglądała się temu sztucznemu, kłamanemu przepychowi z pogardliwą wyższością. Oglądała to swoje przyszłe królestwo, jakby chcąc się przekonać, czem jest, co zawiera w sobie?… a że było blagą, szychem, kłamstwem, komedyą – nie dziwiła się jakoś temu; widziała nad tem wszystkiem rzecz wyższą nieskończenie – sztukę.

Scena jeszcze nieustawiona, była słabo oświetloną. Przechodziła ją po kilka razy krokiem posuwistym, jak heroina; to znowu lekkim, pełnym wdzięku i powiewności dziewczątek, albo prędkim, gorączkowym, takim, co to ze sobą niesie śmierć, przekleństwo, zniszczenie – i twarz jej odpowiednio się układała, oczy gorzały płomieniem Eumenid, burz żądz, walki, lub rozpalone nastrojem miłości, tęsknoty, niepokoju, paliły się, niby gwiazdy w noc wiosenną.

Przeobrażała się bezwiednie, pod wpływem przypominania sobie sztuk i ról, że zapomniała o wszystkiem, nie zważając na posługaczy, chodzących obok niej.

Czuła się w tej chwili pochłonięta świętym ogniem sztuki; ten dreszcz, taki znany wszystkim prawdziwym artystom, przenikał ją na wskróś…

Skupiała się w tej jedynej szczęśliwości dusz wyższych, jaką daje zatopienie się w ekstazie, w kontemplacyi idei lub wrażeń…

– Tak samo mój Oleś robił… tak samo! – powiedział ktoś cicho w kulisie, od strony kobiecych garderób.

Janka zatrzymała się zmieszana i podeszła bliżej.

Stała tam jakaś kobieta, średniego wieku i wzrostu, o suchej twarzy i surowem spojrzeniu.

– Pani się zaangażowałaś do nas? – zapytałaostrym, energicznym głosem stara, i okrągłe, sowie oczy, wlepiła przenikliwie w Jankę.

– Jeszcze nie zupełnie… Mam mieć teraz próbę z dyrektorem muzyki. Prawda, pan Cabiński mówił nawet, że przed przedstawieniem!… – zawołała, przypominając sobie.

– Aha! z tym opojem…

Janka spojrzała na nią, zdziwiona ostrym dźwiękiem jej głosu.

– Chcesz pani koniecznie być u nas?

– W teatrze?… tak!… Umyślnie przyjechałam.

– Skąd? – zapytała krótko stara.

– Z domu – odpowiedziała Janka, ale już ciszej i z pewnem wahaniem.

– A… pani świeża zupełnie!… no, no! to ciekawe!…

– Dlaczego?… że ktoś, co kocha teatr, chce się dostać do niego?…

– I!… tak każda mówi, a ucieka z domu albo przed czemś… albo dla czegoś…

Janka usłyszała w jej głosie akcent złości jakiejś, więc się nic nie odezwała na to, ale, rozważywszy coś szybko, zapytała:

– Nie wie pani, czy dyrektor orkiestry prędko przyjdzie?…

– Nie wiem! – odburknęła gniewnie stara i odeszła.

Janka została znowu sama; cofnęła się nieco w kulisę, bo na scenie rozciągano olbrzymie, woskowane płótno. Patrzyła się na to bezmyślnie, gdy stara znowu się pokazała i przemówiła łagodniej:

 

– Poradzę coś pani… Trzeba dyrektora mieć za sobą.

– Żebym to wiedziała, jak zrobić?…

– Masz pani pieniądze?

– Mam, ale…

– Jeśli pani usłuchasz, to poradzę.

– Ależ wszelką radę przyjmę z wdzięcznością; nie mam przecież nikogo, nie wiem, jak się obrócić i do kogo… Pomóż mi pani, proszę o to serdecznie!…

– Trzeba go trochę podpoić, to próba dobrze pójdzie.

Janka spojrzała zdziwiona; zupełnie nie zrozumiała co to znaczy.

Stara uśmiechnęła się z politowaniem.

– Nie rozumiesz pani, widzę?… ale jak kto nawet takich rzeczy nie rozumie, w jaki sposób się wciskać, to nie powinien być w teatrze!…

– Mówiłam przecież z dyrektorem… obiecał mi… więc cóż więcej zrobić?…

– Ha! ha! – śmiała się cicho – ha! ha!… to krowienta czysta!…

Po chwili szepnęła:

– Chodźmy do garderoby… objaśnię panią trochę…

Pociągnęła ją za sobą, a potem, wziąwszy się do upinania sukni na manekinie, rzekła:

– Musimy się poznajomić.

– Orłowska – powiedziała Janka.

– Pseudonim, czy nazwisko? – zapytała, przytrzymując jej rękę.

– Nazwisko – odpowiedziała – myśląc, czy może nie lepiej byłoby użyć jakiego pseudonimu.

– Ja się nazywam Sowińska. Mogę pani być pomocną we wszystkiem. Jestem tylko teatralną krawcową, ale robi się i to i owo, co potrzeba. Córka moja ma magazyn strojów, jeśli będzie pani czego potrzebować, proszę do nas…

Głos jej miękł, i czuć było, że łasiła się, przymilała z uśmiechem, chciała wzbudzić zaufanie.

– Proszę pani, jakże z tym dyrektorem?…

– Potrzeba mu kupić koniaku. Tak!… – dodała po chwili – koniak, piwo i przekąska, to może wystarczy, a jeżeli nie, to już on sam powie resztę…

– Ileż to może kosztować?…

– Myślę, że za trzy ruble ugości się go należycie. Niech mi pani da, już ja wszystko załatwię. Trzeba iść zaraz, bo czas.

Janka dała pieniądze.

Sowińska wyszła i w jaki kwadrans przybiegła zdyszana.

– No, dobrze wszystko!… Chodź pani, dyrektor czeka.

Za salą restauracyjną był gabinet z fortepianem, w potrzebie używany na próby śpiewne i korepetycye.

Halt, czerwony i zaspany, już tam czekał.

– Mówił mi Cabiński o pani… – zaczął. – Co możesz pani śpiewać?… Uf! jakże mi gorąco!… Może uchyli okna? – zwrócił się do Sowińskiej.

Jankę zaniepokoił jego głos chrapliwy i twarz rozogniona, pijacka, ale usiadła do fortepianu, nie wiedząc, co wybrać.

– A!… pani gra?… zdziwił się bardzo.

– Tak – odrzekła i zaczęła grać wstęp jakiś, nie widząc znaków Sowińskiej.

– Zaśpiewaj pani, cobądź… niech tylko głos usłyszę… A może mogłabyś pani solo śpiewać?…

– Panie dyrektorze… ja do dramatu, do komedyi wreszcie czuję powołanie, ale nigdy do opery.

– O operze nie mówimy przecież…

– Tylko?

– O tem… o operetce! – zawołał, uderzając się w kolano z kankanowem zacięciem. – Śpiewaj pani!… nie mam czasu i spalę się z gorąca.

Zanuciła drżącym od emocyi głosem, ale z pewnem wyrobieniem, jakąś piosenkę Tosti'ego. Dyrektor słuchał, a patrzał się na Sowińską, wskazując na spieczone usta.

Kiedy skończyła, zawołał:

– Dobrze… przyjmujemy panią… Uciekam, bo się smażę.

– Możeby się dyrektor z nami… czego… napił?… powiedziała nieśmiało, zrozumiawszy znaki Sowińskiej.

Trochę się wymawiał, ale w końcu został.

Stara kazała garsonowi przynieść pół butelki koniaku, trzy piwa i przekąski, a wypiwszy swój kufel, wyszła spiesznie, narzekając na zapomnienie czegoś w garderobie.

Halt przysunął się z krzesełkiem bliżej.

Janka, zmieszana tem sam na sam, milczała, nie wiedząc, o czem mówić.

– Hm!… masz pani głos… ładny głos… – rzekł i położył jej na kolanie swoją olbrzymią, czerwoną łapę, a drugą dolewał koniak do piwa.

Odsunęła się nieco, dotknięta nieprzyjemnie taką poufałością.

– Możesz pani dobrze stanąć… ja pani pomogę…

Wychylił kufel duszkiem.

– Jeżeli pan dyrektor łaskaw… szepnęła, usuwając się jeszcze więcej, bo ją owionął jego oddech gorący, przejęty alkoholem i wzrok jakiś mętny, obejmował niby uściskiem.

– Postaramy się o to… Ja się panią zajmę!…

I od razu, bez wszelkich ceregieli, których był zawsze przeciwnikiem, objął jej kibić i przyciągnął do siebie.

Odepchnęła go z taką siłą, że upadł na stół i dopadła drzwi, gotowa krzyczeć.

– Phi! zostań… Brzdąc jesteś głupi!… zostań!… Chciałem się tobą zająć, pomódz ci, ale kiedyś głupia, dymajże sobie chóry do śmierci!…

Dopił resztę koniaku i wyszedł.

Pod werandą siedział Cabiński z reżyserem.

– Ma jaki głos?… – zapytał pierwszy, który widział Jankę wchodzącą do gabinetu.

– Sopran?

– Ho! ho! coś niesłychanego prawie… alt!

Janka siedziała z godzinę w gabinecie, nie mogąc się uspokoić i nie mogąc przyciszyć oburzenia i złości, która ją przejmowała tak gwałtownie, że chwilami gotowa była iść za nim i czembądź, co spotka na drodze, rozbić mu głowę i bić… bić do śmierci!

To, co ją spotkało, było tak brutalne, tak podłe, że wstyd zalewał jej oczy łzami gorzkiego upokorzenia. Odchodziła od przytomności prawie, że to ją mogło coś podobnego spotkać!…

Były mgnienia, w których zrywała się, jakby chciała uciec z tych murów, z pośród tych ludzi, ale opadała natychmiast z jękiem, bo przypominała sobie, że jest bezdomną.

– Gdzie?… i po co?… Zostanę!… zniosę wszystko, jeśli wszystko znieść potrzeba, ale dojdę tam, gdzie chcę… muszę!… – mówiła sobie z mocą – muszę!…

I zacinała się w zdeterminowanym uporze. Zbierała w sobie wszystkie siły do walki jakiejś z życiem, z niepowodzeniem, z przeszkodami, ze światem całym, złym i wrogim i przez chwilę widziała się na jakimś zawrotnym szczycie, gdzie była sława i upojenie zwycięstwem, ale nie uczuła się tem szczęśliwą, nie!… bo majaczył wyżej jakiś szczyt inny, potężniejszy, ku któremu pięli się ludzie.

– Dobrzem zapłaciła za przyjęcie do teatru!… – powiedziała do siebie, wchodząc za kulisy.

Sowińska przybiegła do niej, patrzyła jej w oczy długo i nieznacznie chciała wybadywać, ale Janka powiedziała jej wręcz pogardliwie.

– Dziękuję pani za radę i za… pozostawienie mnie samej z bydlęciem!…

– Śpieszyło mi się… nie zjadł pani… to dobry człowiek…

– To niechże pani córkę swoją zostawi temu dobremu człowiekowi!… powiedziała szorstko.

– Moja córka nie jest aktorką – odpowiedziała stara.

– A!… nic to… tylko nauka – szepnęła odchodząc od Sowińskiej.

Spotkała Cabińskiego i, przystępując do niego rzekła:

– Przyjmie mnie dyrektor?…

– Już pani jesteś w towarzystwie. O gażę to się którego dnia umówimy.

– Co będę grać na pierwszy występ?… Jabym chciała grać Klarę we Właścicielu kuźnic.

Cabiński spojrzał się bystro i zasłonił usta ręką, żeby nie parsknąć śmiechem.

– Zaraz… zaraz… musi się pani obznajmić ze sceną. Tymczasem będzie pani występować w chórach. Mówił mi Halt, że pani grasz na fortepianie i znasz nuty. Jutro dostanie pani partye z operetek, jakie grywamy i nauczy się pani chórów.

Janka chciała jeszcze coś mówić, ale Cabiński zakręcił się i poszedł.

– Albo komedyantka, albo ma srogiego bzika!… szepnął, przystając nagle; uśmiechnął się, machnął ręką i poszedł szybko na ogródek.

Janka poszła do garderoby i zaledwie uchyliła drzwi, gdy ją ktoś pchnął, drzwi zatrzasnął przed nosem, i ze złością zawołał:

– Na górę! tam chórzystki!

Chciała uderzyć w drzwi z gniewu, jaki ją opanował, ale zacięła tylko usta i poszła na górę.

Garderoba chórzystek, był to wązki, długi i nizki pokój. Szeregi gazowych świateł nad prostymi z desek stołami, biegnącymi z trzech stron przy ścianach, płonęły bez obsłon. Ściany były sklecone z nieheblowanych, ani malowanych desek, popisane nazwiskami, datami, dowcipami i karykaturami, robionemi węglem lub szminką czerwoną.

Na wolnej ścianie wisiały całe pęki sukien i kostyumów.

Ze dwadzieścia kobiet siedziało rozebranych przed lustrami najrozmaitszych kształtów, a przed każdą paliły się świece.

Janka, zobaczywszy niedaleko ode drzwi wolny stołek, usiadła i zaczęła się przyglądać.

– Przepraszam, to moje miejsce! – zawołała jakaś tęga brunetka.

Janka stanęła z boku.

– Pani przyszła do kogo?… – pytała się ta sama, nacierając sobie twarz waseliną – pod puder.

– Nie. Przyszłam do garderoby. Jestem w towarzystwie – powiedziała dosyć głośno.

– Tak?!…

Kilka głów podniosło się z nad stołów i kilka par oczów spoczęło na niej.

Janka powiedziała swoje nazwisko tej brunetce.

– Facetki!… ta nowa nazywa się Orłowska. Poznajcie się! – zawołała brunetka.

Kilka najbliżej siedzących wyciągnęło ręce do przywitania i charakteryzowały się dalej.

– Lodka, pożycz mi pudru.

– Kup sobie!

– Sowińska – krzyczała jakaś przez uchylone drzwi na dół, do garderoby solistek.

– Spotkałam tego samego faceta… wiecie!… Idę sobie Nowym-Światem…

– Blaga!… Myślałby kto, że na takiego dyabła poleci który!

– Kupiłam sobie garnitur… patrzcie!… – wołała nizka, bardzo ładna blondynka.

– On ci kupił?…

– Jak Bozię kocham, nie!… kupiłam sobie z oszczędności.

– Perskie oko!… o!…Uwierzymy… Ten farmak składa ci oszczędności, co?…

– Zupełnie lila!… bluzka wolna z karczkiem, z koronek kremowych, spódniczka gładka z rulonikiem u dołu… kapelusz z fiołkami… – opowiadała któraś, nadziewając przez głowę sukienki baletowe.

– Słuchaj-no, ty, liliowa… kiedy mi oddasz pół rubla, bo potrzebuję…

– Wezmę po spektaklu, to ci oddam… słowo!

– Aha! Caban ci da akurat tyle…

– Powiadam pani, że już mnie rozpacz ogarnia… Pokasływał trochę… myślałam, że to nic… aż tu wczoraj zaglądam do gardziołka… plamy białe… Poleciałam po doktora… obejrzał i powiada: dyfteryt! Siedziałam przy nim całą noc, smarowałam co godzinę… nie mógł nic mówić, tylko pokazywał paluszkiem, że go bardzo boli… i łezki tak mu płynęły po buzi, że myślałam, iż umrę z boleści!… Zostawiłam przy nim stróżkę, bo chcę wziąć co pieniędzy… zastawiłam salopę i wszystko mało i mało!… – opowiadała półgłosem sąsiadce, szczupła, ładna, ale o znużonej cierpieniem i biedą twarzy aktorka i zakręcała sobie grzywkę, karminowała usta posiniałe i ołówkiem nadawała wyzywający wyraz swoim zmęczonym bezsennością i łzami oczom.

– Hela! pytała się mnie dzisiaj twoja matka o ciebie…

– To chyba nie o mnie… Dawno matki nie mam.

– Nie gadaj!… Majkowska przecież zna was dobrze i widziała was razem na Marszałkowskiej.

– Majkowska mogłaby sobie kupić okulary, kiedy ślepa… Szłam wtedy ze stróżką do miasta.

Zaczęły się śmiać. Ta, co się tak wypierała matki, zgasiła swoją świecę i wyszła zirytowana.

– Wstydzi się matki. Co prawda, ale taka matka!…

– Prosta kobieta. Kompromituje przecież, mogłaby z czułościami nie wyjeżdżać przy ludziach!

– Jakto? matka może kompromitować córkę?… można się wstydzić matki?… – zawołała Janka, siedząca w milczeniu i słuchająca ciekawie tych strzępów rozmów, jakie ją dochodziły, ale dopiero ostatnie słowa oburzyły ją.

– Pani jesteś krowienta świeża, to pani nic nie wiesz – odpowiedziało jej kilka głosów.

– Można?… – zawołał jakiś głos męski z zewnątrz.

– Nie można! nie można! – zakrzyczały energicznie.

– Zielińska! twój redaktor przyszedł.

Chórzystka wysoka, tęga, szeleszcząc spódniczkami, przeszła przez garderobę.

– Szepska! wyjrzyj-no za nimi.

Szepska się wysunęła, ale powróciła natychmiast.

– Poszli na dół.

Dzwonek zadźwięczał gwałtownie na scenie.

– Na scenę! – zawołał we drzwiach inspicyent. – Zaraz zaczynamy.

Zrobił się gwar nie do opisania. Krzyczały wszystkie razem, biegały, wyrywały sobie szpilki, żelazka do włosów, przypudrowywały się, kłóciły o bagatelki, gasiły świece, zamykały pośpiesznie nesesery i zbiegały hurmem, bo już drugi dzwonek zadźwięczał.

Janka zeszła ostatnia i stanęła w kulisie.

Przedstawienie się zaczęło.

Grali jakąś napoły czarodziejską operetkę.

Nie poznała po prostu ani tych ludzi, ani teatru – tak to się wszystko przeistoczyło, wypiękniało pod pudrem, szminką i światłem!…

Muzyka cichymi, pieściwymi tonami fletni, polała się z ciszy, w jakiej stanął teatr i wciskała się do jej duszy, kołysząc ją słodko… a potem taniec… jakiś miękki, zmysłowy, upajający, obwijał ją czarem, kołysał i pociągał na fali rytmu, przenikającego rozkoszną niemocą…

Czuła się coraz bardziej pociąganą w jakiś wir pełen światła, śpiewów i błyskawic. Jej gwałtowną i zmysłową naturę, szamocącą się dotychczas pośród szarych ludzi i codzienności pospolitej, olśniewał ten teatr.

Takim go prawie miała w duszy, pełnym światła, muzyki, akcentów denerwujących, omdleń ekstatycznych, barw silnych, uczuć wrzących i wybuchających, niby pioruny.

 

Nie było tutaj tego wszystkiego, ale jej wyobraźnia entuzyastyczna tkała z tych strzępów widzianych światy stokroć piękniejsze i olśniewała się pięknem własnego dzieła. Flażolety skrzypiec przenikały ją ostrym dreszczem niewysłowionej rozkoszy i zalewały ciepłem denerwującem.

Zdawało się jej, że ogląda stare baśnie ludowe, że jest jakby w kole nimf i rusałek, że te grubo wymalowane kobiety, tańczące na zakredowanem płótnie bachanckie „pas” z zacięciem szansonistek, są cieniami fantazyi, tańczącymi gdzieś, w głębi wód… Elektryczne światło rozlewało jakąś mgłę błękitnawą, ledwie dojrzaną i skrzyło się ogniem brylantów na złotych blaszkach, obsypujących kostyumy tancerek.

Dusząca woń rozpylonego pudru owiewała ją niby obłokiem, a z sali pełnej płynął potok oddechów gorących, spojrzeń pożądliwych i uderzał w scenę magnetyczną falą, zatapiającą w zapomnieniu wszystko, co nie było śpiewem, muzyką i rozkoszą.

Teatr zaczął przybierać dla niej coraz więcej kontury halucynacyi na jawie.

Gdy się akt skończył i zagrzmiała ulewa braw, omdlewała prawie… Pochyliła głowę, chciwie wchłaniając te szmery, podobne do błyskawic i, jak one, oślepiające duszę. Piła te krzyki rozbawionej publiczności całą piersią i mocą duszy, łaknącej sławy. Przymykała oczy, aby to wrażenie, ten obraz trwał dłużej.

Zdawało się jej, że unosi się w zaświaty, że zerwała ze wszystkiem, co małe, nędzne, codzienne i otrzeźwiła się, usłyszawszy gwar głosów, na scenie, sprzątanej pośpiesznie.

Czarodziejskie widzenie rozwiało się. Po scenie kręcili się ludzie w koszulach tylko, bez kamizelek; zmieniali kulisy, ustawiali meble, przybijali przystawki, pracowali pośpiesznie; zobaczyła karki brudne, twarze pomięte, brzydkie, ręce grube i spracowane, postacie ciężkie robotników.

Przesunęła ręką po czole, jakby chcąc się przekonać, czy nie śniła teraz właśnie; ale ktoś ją odsunął, ktoś odepchnął, ktoś przeszedł śpiesznie obok, ciągnąc za sobą ciężki sprzęt…

Poszła na scenę i przez otwór w kurtynie przyglądała się sali czarniawej, nabitej publicznością. Widziała setki głów młodych, głów kobiecych, uśmiechniętych, podnieconych jeszcze muzyką, wachlujących się z wdziękiem i swobodą; mężczyźni czarnymi strojami tworzyli plamy, regularnie rozrzucone na jasnem tle tualet.

Przypatrywała się uważnie tej publiczności, którą miała za areopag potężny i ostateczny w dziedzinie sztuki – areopag, który dawał brawa, powodzenie, sławę – lub potępiał…

Pamiętała jeszcze doskonale pokorne opowiadania Kręskiej o publiczności. Ślizgała się ciekawie po wszystkich twarzach, ustach, spojrzeniach, jakby chcąc odgadnąć, co mówią o sztuce i artystach – ale słyszała tylko bezładnie grzmiący gwar głosów, niby na jarmarku, czasem śmiech głośny, to brzęk kufli pod werandą, lub głośne wołanie:

– Garson! piwa!

Poczuła jakiś zawód jeszcze większy, gdy zobaczyła, że ta publiczność ma twarze podobne zupełnie do Grzesikiewicza, do ojca, do znajomych z okolicy, do przełożonej pensyi, do profesorów z gimnazyum, do telegrafisty z Bukowca.

Na razie wydało się jej to wprost niemożebnem.

Jakto?… wiedziała przecież, co ma myśleć o tamtych; poklasyfikowała ich dawno: na kretynów, głupców, płaskich, gęsi, pijaków, plotkarki, kwoki gospodarskie; na dusze małe i płytkie, na bandę zwykłych zjadaczy chleba, tonących w płytkiem bagnisku spraw odżywiania się i wegetacyi.

I ci ludzie, co zapełniali teatr i bili oklaski, o których dawniej myślała, jak o półbogach, mieliby być tem samem, czem tamci? – pytała siebie, znajdując w nich coraz więcej cech podobieństwa…

Miała wielką intuicyę, wysubtelnioną samotnością, którą widziała wiele rzeczy.

– Pani! – powiedział ktoś obok niej.

Oderwała twarz od kurtyny. Z boku stał młody, przystojny, elegancki młodzieniec; dotykał ronda cylindra i uśmiechał się szablonowo.

– Na chwileczkę tylko… – powiedział.

Usunęła się trochę.

Popatrzył na ogródek i odstąpił.

– Przepraszam… bardzo przepraszam…

– O, proszę pana, napatrzyłam się dosyć…

– Niezbyt zajmujący widok, co?… Filisterstwo najautentyczniejsze; korzenniki i szewcy!… Pani może myśli że oni przyszli słuchać, myśleć lub podziwiać sztukę?… O nie!… przyszli pokazać się, pochwalić strojami, zjeść kolacyę i zabić jakoś czas…

– Więc któż przychodzi na sztukę tylko? kogo ona tylko obchodzi?…

– Tutaj, pani, nikt!… Do Wielkiego, do Rozmaitości… tam się jeszcze znajdzie garstka, bardzo zresztą niewielka, ludzi, miłujących sztukę i tylko dla niej samej przychodzących do teatru. Podnosiłem już nieraz w pismach tę kwestyę.

– Redaktorze, dajcie-no papierosa! – zawołał jakiś aktor z kulisy.

– Służę… – i podał z bardzo łaskawą miną srebrną papierośnicę w kształcie notesu.

Janka odsunęła się nieco i spoglądała na redaktora z ciekawością i szacunkiem. Ona tych ludzi znała ze słyszenia tylko, z poważania, jakiem ta godność otoczona jest na prowincyi, więc sobie urobiła w myśli jakiś idealny typ człowieka, który jest streszczeniem cnót ogólnych i wykładnikiem myśli powszechnych, w którym musi się ogniskować talent, rozum i szlachetność.

Patrzyła z podziwem na niego, zadowolona, że mogła z blizka poznać takiego człowieka.

Ileżto razy na wsi, słuchając wiecznie tych samych rozmów: o gospodarstwie, kłopotach, polityce, deszczach i pogodach, marzyła o tym innym świecie, o ludziach, którzy jej mówić będą o ideach, o sztuce, o ludzkości, o postępie i o poezyi – i którzy te wszystkie hasła, jakiemi się świat karmi i dąży za niemi, uosabiają w sobie.

Pragnęła teraz, aby ten redaktor nie odszedł jeszcze i mówił z nią chwilę. Redaktor istotnie zwrócił się do niej.

– Pani musi być niedawno w towarzystwie, bo nie miałem szczęścia jej widzieć?…

– Dzisiaj się dopiero zaangażowałam.

– Grywała pani przedtem?…

– Nie, na prawdziwej scenie nigdy!… Grywałam tylko w teatrze amatorskim.

– Tak zaczynają prawie wszystkie talenty dramatyczne. Znam to, znam!… wspominała mi nieraz o tem samem Modrzejewska – powiedział, uśmiechając się pobłażliwie.

– Redaktorze… do swoich czynności! – zawołała Kaczkowska, wyciągając ręce.

Redaktor zapiął guziczki rękawiczek, pocałował kilkakrotnie każdą rękę, dostał klapsa i znów się cofnął pod kurtynę.

– Więc pani pierwszy raz?… Prawdopodobnie rodzina… opór… niezłomne postanowienie… zabita deskami prowincya… pierwszy występ amatorski… trema… powodzenie… poczucie w sobie Bożej iskry… marzenia o prawdziwej scenie… łzy… noce niespane… walka z otoczeniem… wreszcie pozwolenie… a może potajemna ucieczka w nocy… strach… niepokój… chodzenie do dyrektorów… angażowanie się… zachwyt… sztuka… boskość! – mówił szybko stylem telegraficznym.

– Prawie, że odgadł pan redaktor… tak samo było ze mną.

– Widzi pani, od razu poznałem. Intuicya to wszystko! Weźmiemy panią w opiekę, słowo!… Zrobi się małą wzmiankę, potem da się trochę szczegółów pod sensacyjnym tytułem, potem artykuł większy o nowej gwieździe na horyzoncie sztuki dramatycznej – leciał pośpiesznie – zrobi się rumor, dziwowisko!… ludzi się porwie… dyrektorowie będą sobie wydzierać panią, a po jakim roku lub dwóch… teatr warszawski…

– Ależ, panie redaktorze, przecież nikt mnie nie zna; nikt jeszcze nie wie, czy mam talent jaki na scenę…

– Ma pani talent, słowo! Intuicya mi to mówi: zmysłom pani nie wierz, od rozumowań trzymaj się z daleka, rachunek wyrzuć precz, ale intuicyi wierz!…

– Chodź-no redaktor prędzej!… – zawołano na niego.

– Do widzenia! do widzenia!…

Przesłał od ust pocałunek, dotknął palcem ronda i wybiegł.

Janka wstała, ale taż sama intuicya, której zalecał słuchać, mówiła jej, aby jego słów nie brać na seryo.

Wydał się jej jakimś lekkim i za pośpiesznie sądzącym; ta obietnica wzmianek, artykułów, zapewnienia o talencie, wydały się jej dziwactwem. Twarzą nawet, ruchami i szczebiotem, przypominał jej Józia, słynnego w okolicach Bukowca motyla i blagiera.

Zaczął się drugi akt przedstawienia.

Przyglądała się, ale jakoś bez entuzyazmu, już ją nie porwał tak jak pierwszy. Była niezadowolona z siebie, że chłodła i nie mogła wpaść w ekstazę.

– Jakże się pani podoba nasz teatr?… – zapytała ją owa brunetka z chórów.

– Bardzo – odpowiedziała.

– Ba, teatr, to niby dżuma: jak kogo złapie, to już amen!… – szepnęła brunetka twardo.

Za kulisami, w prawie ciemnych przejściach za dekoracyami, pełno było osób.

Aktorzy stali w przejściach, jakieś pary taiły się w ciemnościach; szepty, dyskretne śmiechy rozlegały się wszędzie.

Inspicyent, stary, łysy, w kamizelce tylko i bez kołnierzyka, ze scenaryuszem w jednej ręce i dzwonkiem w drugiej, przebiegał ciągle głąb sceny, we wszystkich kierunkach.